III - Powrót
W Gruzji, przy odprawie na przejściu granicznym w Sarpi nie mieliśmy
problemów, jednak była rzecz która nas zaskoczyła. Przed nami w odległości
dwóch metrów stała piątka turystów, co więcej – piątka Polaków i to
zamierzających jechać do kraju na stopa. Tym samym moje wrażenie niesamowitej i
dzikiej wyprawy zostały permanentnie pogrzebane. Pocieszaliśmy się jedynie, że
sądząc po ubraniach na Górę nie wleźli. Poza tym to zniszczyli moje marzenia i
nie miałem już po co żyć. No dobra, żartuję.
A tak faktycznie zaczęliśmy myśleć, jak tu nie czekać z
nimi „w kolejce” na stopa. Tym samym gdy towarzystwo zaczęło bazgrać
kartki, my spontanicznie zatrzymywaliśmy z pustymi rękami. Tym samym po
chamsku, ale skutecznie podebraliśmy im samochód i dojechaliśmy do
Trabzonu. Tam w mieście zatrzymuje się
dużo ludzi lecz jadą tylko kilka kilometrów. W końcu TIR , zmierza pod
Istambuł.
Mimo iż nie rozumie
nic „paruski/dojcz/inglisz”, kierowca jest bardzo miły i nawet zabiera nas po
drodze do knajpy dla Tureckich ciężarówek.
Tam wprost nie sposób było nie zdziwić się obrazem ogromu wszelkiego
jedzenia i szybkości rotacji
półmisków. Była to wprost fabryka –
takie skojarzenie chyba najlepiej obrazuje co zobaczyłem. Jedno jest pewne
–Turcy lubię dobrze zjeść. Kierowca luźno traktował sprawę tachografu , dlatego
jechaliśmy prawie całą noc.
Nad ranem zostaliśmy wysadzeni ok. 50km przed
Istambułem. Spytany o możliwość
podwiezienia kierowca z Finlandii wprost uciekł nam samochodem, szybko więc zrezygnowaliśmy z tego sposobu
pytania o transport. Wyszliśmy na autostradę. Tam zaś działy się cuda, jakich
moje oczy jeszcze nie oglądały. Ciężarówki zatrzymywały się nam po dwie za sobą,
jednak my mieliśmy sztywny cel – Edirne i wybieraliśmy. Później okazało się że
i tak przyszło nam wydostawać się z Istambułu, czego bałem się jak ognia, gdyż
nie dogadaliśmy się z pewnymi kierowcami. Kolejny łaskawca mówił po angielsku –
jest to skarb w tym kraju – i miał wywieść nas za Istambuł. Tam gdzie
dotarliśmy co prawda było już administracyjnie może i inne miasto, co nie
zmienia faktu, że autostrada miała trzy pasy, a pomiędzy jadące samochody nie
można byłoby wcisnąć noża.
Na szczęście kierowca znalazł nam jakiegoś starszego Turka, który jechał
do Edirne, a ku swojemu nieszczęściu stał na poboczu.
Ten „egzemplarz” wyglądał nader dziwnie – jechał raz
szybko, raz wolno, miał odruchy jakby nie widział i nie wiedział gdzie zmierza.
Ponadto w połowie drogi zaczął po turecku (inaczej nie umiał rzecz jasna) pytać
nas o kasę. Wiadomo, że mógłby i po chińsku pytać, ale gdy chodzi o pieniądze
to pojmujemy. Ja tymczasem rżnąłem głupa i udawałem, że pojęcia nie mam, o co mu chodzi. Ostatecznie dziadek wyciągnął dolary i zaczął
mnie wytykać palcem, więc kończąc zabawę kategorycznie powiedziałem
„niet/nich/null”. Trochę mnie to
irytowało, z drugiej strony minimalnie szkoda mi się zrobiło starego Turka –
myślał biedak, ze zarobi na „jeleniach”, a w swojej sytuacji nie było żadnych
szans, żeby dostał cokolwiek. No, a jedzie i tak do Edirne, to dojedzie.
Dziadek tymczasem postanowił wykiwać system i nas. Pokonaliśmy co prawda ¾
drogi, po czym Turek zatrzymał się na autostradzie, wysadził nas, a sam zawrócił
i pojechał poboczem w przeciwną stronę, wbrew jakimkolwiek prawidłom ruchu
drogowego.
Zostaliśmy trochę na lodzie, jednak szybko zatrzymaliśmy
samochód i dotarliśmy na wysokość Edirne.
Tam zatrzymał nam się turecki TIR. Byliśmy wprost uradowani, gdy po
chwili wahania powiedział, że może zabrać nas na Słowację, a może i do Polski. Jeszcze przed granicą
zostaliśmy zaproszeni na jedzenie i z pełnym żołądkiem rozdzieliliśmy się przy
przejściu. Po stronie bułgarskiej na odprawę naszych kierowców czekaliśmy w
sumie prawie sześć godzin. Tam kierowcy sami proponowali nam podwiezienie –
pojawiło się nawet kilka opcji Budapesztu. Jeszcze przyszło nam tego żałować,
jednak konsekwentnie odmawialiśmy – wszak mamy transport prawie do kraju. Dopiero po drugiej w nocy pojechaliśmy pod
zajazd turecki w Bułgarii i mogliśmy się przespać.
Kolejny dzień był dla
mnie nader dziwny. Turcy, z którymi podążaliśmy (była to kolumna trzech
ciężarówek) byli dla nas mili, postawili
obiad, po czym ….. zostawili nas na granicy z Rumunią. Nie spodziewaliśmy się
tego, toteż w ciężarówce ja zostawiłem mapę, a Anita polar. Co było przyczyną tej sytuacji – tego nie
wiem do dziś. Faktem było dla nas, że miejsce w którym przyszło nam łapać stopa
- teoretycznie dobre, praktycznie
okazało się dłuższym przystankiem. Tu już wyciągnęliśmy polską flagę, która
towarzyszyła nam na wierzchu aż do domu. W międzyczasie przejechało masę
samochodów. Te z Polski przede wszystkim
pełne, jednak parę razy minął nas i samotny kierowca osobówki udając, że
nas nie widzi. Trochę nam się tym faktem
smutno zrobiło.
Flaga za to –
„odpychana” przez osobówki zwróciła uwagę polskiego TIRa – pierwszego z jednym
kierowcą, który tu jechał, po trzech i pól godzinach czekania. I ten jeden
samochód zainteresowany barwami narodowymi
się zatrzymał. W perspektywie miał podróż do Polski, jednak tłumacząc
się zakazami ruchu zatrzymał się w środku nocy na Rumunii, w odległości ok.
80km od Sibiu. Tam, na parkingu, spytaliśmy o możliwość rozbicia namiotu.
Niestety dostaliśmy odpowiedź odmowną. Już mieliśmy udawać się w poszukiwaniu
jakichś krzaków na nocleg, gdy z pomocą przyszedł „nasz” kierowca i zaoferował
herbatę. Za herbatą poszła szybko kolacja
i flaszka. Trochę moim błędem było wypicie 0,7 razem z
sześćdziesięcioletnim Panem, gdyż po takiej nocy rano nie mógł on jechać dalej.
Poszliśmy więc na drogę szukać szczęścia. A niełatwo było nam go znaleźć, gdyż ludzie
nie kwapili się zatrzymywać. Była bowiem niedziela, co oznaczało zerowy ruch
ciężarówek i zapchane samochody osobowe. Jeden Rumun już miał nas zabrać lecz
gdy do pytania o szczegóły drogi dodałem magiczne „no money” odjechał bez
słowa. Tego dnia słońce prażyło mocno, a
my nie mieliśmy nad głową skrawka cienia. W tych warunkach dopiero po ponad
dwugodzinnym oczekiwaniu zatrzymał się człowiek jadący do Alba Julia. Nie chcąc
wjeżdżać do miasta, wysiedliśmy na pobliskiej stacji benzynowej. Tam znowu
oczekiwaliśmy w prażącym słońcu.
Ku
naszemu zdziwieniu, po standardowym oczekiwaniu blisko dwóch godzin zatrzymał
się znajomy, „wczorajszy” TIR – kierowca postanowił, jednak wyjechać.
Zadowoleni z tego spotkania mieliśmy zapewnione kolejne kilkaset kilometrów
jazdy. Koło północy opuściliśmy ciężarówkę na granicy rumuńsko-węgierskiej w
Bors i położyliśmy się spać „na dziko”, około 200m od przejścia, nawet nie
rozkładając namiotu.
Rankiem, po śniadaniu z jedzenia na dwie osoby zostało nam
parę kromek chleba bez żadnych dodatków. To najwyższy czas, żeby dziś dojechać
do domu – pomyślałem. Z granicy Węgier podwiózł nas na drogę do Debrecena.
Oczywiście w węgierskim mieście, którego
nazwy nie pamiętam, pod Lidlem już dla mnie tradycyjnym. Tam zatrzymujemy się
zawsze, jadąc na stopa. Tego dnia Lidl jednak był nieczynny jak i inne sklepy .
Czyżby jakieś święto państwowe? Kupiliśmy na stacji benzynowej tylko wodę i
udaliśmy się na pobocze drogi prowadzącej na Debrecen.
Dziś, w poniedziałek na Węgrzech zakaz jazdy ciężarówek,
więc z Rumunii jakby wpadliśmy „pod rynnę”. Trochę zrezygnowani tym faktem
machaliśmy naszą flagą, gdy los tym razem się do nas uśmiechnął. Już po kilku
minutach zatrzymała się polska ciężarówka. Kierowca jechał do Polski z
winogronem (zakaz ruchu go nie obowiązywał), i oferował podwiezienie do Dukli.
Szybko przejechaliśmy Węgry i ruszyliśmy przez Słowację.
Tu zdarzył się kolejny „cud” wyjazdu. Po drodze
rozpoznaliśmy tureckie ciężarówki, które tak bezpardonowo zostawiły nas nas pod
Giurgiu. Kierowca zatrzymał się, a my
poszliśmy odbierać swoje zostawione rzeczy. Turcy jakoś zbaranieli i chcieli
nam cos tłumaczyć, jednak z nimi już nie rozmawialiśmy. Dużo weselsi, tego
wspaniałego, gorącego dnia pojechaliśmy w dalszą drogę. Granicę naszego Kraju przez wielkie „K”
przekroczyliśmy jeszcze przez czternastą.
Tu moja opowieść się zapętla, a resztę już znacie – „na
stację benzynową w Dukli wtacza się ciężarówka(..)” ,….. a Wy już pewnie macie dość :D
Epilog
Jak na początku wspomniałem nasz wyjazd trwał 33 dni. W
tym czasie przejechaliśmy do Gruzji i z
powrotem około 7tys km. Wszystko autostopem i absolutnie za darmo. Najdłużej
staliśmy około czterech godzin, zaś dwie
godziny było dla nas normą w krajach europejskich, dla dwóch osób. Wszystko
zależy od szczęścia w tej dziedzinie, jednak można powiedzieć, że ten czas był
standardem.
Słysząc wcześniejsze opinie o autostopowych cudach w Gruzji
byłem trochę zawiedziony. Jest lepiej niż w Europie, jednak nie jakoś
przesadnie. Za to bardzo pozytywnie zaskoczyli mnie kierowcy tureccy. Wg mnie
Turcja to chyba jeden z lepszych krajów dla tego środka komunikacji. Jednak to
moje subiektywne zdanie, gdyż niektórzy boją się tam „stopować” w ogóle. Że
Muzułmanie, że zgwałcą i „nie bo nie”.
W Gruzji poruszaliśmy
się także transportem publicznym, raz nawet taksówką. Biorąc pod uwagę, ze
samochody typu Taxi w niektórych miejscach stanowiły 30-40% wszystkich maszyn,
uważam to za spory sukces. Jeśli chodzi o koszty naszego wyjazdu – pomijając
jedzenie- zamknęliśmy się w kwocie 850-900zł.
Tu trzeba wziąć pod uwagę, że co jakiś czas któryś z
kierowców nas dokarmił oraz nie kupowaliśmy prawie w ogóle wody mineralnej. Wcześniej
czytałem opinie, że tam trzeba pić tylko ze sterylnych źródeł, bo inne
bakterie, zachorujemy, pomrzemy i w ogóle. Oświadczam wszem i wobec, że to po
prostu bzdury. Piliśmy tylko z wodopojek, kranów, publicznych źródeł – jak
miejscowi i bardzo sobie to chwalę. Także
nie musieliśmy wypożyczać sprzętu idąc na Kazbek. Postawiłem sobie za punkt
honoru, że wszystko co potrzebne przywiozę i wywiozę z tego kraju i tak
zrobiłem. Nie było to przyjemne, ale mam przynajmniej trochę satysfakcji. Z
drugiej strony jednak sam transport do Tuszetii i z powrotem kosztował nas ok.
170zł. Unikając go można by sporo zejść z tej kwoty. Ponad to jakoś przesadnie
nie oszczędzaliśmy – bo jak by to była przyjemność z wyjazdu.
Więcej Zdjęć: https://plus.google.com/photos/113571562929601664690/albums/5782716695816455953
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz