"Ukraiński Łuk Karpat", czyli Karpaty Wsch od
Sianek po Popa Iwana 06-17.07.2011
Pomysł na przejście ukraińskich Karpat Wschodnich zrodził
się w mojej głowie niedawno właściwie pod koniec maja...
Pod koniec maja, gdyż właśnie początkiem tego miesiąca
odwiedziłem naszych wschodnich sąsiadów po raz pierwszy - chodziliśmy po
Borżawie. No i mi się spodobało. Wtedy ci prawda właściwie nic o kraju nie
wiedziałem i raczej chodziłem za kumplem, do organizacji nic nie wnosząc - no
tabula rasa w temacie ;D. Po wyjeździe trochę poczytałem o ichnich pagórkach i
z racji tego, że dobrym początkiem wakacji pasuje jakiś kawał łuku Karpat
urwać, więc pomysł się pojawił. No, ale trzeba by tu z kimś jechać, bo samemu nudno
no i chęć wyraził Janusz - kolega z roku i współlokator zarazem :). No i
zaczęło się szukanie map - 3 kupiłem polskie w ostatnich dniach po wyjeździe,
całość trasy miałem także w mapach WIGu z lat 23stych i o ile te kolorowe są
super to te czarno białe nie pomagają zupełnie, przynajmniej w rozdzielczości
która ja miałem, a oczywiście największą część trasy pokrywały właśnie one. No
i tu dałem Januszowi zadanie - wydrukować radzieckie sztabówki jako
alternatywę. Przydały się. Poza mapami popracowałem nad ukraińska cyrlicą - bo
z racji wieku kurs rosyjskiego w szkole objął mnie tylko w małym stopniu - i
znajomość rosyjskiego ogranicza się do edukacji klas 4-5 szkoły podstawowej,
czyli NIC ;D Poza tym większych przygotowań nie było. Pozostaje kupić prowiant,
spakować plecak i ruszamy w okolicach 5ego lipca... No, fajnie się mówi, jednak
coś musiało sie zepsuć. Zepsuła sie pogoda :( . Lało cały tydzień, 3ego, 4ego
... Po prostu nie chciało mi się wyjeżdżać. Naprawdę morale spadło do zera.
Janusz za to był chętny do wyjazdu od zaraz, albo żeby przełożyć go na
późniejszy termin. Mimo to patrząc na pluchę za oknem piszę do Janusza -
czekamy jeszcze do środy, jeden dzień. No i to była dobra decyzja. We wtorek
niby lać wieczorem przestało - dobry znak? - w życiu ;].
Dojazd - 06.07.2011
Janusz wyjeżdża z Puław po 23ej(jeszcze we wtorek). Ja
przespałem się około godziny i zmykam na autobus o 3:35 jadący do Rzeszowa. Tam
też spotykam się z Januszem i czekamy na pociąg do Przemyśla. Czekamy na
dworcu, a naprzeciw nas deszcz goniony wiatrem uderza o asfalt. Nieprzyjemnie
:(. Docieramy do Przemyśla, idziemy na dworzec PKS, kupujemy chleb. Mimo iż
kierowca z busa do Medyki pogania, że są wolne miejsca, my zajmujemy
miejsca.... na dworcu. Wszędzie smętnie i leje, a perspektywa przejścia granicy
w tym deszczu nie jest mi na rękę. Czekamy i jemy coś z nudów. Zimno się trochę
zrobiło, z zamyślenia wyrywa mnie Janusz - Trzeba by się ruszyć gdzieś, bo
siedzenie nic nie zmienia". Godzina 10:00 : "jedziemy" rzucam i
od tej chwili wiem, że już się zastanawiać nie będziemy. Przed busem do Medyki
spotykamy dwójkę starszych turystów, obytych w temacie Ukrainy, którzy
zmierzają do Rachowa. Po dłuższej rozmowie radzą nam zacząć marsz od Sianek, a
nie Użoka, żeby nie tracić wysokości. Przydatna wskazówka. W Medyce wymieniamy
pieniądze i idziemy na przejście. Wtedy właśnie przestało lać - prawdziwy fart
biorąc pod uwagę całodniowe opady. Marszrutkę z Szehini do Sambora mamy o 14:50
czasu lokalnego - zamiana godziny pracuje na naszą korzyść. ;) W czasie
dłuższego oczekiwania mamy dłuższą chwile na kawę. Marszrutka zapełnia się
powoli ale sukcesywnie - każdy wiezie jakiś tobołek, torbę, wózek - wsio :D.
Wesoło jest całą drogę. Zostajemy nawet usynowieni przez jedna Ukriankę ;D. W
Samborze kupujemy bilet kolejowy do Sianek. Widokami nie możemy się zachwycać z
powodu mgły i mżawki.
Dworzec w Siankach. Tam wysiadamy jako jedni z ostatnich pasażerów
około 18:30. Od razu przywołują nas pogranicznicy i sprawdzają paszporty.
Krótka wymiana zdać po czym życzą nam powodzenia. Idziemy drogą asfaltową,
samochód jadący z naprzecwika świadomie pokonuje ja poboczem - ciekawe? :D.
Zaczyna lać, zakładamy kurtki. W pewnym momencie zakręt , tu mamy odbijać w
las, tu ma być pomnik przy drodze. Przy widoczności około 20m postument widzimy
dopiero przy samym skręcie. Szlak oznaczony tak, że wole wierzyć swojemu
kompasowi i mapie, podchodzimy. PO drodze nadarza się ciekawe miejsce do
biwaku. Ciągle leje. Decydujemy się więc na nocleg, nie ma sensu moknąć
(słuszny wybór bo dalej parę km nie było dobrego miejsca pod namiot) Przed snem
musimy coś zjeść - pora na moje domowe schabowe wielkich rozmiarów ;D Idziemy
spać około 21ej, deszcz stuka o tropik namiotu. A noc była ciekawa - Janusz się
trochę przejadł i dwa razy musiał wypadać z namiotu na złamanie karku w celu
wiadomym. Ja mogłem tylko posłuchać głuchego ryku "polskiego zwierza"
;D...
I dzień marszu - 7 lipiec
O 7 rano ciągle pada. Wstajemy, gdy przestaje - godzinę później.
Mgła, jednak widać przejaśnienia.
Janusz informuje mnie, że czuje się jak na kacu - trudno mu się
dziwić po nocy. Do tego z rana nic nie je. Nie za dobrze na początek marszu.
Wszystko mokre. Mo jakimś czasie jesteśmy przemoczeni od otoczenia gdyż idziemy
zaroślami, grzbietem - od stóp w górę po uda i od czubka głowy po szyję :D. Do
tego śliskie bardzo strome zejście na przełęcz - gorszym jeszcze nie
schodziłem, naprawdę trzeba było się trzymać.
Pasmo
Pikuja dobrze widoczne. Idziemy kawałek odkrytym terem, później podejście i
już. połonina.
Było na co popatrzeć. Wiał lekki wiatr, temperatura nie za duża - pogoda idealna.
Pod Starostyną, przy źródełku robimy obiad - właściwie to trzeba
pochłonąć dalszą częśc schadowych :D. Ja się tym zajmuję, Janusz je kanapkę
robioną z rana (zaczynam się o niego bać bo przez cały dzień na 2 kanapkach
chodził :() Z zachodu wyłania się czarna chmura, więc szybko się zbieramy w
dalszą drogę. Na szczęście fałszywy alarm.
A chmurki pokazały nam naprawdę piękną grę światła. Słońce chyli
się ku zachodowi. Na Ostrym Wierchu po powierzchownych oględzinach nie chce ma
szukać się schroniska i źródełka >:(. Lekko tym faktem jestem poirytowany.
Idziemy jeszcze z 30 min by na następnej przełęczy odbić na nocleg - trzeba
znaleźć wodę, do tego wole nie wystawiać mojego taniego namiotu z GO sport na
burzowe warunki na grzbiecie, bo mu po prostu nie ufam (na ten kompleks cierpię
do końca wyjazdu). Idziemy dość długo , bo płaskiego miejsca brak. Janusz
zajmuje się namiotem, ja idę szukać wody. Schodzę do lasu i sam się dziwię, bo
cieczy dostatek - na coś się te deszcze przydały. Wieczorkiem jeszcze jakieś
gotowanie herbaty i idziemy spać. W nocy obok nas przechodzi burza - grzmoty,
błyski i wiatr - na szczęście bez opadów się obeszło.
Ostra hora
II dzień - 8 lipiec
Wstajemy około godziny 6:00 (czasu polskiego - oprócz godzin
odjazdów komunikacji wszystko liczę na jego postawie). Pogoda od rana super.
Trochę się gramolimy z wyjściem bo po wodę trzeba jeszcze zjeść - dziś role się
zmieniają i Janusz zasuwa w dół. Na grzbiecie nieźle wieje, na podejście dobra
wentylacja ;). Plecaki ciągle ciężkie. Nie wspominałem o tym w dniu poprzednim,
jednak szczególnie Janusz skarży się na wagę plecaka. Mnie także ramiona pieką.
Parę kamyczków na podejściu. Pikuj dobywany ok. 10 rano. Po
skromnym posiłku schodzimy początkowo żółty szlakiem, ale po drodze odbijamy
gdzieś do Serbovca. Po zejściu z grzbietu gorąco, słońce nieźle piecze. Poza
tym dalej depczemy ukraiński asfalt. Upalnie, obcieramy twarze z potu. Po 14
zaczyna padać niewielki deszcz co wykorzystujemy na obiad w opuszczonym
budynku. Opuszczonym aż do tej chwili - zaraz pojawia się chmara krów i
rozmownych dzieci.Spokoju zaznać nie można. To my lepiej już pójdziemy asfaltem
przez Żdeniowo(nazwy mogę mylić), potem na lewo do Podpłazów.
Podpłazy. Słońce ciągle nie odpuszcza. W oddali widać Borżawę. Co
prawda dzieli nas od niej spory dystans, jednak całą trasę chce przejść
piechotą, a przecinać pagórków na przełaj chyba nie ma sensu. Przecinamy jakąś
bardziej uczęszczaną trasę i idziemy przez wieś Ibranka(?). Bardzo długa wieś,
moja radziecka sztabówka tej długości nie przewidziała. Plan mój zaś zakłada
przejść przez wieś wzdłuż strumienia, odbić w odpowiednim momencie i
przekroczyć dzielące nas od Borżawy paso górskie na przełęczy i wyjść prosto na
wieś Jabłonowo. Na mapie wygląda prosto i początkowo tak jest. We wsi
przeczekujemy dwie niewielkie burze i idziemy dalej. Na końcu wsi pytamy ludzi
o drogę. Mówią żeby iść potokiem. Z mapy wynika mi trochę coś innego, trzeba
odbić w lewo. Trochę tu błądzimy. Potokiem iść nie chce - niby jego środek
prowadzi droga jednak co najmniej mi się to nie podoba. Zaczyna grzmieć.
Szybka, intuicyjna decyzja i jednak odbijamy wcześniejszą droga na lewo
wracając z tego potoku. Już nieźle się błyska. Janusz naciska w stronę rozbicia
namiotu przed burzą. Mówię, że podejdziemy i będziemy myśleć na górze w lesie.
I tka zrobiliśmy. Po krótkiej ocenie warunków atmosferycznych szybko wzięliśmy
się za namiot. I to był słuszny krok - zaraz burza rozpętała się na dobre,
potem następne i tak do późnej nocy. Nawet bardzo blisko nas trzaskało. Po
prawie całodziennym dreptaniu asfaltu nogi nasze poinformowały o swoim
zmęczeniu - mnie szczególnie pięty. Do tego nasze dokładne położenie jest tylko
prawdopodobne
III dzień - 9 lipiec
Rano pogoda ładna. Poszukujemy wody dłuższą chwilę. Udaje się
zlokalizować leniwy strumyk w którym napełniamy butelki. Pakujemy się i
wychodzimy droga pod górę. Po kilkuset metrów się kończy - była to ścieżka
"wycinkowa". Sąsiednia tak samo. Rzucam parę brzydkich słów w próżnie
i zawracamy. Kompas mówi w lewo - idziemy. Wychodzimy na polankę. Super. Pomiar
kątów do łysego wzgórza na zachodzie i pagórków na południu i już wiem gdzie
jesteśmy. Mamy iść wzdłuż potoku do wsi. Nawet droga łaski nie robi - może jej
i nie być. Jednak jest i prowadzi prosto do Jabłonowa. W wiosce obżeramy się
lodami i idziemy wzdłuż torów na zachód. Drepczemy tak szrutową drogą dość
długi kawałek najpierw prawą stroną . Z lewej szumi dość spora rzeka. Gdyby
chcieć ją przekraczać w bród nie byłoby ciekawie. Na szczęście droga przechodzi
na lewa stronę torów i dewnianym mostem przez rzekę. Piekielnie gorąco, mimo iż
w większości idziemy w cieniu. Kapelusz cały mokry od potu - najlepiej nadaje
się do jego wycierania z twarzy ;). Plecaki ciągle ciężkie. Przesadziliśmy
znowu z tym żarciem z Polski. A czekające kilkaset metrów podejścia nie napawa
optymizmem. Dosyć pierdołów - idziemy dalej :). Klniemy, ale idziemy. Po drodze
spotykamy "złotoustego" pasterza, którego pytamy o drogę. Wskazuje ją
, co więcej, namawia na jakiś samogon, który ma w plecaku pokazując
międzynarodowy znak - uderzeniem dłonią w szyję ;D. My tłumaczymy, że gorąco,
że pod górę, ale on swoje, że "do kompanii" trzeba się napić :).
Prawie nas nakłonił, ciężko było się wyrwać. Jednak wystarczyło na niego
spojrzeć, żeby stwierdzić, że ten zawodnik zaprawiony w bojach i długo byśmy
nie utrzymali pola ;D.
Teraz podejście. droga prosto pod górę. Stromo i gorąco, ale
mozolnie zdobywamy wysokość. W pewnym momencie polana i droga się kończy .
Polana fajna, zarośnięta malinami po pas. Patrzę na mapę i trzeba iść
grzbietem. Więc zagłębiam się w krzaki. Przejście tych 100m kosztuje nas sporo
wysiłków. Dalej idziemy z kompasem, by w końcu przeciąć słabo widoczna ścieżkę.
I nią do góry. Woda się kończy. Rozdzielamy sie w poszukiwaniu strumienia.
Jednak wody zero , null . Chyba nam już w głowie coś szumi, a nie strumyk ;).
Jednak parę metrów przed wyjściem na połoninę znowu coś słyszymy. To je to, a
nie jakaś tam halucyny :D
Tu się
musimy rozwalić, ugotować i zdjąć ze spoconych stóp ciężkie buciory. Tak
robimy.
Po posiłku czekan nas odsłonięta połoninka. Nie ma litości, nie ma
trawersów idziemy prosto na szczyt pierwszego wzgórza przecinając 2 linie I
wojennych transzei.
Na Stoha się nie fatygujemy, byliśmy tam w maju, jednak teraz dużo
lepiej wygląda. Słońce już coraz niżej, oglądam mapę na noclegiem. Znajduje
niedaleko ciekawy "kocioł", który nawet nie pasuje na tej mapie.
Wypłaszczenie niedaleko grzbietu, blisko potoku. Super, jednak coś to
podejrzane. Po drodze rozmawaimy z ukraińskim turystą, znającym nawet nieco
angielskiego, który idze boso ;). Dalej spotykamy jeszcze 2 ekipy biwakujące na
grzbiecie. Jednak my zmierzamy do naszej dziwnej formy terenu. No i faktycznie,
wypłaszczenie jest, blisko grzbietu - tak, ale zejście do niego cholernie
strome, jakieś 50 stopni, do tego w jagodziankach po kolana. Szkoda, że nie
zrobiłem zdjęcia. W każdym razie ciężko się schodzi. Pozornie rekompensuje to
dobry dostęp do wody, jednak podejście odpokutujemy jutro rano. Mamy parę
rzeczy do ogarnięcia, więc idziemy spać przez 23.
IV dzień - 10 lipiec
Słońce nas nie opuszcza od rana. Nie ma co się zastanawiać, trzeba
wyjść z naszego kotła. Oj, nie było łatwo. Nieprzyjemnie się schodziło, ale
podejście jeszcze gorsze. Gdy w końcu wygramoliliśmy się na grzbiet było już
przyjemniej. Po drodze napotykamy grupę z 30 osób i ciągle dowożeni są nowi -
członkowie jakiegoś ukraińskiego klubu paralotniarzy(czy jak to sie nazywa :)).
Toż przecież dziś niedziela. Po pewnym czasie w oddali widzimy dym - wypalają
połoninę. Oczywiście musimy przejść przez ścianę dymu. Po kilkuset metrów to
samo. Połonina się pali, a wkoło zero ludzi. Co najmniej dziwne. My za to
idziemy przed siebie. Na połoninę Kuk.
Z maja zapamiętałem położenie źródełka na naszej trasie. Tam
właśnie robimy obiad i odpoczywamy, czekając aż największa spiekota minie. W
międzyczasie mija nas dwójka Czechów na koniach.
Kuka już widać dokładnie. głównie odkrytym terenem, miejscami
krzaczorami dochodzimy w końcu do głównej przełęczy pod połoniną. Teren
zdewastowany przez roboty ziemne. Zatrzymujemy się tam odpoczywając przed
długim podejściem i zajadając sie poziomami rosnącymi niemal pod nogami. :) W
niedalekiej odległości pasterz przepędza swoje stado, a dzwonki słychać jeszcze
długo. Jest koło 18:00 więc słonce już tak nie praży. Szybko pokonujemy drogę
do następnego źródełka.
Na przełęczy pod Kukiem spojrzenie na mapę i proponuję miejsce
noclegu. Trzeba stracić trochę wysokości i dojść do zalesionego terenu. Po
drodze od zbieraczy jagód dowiadujemy się, że wody w okolicy nie ma. Rozbijemy
namiot. Janusz proponuje znaleźć wodę dopiero jutro po drodze, na dziś i na
rano wystarczy. Ok. Gotujemy małe co nieco i możemy popatrzeć jak północny
horyzont wypełniają błyski, potem słychać już grzmoty. Zmywamy się do namiotu.
W nocy przechodzą z 4 srogie burze, namiot zaczyna przeciekać, oczywiście na
mnie. Poza tym gorąco. Raczej się nie wyspałem :(
V dzień - 11 lipiec
Z rana spodziewałem się zobaczyć zasnute chmurami niebo a tu zonk. Znowu
słonecznie. Wypijamy ostatnią wodę i po drodze trzeba zejść w dół zbocza. NA
mapie mam już do tego upatrzone miejsce - strumień podchodzący wysoko. Schodzę
przez chaszcze a tu nic. Tracę wysokość dalej, natknąłem się na suchy rów i nim
schodzę. Jednak nic z tego. Suchy jak pieprz. Po chwili błądzenia znajduję
strumień jeszcze niżej. Cholera, zszedłem jakieś 200m w pionie. Po drodze do
góry nieźle się wkurzyłem. Jednak w perspektywie trzeba było zejść, bo wody nie
spotykamy do 16:00. Na połoninach przy jagodach pracuje sporo ludzi. Przez
nieuwagę gubię ruską mapę. Na szczęście i tak za kilka kilometrów szykowała się
zamiana. Ciągle idziemy pasmem ma wschód. W końcu jednak z połoniny trzeba
zejść - na północ do wioski. Formalnie na mapie wiedzie tam droga. Faktycznie
trochę kluczyliśmy linią lasu zanim znajdujemy jakąś ścieżkę topograficznie
pasującą do mapy. Podążamy nią w dół. Na szczęście wiedzie grzbietem także
jakoś się idzie, mimo iż ginie nam ona kilkukrotnie na polanach. Potem trzeba
trochę pomajstrować kompasem. I tak dochodzimy prawie do drogi gdzie natykamy
się na potoczek. Bez zastanowienia robimy obiad. Strome zejście przez krzaczory
bardzo nas zmęczyło, a buty wypełniło śmieciem rozmaitem. Teraz mogę spokojnie
przemyśleć sytuację. Zanim wejdziemy na połoninę Krasną czeka nas jeszcze jedno
pasmo, biegnące południkowo, które musimy przekroczyć. Teraz postanawiam wleźć
na Topes (ponad 1300) i prosto do wsi. Jednak sytuacja moje plany
weryfikuje.... ;) Drepczemy asfaltem do wsi, pytamy miejscowych o ścieżkę na
górę. Konsylium tubylców jakoś nam to objaśnia, dość mgliście. I tak trzeba z
mapą pewnie iść.
Dość szeroką rzekę pokonujemy wiszącym mostem. Idziemy dobrze
oznaczonym żółtym szlakiem(tu musze powiedzieć, że ukraińscy chyba wszystko na
żółto znaczą, bo szlaki tego koloru wszędzie prowadzą chyba, nawet żartowaliśmy
,że doceloeo na Kijów i Sewastopol :D) Spodobał mi się ot tak. Proponuję
kontynuować marsz za znaczkami.
Dość ciekawy mostek. I tak już na Topes nie wejdziemy. W końcu
oznaczenie odbija od potoku na północ i mamy dylemat. Na szczęście znikąd
pojawia się miejscowy chłopak, który informuje nas że droga prowadzi do
Negrovca. Szlakiem znikającym miejscami docieramy wieczorem do kilku domostw -
Kosov Wierch . Przedsiębiorczy mieszkańcy odgrodzili nawet drogę płotem.
Miejscowy wyglądzie bardziej kozaka zaporoskiego objaśnia gdzie właściwie
jesteśmy i życzy powodzenia w drodze do Negrovca. Pogoda dnia poprzedniego się
powtarza, z zachodu idzie na nas fala chmur. Namiot rozbijamy na rozległej
przełęczy , blisko ławek (skąd one tutaj).
Patrzymy jeszcze na wieczorny Negrovec, po czym zabieramy się za
rozpakowywanie. Pierwsze dwie burze mijają nas cudem z boku. Mamy więc czas na
gotowanie. W nocy jednak burze znowu nie dają spać.
VI dzień - 12 lipca
Dziś wita nas pochmurny poranek. Jeszcze przed 7:00 deszcz dobijał
się do namiotu, toteż zaczęliśmy się zbierać, gdy przestało. Nawet mieliśmy okazję przy stole śniadanie zrobić. Z przełęczy
schodzimy do Negrovca. Droga przyprawia o mdłości. Chciało by się powiedzieć,
że jest "gówniana" w sensie dosłownym.
Do tego piękne wysypisko przy samej ścieżce. "Bród, smród i
ubóstwo" :(. Zachodzimy do sklepu zakupić jakiś chleb i napój, miejscowy
informuje ,że do Koloczawy 7km. Idziemy więc poboczem na wschód. Wszyscy
spotkani maja nas za Czechów (nikt inny nie przyjeżdża w te rejony, czy co?).
Jednak najbardziej irytowały mnie ukraińskie dzieci. Kilka razy wołały na nas
"daj bombon". No dla nas to było nie do pomyślenia, bo przecież przede
wszystkim małego szczyla uczy się, żeby cukierków ie brać. Ładnie je ci Czesi
musieli wyszkolić. Możemy wyjść na chamów, ale zdecydowanie ustaliliśmy, że
nawet gdybyśmy mieli cukierki, to domagającym się ich gówniarzom byśmy nie dali
:P. Asfaltem drepczemy do Koloczawy, teraz już razem z oznaczeniami czerwonego
szlaku.
Mijamy po drodze taki wiejski sklepik ;). Napotykamy szlak
zielony, patrze na mapę, można skręcić. Szlak wychodzi na polanę, od niej 3
drogi (oczywiście na mapie mam tylko jedną). żadna nie oznaczona. Połaziliśmy,
popatrzyliśmy. "Nie ma sensu błądzić, skoro czerwony szlak tez podchodzi
za jakieś 500m, wracamy się" uznałem. No i idziemy czerwonym. Po wejściu
głębie w wieś tez go gubimy, no ale miejscowi mówią, że ta drogą na Krasną
prosto. Super.
Więc wleczemy się dalej, aż droga się kończy.... Tu już się
maksymalnie wku.......(zdenerwowałem ;)), do tego złamałem kijek trekingowy i
pochlastałem dłoń pop tym jak w czasie prostowania mi pękł w ręce. Pełnia
szczęścia, a ja klnę na wszystko dookoła. Janusz nic nie mówi, bo widzi, jaki
mam humor. Łapę bandażem obwiązałem, postanawiam, ze wrócimy się i pójdziemy
jakąś droga prosto do góry. I jeszcze raz juz pod lasem pytamy miejscowych czy
dobra droga na Krasną . Oczywiście, tutaj każda dla nich jest dobra :).
Od strumienia trawersujemy w lewo. Ciągle na przełaj zboczem.
Nawet nie wiem od jakiego czasu. Może godzina, może więcej. Już mnie to nie
obchodzi. Po jakimś czasie natykamy się na ścieżkę. Nie jestem w żaden sposób
zadowolony, chce najszybciej wleźć na górę. Żeby nie było tak fajnie po drodze
gubię, mapę i muszę się jeszcze wracać. Jednak to już ostatni problem. Zmęczeni
i spoceni jak szczury na połoninie odpoczywamy chwilę, po czym idziemy wyszukać
miejsce na obiad.
Droga nada sie do tego znakomicie. ;). Dziś to Janusz ma
przyjemność zejść po wodę. Ja w tym czasie atakuję moje czarne kolano
peroxygelem, a potem zabieram się jak zawsze za gotowanie. Wspominamy nasze
piękne podejście i zastanawiamy się czy mogło byś gorzej. Oczywiście za ta
przyjemność winę jako nawigator ponoszę ja. Jedno jest pewne, ukraińskim
znakowanym szlakom już nie zawierzę :D.
Około 19:00 trawersując wzniesienie docieramy do źródełka. Rzut
okiem na mapie i mówię, że dziś mamy szanse wejść na ostatni wierzchołek
połoniny i gdzieś tam przenocować (ok. 1495m).
Jednak na "naszej górce" chmurzy się. Widoczność
znikoma. Wyciągam mapę i kompas, mniej więcej zapamiętuję trasę. Już prawie
ciemno. Przed ostatnim podejściem robi się zimno, Janusz zakłada polar. Mnie
tam nie ziębi, ostro za to kombinuję gdzie tu najlepiej namiot rozbić. :D. Na
grzbiecie wiatr i jakoś nie uśmiecha mi się tam biwakować. Podchodzimy, a
nęstępnie schodzimy czerwonym szlakiem. Idziemy aż do znaku rozdzielającego
żółte i czerwone oznaczenia. Wskazuje 1375m. Obok niego znajdujemy niszę i tam
się rozbijamy. Kończy nam się drugi kartusz gazu . Co najmniej dziwne, bo
pierwszy starczył a 4dni, a ten padł już po dwóch. No nic, trzeba oszczędzać.
VII dzień - 13 lipca
O rana cały dzień zamglony i chłodno. Krzątamy się w polarach, a namiot nie ma jak wyschnąć.
Pierwsza połoninkę osiągamy już około 13:00. Dalej trzeba zejść w
zalesiony teren gdzie robimy obiad. Opisywanego na mapie źródełka nie ma i po
wodę trzeba sobie zejść. Około 16:30 kontynuujemy marsz.
W oddali
widać Bliźnice. Nie spieszymy się, raczej szukamy miejsca na wcześniejszy
nocleg.
VIII dzień - 14 lipca
Na naszej przełęczy od rana zimno, jednak niebo bezchmurne.
Oglądam soje stopy, bo poprzedniego dnia podchodziło mi się gorzej niż zwykle.
Na piętach porobiły mi się ładne bąbelki. Trzeba więc podjąć interwencję
skutkującą przebiciem niepożądanych gości i bandażowaniem stóp. Po wejściu na
grzbiet słońce mocno dogrzewa, około godziny 10:00 osiągamy pierwsze 1700m.
Spotykamy także harcerzy, co ciekawe polsko-ukraińskich.
W końcu możemy także zobaczyć jeziorko, o którym tyle słyszałem.
Na horyzoncie coraz dokładniej widać Bliźnice. Po 13:00 robimy wczesny obiad
przed głównym dzisiaj podejściem.
Jednak pod
górę nas nie wniosą, toteż musimy jakoś się tam wtoczyć. Ruch turystyczny nagle
się nasila :D.
Mijamy
jeden wierzchołek i z marszu kierujemy się na następny.
Na drugim
wierzchołku spotykamy jeszcze Panią botanik - przewodnika tatrzańskiego
zarazem, z która wdajemy się w dłuższą rozmowę. Poszukuje jakiejś rośliny po
która zmierza na marmaroskiego Popa Iwana. Prosimy ja o zrobienie zdjęcia, po
czym żegnamy się zmierzając na Kwasy. Zejście z widokiem na Czarnohorę zajmuje
nam trochę czasu.
Zanim wchodzimy na kamienistą drogę mijamy jakąś krowia osadę ;D.
Dziwne to wszystko. Dalej idziemy przez las ubita drogą. Temperatura wzrasta,
po prosu bardzo gorąco jest. Nioby idziemy w dół, a pot leje się z nas równo.
Kamienista droga jest dłuższa niż się wydawało. Stracilismy jakies 1200m
wysokości totez stopy palą niemiłosiernie. Po dojściu do głównej drogi robimy
postój, bo nogi do kolan niemal odłączyły nam sie od ciała :). Przepakowujemy
do plecaków pranie schnące jak dotąd na nich po czym pojawia się przy nas
dziwny facet. Informuje nas o stacji pociągów w wiosce, po czym mówi coś o
turystach z Polski i pokazuje swoje zdjęcia z Popa Iwana. Po tym życzy nam
powodzenia i oddala się. Co najmniej dziwne. W Polsce już łapałbym się za
portfel, a tu gość przyszedł, pogadał i poszedł. A jednak można ;). Teraz
udajemy się do centrum wioski, do sklepu. Przed wejściem na Czarnohorę robimy
większe zakupy i standardowo obżeramy się pod sklepem jakieś 30min czym
popadnie. Następnie zmierzamy na podejście, kombinując gdzie by się tu
zatrzymać na noc. Los dziś nam sprzyja, bo po prawej stronie wyrasta baza
namiotowa pełna ludzi, do tego darmowa. Od czasu do czasu nocleg w takim
miejscu jest chyba wskazany :)
Widok na
Kwasy i grań Czarnohory
IX dzień - 15 lipca
Wstajemy dość wcześnie, przed 6:00.
Od rana dolina rzeki spowita jest mgłą, która szybko się podnosi.
Biorąc pod uwagę różnice wysokości, to mamy spore wyzwanie na dziś. Szybko jemy
małe co nieco, pakujemy się. Bandażuję nogi. Podczas wczorajszego dnia odcisk
zamiast się zasklepić jeszcze się odnowił. Słońce grzeje, my systematycznie
pniemy się pod górę.
Kolejna krowia osada z widokiem na Bliźnice. Na szczęście nie
brakuje wody, do tego podejście trawersuje, jest łagodne. Po dojściu na
przełęcz jesteśmy zadowoleni, bo spodziewaliśmy się czegoś gorszego. Rzut oka
na mapę. Mamy do wyboru albo trawers z pominięciem Pietrosa lub podejście
wystawionym grzbietem. Definitywnie trawersujemy, na Pietrosa podejdziemy na
lekko.
Na niebie pojawiają sie chmurki, gdy znajdujemy się na przełęczy
pod Pietrosem. Góra wygląda wspaniale. Po chwili namysłu mówię - nie wchodzimy,
będzie do czego wracać następnym razem (i od tamtego momentu mnie na tego
Pietrosa ciągnie :D). Południe się zbliża, a my znajdujemy wiatę. Super -
zaczynamy gotować.
Po udanym posiłku bez zwłoki zmierzamy w stronę Howerli. Mijamy
budkę KRB , jednak zatrzymuje nas Ukrainiec i zaczyna pytać o bilety do
rezerwatu. Nic takiego nie mamy . Trzeba wybulić po 20 hrywien od osoby i 25 za
namiot. Widząc, że coś krzywo patrzymy gość wyciąga faktycznie jakiś cennik z podpisem
jakiegoś Direktora. No cóż, trzeba dać parę papierków za świstek. Po
kilkudziesięciu minutach zaczyna się właściwe skaliste podejście na Howerlę.
Na północ w dolince ładne widoki, my jednak idziemy pod górę.
Najpierw spokojnie, potem zaczynam zwiększać tempo. Z dołu skaliste podejście
wydawało się krótsze. Męczymy się i ciężko oddychamy. Wymijam Janusza, patrze
raczej pod nogi, gdy z góry wyłaniają się postacie w ubraniach kamuflażowych.
Gdy u jednego na koszulce widzę hitlerowskiego orła "nóż mi się w kieszeni
otwiera". Ukraińscy nacjonaliści, a moja myśl jedna "już
znienawidziłem tą górę"
Jak już wspomniałem podejście nas zmęczyło, usiedliśmy więc
chwilę. Miło jednak mi się nie siedziało. Wszędzie te małe muszki, do tego
towarzystwo którego nie mogłem zdzierżyć. Po chwili mówię do Janusza - mam
dosyć już tej góry, trza spierdalać. Wysyłam kilka smsów i właśnie tak robimy.
W dół , jak najdalej. Dalej idziemy grzbietem Czarnohory częściej trawersując
niż zdobywając wierzchołki. JAk na razie zgodnie mówimy, że pod względem
wizulanym na Czarnohorze jakoś szału ni ma :(
Po 19stej dochodzimy do jeziorka Niesamowitego, Jest tam baza
namiotowa. Chwile myślałem, czy nie iść do następnej, jednak szybko mi
przeszło. Zaczyna się robić chłodno i wietrznie, jednak niebo jest czyste. Z
powodu chłodu nie chce nam się nawet myć w tym bajorze. Nad jeziorkiem sporo
namiotów, jednak to raczej niedzielni turyści.Patrze na stopy - odciski sie
ładnie zasklepiły, czemu dopiero teraz >:(. Idziemy kimać około 22:00,
wcześniej jeszcze siedzimy trochę w namiocie, gdyż do środka wgonił nas zimny
wiatr. W nocy strasznie wieje.
Czarnohora
X dzień - 16 lipiec
Nad ranem dość silna burza. Wstajemy po 7 rano - dopiero teraz
przestało padać. Szybko się zbieramy. Zimno i wieje. Zakładamy długie rzeczy,
lecz na podejściu już idziemy w t-shirtach. Początkowo pogoda niezła, jednak
wkrótce z południa nadciągają czarne chmury. Nieciekawie się robi. Tym samym
mamy motywację i naprawdę dobre tempo. Turystów sporo, jednak wszyscy zmierzają
w przeciwną stronę.
Przy podejściu na wierzchołek Iwana zaczyna mżawka, w oddali
bardziej leje. Nie jest dobrze. Szczyt osiągamy o 11:00. W ruinach polskiego
obserwatorium melina i śmieciarnia. Tam robimy postój. Szybka decyzja, nie
wygląda na to , żeby pogoda się miała poprawić. Wcześniej rozważałem marsz na Stoha
do faktycznej granicy, jednak po drodze nasłuchałem się, że trzeba o tym
zawiadamiać pograniczników i bez przepustki może być nieciekawie. Do tego
pogoda przekonała mnie ,ze nie warto ryzykować. Tym samym postanawiamy skończyć
podróż na tym wzniesieniu.
Gotujemy wodę na kawę i zjadamy co tam nam jeszcze zostało. Pytam
Ukraińców, gdzie zejść na autobus. Wskazują na czerwony szlak i miejscowość
Dżembronia. Na Iwanie zimno, schodzimy więc w polarach, a nawet rękawicach,
jednak długo one na nas nie pozostają. Teraz maszerujemy wartko, aby zdążyć
przed deszczem. Za nami leje, wkrótce także i na nas. Idziemy za grupa turystów
w adidaskach i sandałach po śliskich kamieniach. Stromo. Trochę się denerwujemy
anim ich mijamy. W gore gorąco, jesteśmy mokrzy od wewnątrz. Po jakichś 30
minutach przestaje padać. Przed wsią nawet się przejaśnia. Po drodze spotykamy
turystów z Polski, z którymi rozmawiamy o tym jak najlepiej jechać do Lwowa.
Dowiadujemy się, że z wsi poniżej kursuje tylko jeden autobus dziennie i trzeba
iść dalej. No trudno.
Zestaw mistrzów na podniesienie morale i idziemy dalej. We wsi
faktycznie 2 domy na krzyż. Zmierzamy wzdłuż rzeki do głównej trasy. Jakoś w
naszą stronę nie jeżdżą żadne samochody. Do czasu. Machamy na jeden, niestety
jest załadowany. Za jakiś czas jedzie Peugeot 407. Janusz macha. Wołam do niego
- szkoda czasu i tak się nie zatrzyma. A jednak >:(. Zadziwiłem się bardzo.
Panowie jadą do Werchowyny - wsio charaszo ;). Mówią ,ze widzieli zaś w górach
i że "bystro" chodzimy. Podróż mija przyjemnie, tylko cholernie mi
szkoda tłuc tego samochodu po tych dziurach :). Ukraińcy podwożą nas na sam
dworzec autobusowy i życzą powodzenia. Za kilka minut mamy już bilety do
Iwanofrankiwska i siedzimy w marszrutce. NA miejsce docieramy o 20 czasu lokalnego.
Do Lwowa decydujemy się jechać nocą, o godzinie 00:50 Kupujemy bilet klasy
kupiejny za 62 hrywny - no dużo, a niby to średnia kasa(chyba że ja coś
pomyliłem). Mamy czas więc idziemy do sklepu i kupujemy masę żarcia, którym
opychamy się siedząc na peronie. Jest ciepło i przyjemnie.
Powrót
O 00:50 wsiadamy do pociągu. Mamy miejsca leżące w 4 osobowych
przedziałach. Konduktor(czy ktoś tego typu) przynosi nawet pościel. No cuda.
Jednak jest gorąco i średni mi się spało do tej 5:50. Wysiadając z pociągu
zapominam o aparacie, po który muszę wracać świńskim galopem. Na szczęście
leżął, gdzie go zostawiłem. We Lwowie wsiadamy do pierwszego busa do Szehini.
Panuje straszny tłok, mamy miejsca stojące. Po zakupach napojów wzmacniających
:D idziemy na przejście o 8:00, po czym opuszczamy go po godzinie z polsiej
strony. Potem do Przemyśla. Janusz ma bus do Lublina o 10 - farciarz. Ja na
pociąg do Tarnowa czekam jeszcze 2 h - do 11:50. Potem jeszcze 2 przesiadki i
jestem w domu około 17stej. Tym samych juz drugi rok z rzędu spędzam swoje
21sze urodziny w śrdokach komunikacji publicznej. Eh, tak już chyba będzie
często ;). Tu trzeba wspomnieć, że tak jak przed GSB rok wczęsniej miałem
motywację ,żeby przed urodzinami przejść ukraińskie pagórki i się udało :)
Podsumowując:
Wyjazd łacznie ze wszystkimi dojazdami kosztowała nas troche
poniżej 250zł . Szok , nie? ;D Jak weekend w Tatrach zimą. Górki ukraińskie
polecam , zupełnie inny klimat niż w tych polskich . Cisza i jest troche tej
dziczy i folkloru. Ludzie mili, pomocni, łatwo sie można dogadać. Namiot rozbic
właściwie wszędzie. Wodę piliśmy ze źródełek i strumieni (powyżej wsi ;D) i
żyjemy, ale w wioskach kupowaliśmy też butelkowaną. Mięso mają podłe, za to
polecam wędzone serki. O alkoholu nie wspomnę chociaż nie mieliśmy bardzo do
niego weny. Mam teraz porównanie i mogę powiedzieć, że przejść karpaty
ukraińskie, a np taki GSB czy GSS to zupełnie co innego. Nie ma schronisk,
szlaki oznaczone kiepsko, do tego wiem ,ze nie można im ufać ;D. Kompas
nieodłącznym przyjacielem jest, ja przez wszystkie dni miałem go w kieszeni pod
ręką. Trochę orientacji w terenie i znajomości mapy tym samym jest potrzebne.
Doliny są stosunkowo nisko położone (głębokie), a podejścia przeważnie
wymagające jako takiej kondycji, szczególnie żeby dźwigać ciężki plecak. Jeśli
nie chce się schodzić z grzbietu to wodę należy pić racjonalnie ( mi jeszcze
nigdy woda nie smakowała tak, jak na Ukrainie, szczególnie na odcinkach kiedy
trzeba było ją oszczędzać). Na taki wyjazd bez pełnej apteczki też bym się nie
ruszył.
Co do naszego bilansu, to wszystkie noclegi namiotowe, nie licząc
ostatniego w pociągu. Sumując odcinki na mapie wyszło mi ,że zrobiliśmy ponad
300km w 9,5 dnia, co daje ponad 30km dziennie. W Polsce by się nie było z czego
cieszyć, ale wg mnie w tamtym terenie to bardzo dobrze. Nie było opieprzania
się, ale tez nie spieszyliśmy się. Codziennie długo zbieraliśmy się do wyjścia,
obiad zajmował minimum 1,5h ,a na nocleg dochodziliśmy gdy było jeszcze jasno,
poza jednym bez jakichś niespodzianek. Generalnie wyjazd na plus i nowe
doświadczenie, które przyda się następnym razem.
Cóż mogę rzec, gratuluję dobrze spisanej relacji :D
OdpowiedzUsuńWidzę że w twoich notatkach znalazło się miejsce na takie rzeczy jak czasy odjazdów, czy ceny, bo u mnie to się cały czas tylko narzekanie na zmęczenie przewija! Dobrze się czyta, i garść przydatnych informacji można znaleźć. Jednym słowem- Dobre!