Rumunia na stopa i "mimochodkowe" Fogarasze
sierpień 2011
O wyjeździe w Fogarasze na spotkaniach Mimochodka mówiliśmy
już od dłużeszgo czasu. Wiadomo było, że będzie, ale nie wiadomo kiedy.
Wyjaśniło się w połowie lipca i to konkretnie. Spotykamy się 1ego sierpnia w
Turnu Rosu i stamtąd na górę, schodzimy do Victorii. Dojazd jak kto woli -
pociągiem, samochodem, na stopa. W sumie zadeklarowało się 12 osób. Ja z Anitą
wybraliśmy bez zastanowienia wariant ostatni... W sumie już dłuższy czas
chciałem przejechać się gdzieś dalej tym środkiem transportu. Postanowiliśmy
wyjechać wcześniej i zobaczyć coś jeszcze przed wyjściem w góry. W tym celu
zaczęliśmy łapać stopa 30 lipca w Żmigrodzie. Oczywiście lało niemiłosiernie od
samego rana, a tu trzeba stać przy ulicy. NA pierwszego stopa nie czekaliśmy
długo, dowiózł nas do Dukli. Tam już było gorzej. Prawie godzina moknięcia by
przejechać ok 10km. Następnie było jeszcze gorzej, bo do Barwinka dostaliśmy
się dopiero po 1,5h oczekiwania w mżawce. No i w końcu jesteśmy na granicy. Tu
przestało padać, ale już mamy po godzinie 12stej. Cóż, łapiemy stopa dalej.
Jedzie kupa samochodów jednak dopiero po kilkudziesięciu minutach zatrzymuje
się Słowak i podwozi nas kilkanaście kilometrów dalej pod cmentarz żołnierzy
niemieckich. I znowu zaczyna padać, a my stoimy. Ogólnie póki co nie jest
dobrze, bo długo się czeka i niedaleko jedzie. Po jakimś czasie Podjeżdża do
nas rowerzysta mówiąc, że wraca z Albanii i zachwala Rumuńską gościnność. Po
jego odjeździe nie upływa chwila, gdy zatrzymuje się tir. No w końcu ten tir na
którego czekaliśmy. ;D No i lepiej być nie mogło - Pan Staszek jedzie do
Rumnuii!. Człowiek bardzo w porządku, z ciekawym poczuciem humoru, z którym
spędzamy następną dobę.
Szybko przejeżdżamy przez Słowację, Węgry, by granice
rumuńską przejechać wieczorem. Dzięki uprzejmości kierowcy po obejrzeniu 2
filmów śpimy w tirze i rano ruszamy przez Rumunię.
W Oradei czekamy jakieś 15minut ,gdy przez ulicę przechodzi
wielkie stado owiec
Rumuńska zabudowa specyficzna , przyjemna dla oka. Gdzie nie
spojrzeć narodowe flagi.
Wielkie widowiskowe przestrzenie...
Pan Staszek podwozi nas na obwodnice Sibiu, przy rozndzie z
drogą nr1. na Brasov - nasz następny cel. Fogarasze już widać na horyzoncie.
Przy rondzie czekamy kilkadziesiąt minut, aż zgarnia nas jakies małżeństwo
busem. Jadą do Brasova.
Po drodze mamy wspaniałe widoki na zachmurzone pasma górskie
na południu. Przed Brasovem próbujemy jakoś dogadać się z naszymi
przewoźnikami, że jedziemy do zamku Draculi w Bran. Gdyby ktoś nagrał tą
rozmowę chyba w 6 językach miałby z czego się pośmiać. Jednak daliśmy radę i
nasi dobroczyńcy zaproponowali, że nas do Bran podrzucą, mimo iż jada w innym
kierunku. No i tak zrobili po drodze starając się opowiedzieć nam o wartych
odwiedzenia miejscach w Rumunii. Za przejazd ani pieniedzy, ani alkoholu,
proponowanych nie chcieli :).
Zamek Vlada Palownika w Bran. Na miejjscu byliśmy koło
19stej - obiekt już zamknięty.
Postanowiliśmy spróbować miejscowych "śmisznych placków
i tego wałka ze zdjęcia :D" i udaliśmy się szukać noclegu.
Namiot rozbiliśmy w jakiejś festynowej wiacie. Szturm zamku
zaczęliśmy w poniedziałek rano, jednak zonk - otwarcie od 12stej. Więc
czekamy...
Inni też czekali - w tym Polacy, z którymi trochę
pogadaliśmy.
Sama budowla mała, ale bardzo przyjemna dla oka.
Największym minusem była masa ludzi.
Po zwiedzeniu zamku ruszamy w dalszą drogę wiadomym środkiem
transportu. PO ok 25 minutach oczekiwania juz jedziemy do Brasova.
No i kawałek do centrum się przeszliśmy - myślałem, że
starówka jest bliżej:)
Miasto zdecydowanie mogę polecić, choć mieliśmy bardzo mało
czasu na jego zwiedzanie. Ok 17stej jesteśmy już na wylotówce
"naszej" jedynki. Miejsce słabe, ale po 15 minutach zatrzymuje się
samochód i jedziemy do Avrig pod Sibiu.
Następnie do Turnu Rosu.
Trochę czasu zajęło nam znalezienie miejsca przebywania już
większości mimochodkowej ekipy nad rzeką, jednak w końcu wieczorkiem można było
rozbić namiot, umyć się w rzece i opowiadać jakie kogo spotkały przygody po
drodze.
4 osoby jadące samochodem dotarły do nas ok 22 i od tej pory
ekipa była w komplecie.
1 sierpnie budzimy się koło 8 rano. Ogarnięcie się 12 osób
dziś zajmuje mniej czasu niż przypuszczać by można.
Plecaki spakowane, można iść do Turnu Rosu. Obowiązkowy
postój przy sklepie i ociężale zmierzamy do góry.
Przełęcz po pierwszym podejściu. Siedzieliśmy, aż zaczęło
kropić.
Następny postój nieopodal stada owiec. I pierwszy kontakt z
"ichnimi" psami
Jeden z osobników przejawia zainteresowanie naszym jedzeniem
Ogólnie mgliście z lekkimi przejaśnieniami.
A z mgły wyłoniły się koniki. Na połoninie nasza rozciągnięta grupa podzieliła
się. Razem z 5 osobami poszliśmy przodem , podczas gdy pozostali zostali z
tyłu. No i trochę się rozdzieliśmy. Pogoda znacznie sie pogorszyła, widoczność
ze 20m . Jednak już wcześniej ustaliśmy miejsce noclegu na przełęczy 1807m,
także postanowiłem tam dojść bo się pogubimy. Na miejscu zaczęło lać. Mój
namiot rozstawiliśmy szybko jednak z pozostałymi był problem Był tropik i
sypialka od jednego i masz od innego. Zaczęło cholernie wiać i lać z dużą
intensywnością. Walka z rozłożeniem namiotu średnio wyszła i udzie nieźle
zmokli. Następna grupa przyszła niedługo po nas. Lać przestało także,
rozstawianie namiotów zaczęło się od nowa. 4 osobowy Fjord słabo znosił wiatr,
maszt giął się we wszystkie strony a materiał jak żagiel. Poza tym
przełęcz zamieniła się w niezłe bagno. Każdy namiot stał w kałużach. W swoim
musiałem prowizoryczną uwagę robić pokrywką od wspólnego gara.
Nocleg dla wielu przyjemny nie był, późnym rankiem wiać jeszcze
nie przestało, jednak zaczęło się przepogadzać.
W sumie wyruszyliśmy dopiero po 13stej
Początkowo trochę zaczęło kropić, jednak przejaśniło się
definitywnie.
I trzeba było włączyć wentylację.
Wszechobecne owce - każda dolina ma swoje stado.
Są owce, musi być i cieć.. oj przepraszam - paterz
w oddali góry zmieniają się już na bardziej strome i
skaliste.
Dzisiejszy krótki marsz skończyliśmy nad jeziorkiem Avrig. Pogoda popsuła się nagle. Zaczęło lać, na szczęście na krótko. Potem mogliśmy się umyć i zrobić jakieś wspólne jedzenie.
Następnego dnia od rana piękna pogoda. Wyruszamy dość
wcześniej - ok 8 rano już jesteśmy na szlaku.
Po około 2h docieramy do nowego schronu, jednak nie
zatrzymujemy się tam zbyt długo.
Przy zmiennym zachmurzeniu kontynuujemy marsz granią.
Po postoju na Serbota i szybkiej konsumpcji zaczynamy zabawę
z łańcuchami.
I główne podejście na Negoiu. Po drodze masa Polaków.
Mimo restu 1h20' na szczycie pozostali nie doszli więc
postanowiliśmy schodzić w 5tkę(pojawił się Janusz)
No i do paszczy słynnego Draculi.
Jako, że ta przeszkodę terenową pokonaliśmy dość szybko na
nocleg pod jeziorkiem Lactum dotarliśmy ok 17stej.
Tam już czekała masa namiotów. Zaś pozostała część grupy przyszła dopiero ok. 20stej. Podczas robienia wspólnego jedzenia bieżącą konsumpcję przerwała nam deszcz i chcąc-nie chcąc poszliśmy spać.
Następnego dnia przywitała nas mgła, która jakoś podnieść
się nie chciała. Do tego zaczęło grzmieć w oddali i kropić co jakiś czas.
Na grani nad szosą Transfogaraską postanowiliśmy zrobić
dłuższy postój, aż się przejaśni.
No i przejaśniło się po jakiejś godzinie.
I trasa ukazała się w pełnej okazałości.
Na gorze Iezerului udało się złapac widmo Brokenu
Pozostała część grupy
była jeszcze daleko także postanowiliśmy zamiast nudnego czekania zejść do
trasy Transfogaraskiej.
Zejście całkiem krótkie, a po drodze masa niedzielnych
turystów w wersji Romania
No i wlot do tunelu . Ceny kosmiczne ale
kupiliśmy parę rzeczy, w tym 2 2litrowe browary. Jednym ugasiliśmy pragnienie
na podejściu , także na przełęczy nasza 3ka była już weselutka .
Za czekanie z naszymi plecakami także należy sie nagroda w
browarze
W międzyczasie doszła pozostała część grupy i zaczęliśmy
rozbijać się nad jeziorkiem Capra.
Noc pogodna, zimno, przymrozek.
Noc pogodna, zimno, przymrozek.
Od rana piękna pogoda. Zimno, ale pięknie. Dziś tez mamy
kawałek do przejścia, także po 8 już dreptamy pod górę.
Po jakiejś godzinie ze wschodu nadciągają chmury. Po drodze mijamy parę grupek niedzielnych turystów form Romania w wersji young , którzy chodzą po górach i wrzeszczą na każdej skale jak małpy. No dziwny zwyczaj powiadam, i wkurwia, pardon... denerwuje.
Za jakiś czas grań z lina i łańcuszkami. Wieje strasznie i
zimno jak cholera w koszulce.
Później już właściwie cały dzień szliśmy we mgle. Postój na jedzenie zrobiliśmy przy jeziorku, przed podejściem na Moldovanu.
Chłodno, trzeba się zbierać. Początkowo trawers zbocza, następnie bardziej stromo. Na właściwy wierzchołek odbija grań na prawo.
Jeszcze z 25 minut i trójkolorowa flaga wyłania się z mgły.
No i jesteśmy. Postanawiamy poczekać na pozostałą część
grupy, by choć jedno wspólne zdjęcie zrobić. Po 1h20' się pojawiają. Zdjęcie
zrobione to można schodzić, do schronu na przełęcz, jednak po liczbie
spotkanych po drodze ludzi wątpię, że będzie pusty. No i nie myliłem się,
blaszak zajęła już jakaś wesoła kompanija, z która zamieniliśmy parę słów. Cóż,
trzeba zejśc jeszcze dalej - do doliny. Tutaj miejsca mało, wieje, nic
przyjemnego, a i tak jutro mieliśmy tam iść.
Jeszcze rzut okiem na góry wkoło i w dół. Po kamykach idzie
się gorzej niż mogłoby się wydawać. Po ok. 1,5h marszu dochodzimy do miejsca
biwakowania jakiejś Rumuńskiej grupy, która juz od jakiegoś czasu dawała nam
znaki latarkami. bo zupełnie ciemno się zrobiło. Nawet ktoś włada
angielskim. I już pomocni Rumuni prowadzą nas na miejsce, gdzie można rozbić
namioty, wskazują wodę i znikają. Po prostu miło .
Jeszcze gotowanie resztek, które zostały na czarna godzinę i
około 23ej idziemy spać.
Dziś schodzimy do cywilizacji, także zabiegi kosmetyczne
przywrócenia ciała do stanu znośnego trwają od rana.
Wyruszamy późnym rankiem, powoli, do Victorii niby 4h
marszu. Jednak te 4h dłuży się niemiłosiernie. Wraz z utrata wysokości
wzrasta także temperatura, a my nieprzyzwyczajeni więc w dekiel grzeje mocno .
Po wyjściu z lasu depczemy asfalt jeszcze parę godzin, by
ok. 17stej znaleźć sie w Victorii.
Na szczęście Marcin i Janusz doszli wcześniej i
zlokalizowali strategiczne punkty. Także w mieście kierujemy się prosto na z
góry upatrzone pozycje (czyt. do knajpy). Każdy zamówił parę browarów i masę
jedzenia, z pełnymi brzuchami zaczęliśmy rozmyślać kto i jak wraca. A więc 3
osoby jada do Sibiu i na Oradeę pociągiem właściwie już za parę chwil, zaś
pozostałe 8 osób (w tym my) siedzimy w knajpie aż nas wyproszono po czym
planujemy nocleg...
Samochodem na dwa kursy dostajemy się na peryferyjna stacje,
gdzie mamy przeczekać noc. Pod drzewkiem rozkładamy karimaty io pod folią
nrc jakoś tam leżymy. No przecież nie śpimy, bo przejeżdżają pociągi, jest
gorąco, spać sie nie da .
O 3.00 dwóch Marcinów wsiada do pociągu na Konstancję. O 4.00 żegnamy się z ekipą samochodową. A nasz dwójka (Anita nad I) mamy wszystko gdzieś i leżymy jeszcze do ok. 7 rano. Jakieś śniadanie i idziemy na stopa. Nasz cel - Konstancja.
Do Brasova dostaliśmy się stosunkowo szybko z miłym gościem, który wymieniał co warto w okolicy zobaczyć(standard ). Przez Brasov autobusem dostać się na druga stronę miasta. Po drodze zakupy w Carrefourze i dalej autobus. Miasto ciągnie się kilometrami. Jeszcze parę kilometrów idziemy aż znajdujemy dobre miejsce do "machania" . Zatrzymuje się bus, podwozi nas jakieś 20km w stronę Ploesti. Tam także probujmey cos złapać, jednak nie wychodzi . Dosłownie, jest tragicznie, Przejeżdża masa samochodów, a czekamy jakieś 2h zanim zatrzymuje się Opelek. Facet jedzie do Ploesti. Po drodze spore korki, roboty drogowe. Wysiadamy na obwodnicy na Bukareszt. Tu czekamy dosłownie chwilkę. Zatrzymuje się Mazda. Nierozmowny typ zabiera nas jakieś 30km do centrum Bukaresztu. Tu postanawiam tak - łapiemy stopa na Konstancje, nie wjeżdżamy do miasta. A jak nie wyjdzie idziemy na biwak. PO godzinie zatrzymuje się facet. Jedzie do centrum Bukaresztu. No i cóż, dajemy się namówić. Miły gość, po drodze dzwoni do kogoś aby sprawdził nam pociąg do Konstancji i nocleg. Chyba jednak nie wierzy , że zapłacimy kilkadziesiąt euro w centrum miasta. Podwozi nas pod dworzec i życzy powodzenia. I tu sytuacja , której chciałem uniknąć - wepchanie się na noc do stolicy. Po rozważeniu kilku opcji patrze na mapę. Widzę tam jakieś zielone pola, zalew jakiś i nazwę Pantelimon. Na mapie wygląda jak wioska, jednak jedzie tam metro. No nic Jedziemy na ostatnia stację. Po rozejrzeniu się wkoło kierujemy kroku do parku, no bo gdzie indziej. Tam szuka wzrokiem po krzakach jakiegoś nieoświetlonego miejsca, gdzie można rozłożyć karimaty i jakoś przewegetować te noc. No i znajduję. Spokojna noc to nie była, spędzona w butach i pod polarem. Nad ranem przylazły psy i szczekają. To szczekanie przyciągnęło do nas dwie postacie. Wnioskując po jakiś napisach na kurtkach jakaś straż. Poświecili po nas, pogadali coś do siebie i sobie poszli. No niebywałe powiadam, bo liczyłem na jakiś mandat czy co. Więcej już nie przyszli.
Rano przywitał nas efektowny wschód slońca nad zalewem. Po zasięgnięciu języka u miejscowych wsiadamy w autobus i jedziemy na autostradę do Konstancji. Po kilkudziesięciu minutach zatrzymuje się młody facet i podwozi nas mniej więcej połowę drogi, nawet jeszcze przez kilkanaście minut łapie z nami stopa. Niedługo po jego odjeździe zatrzymuje się Mercedes na Bułgarskich blachach. Z gościem nie idzie się dogadać, ma jechać do Konstancji, jednak wysadza nas jakieś 30km przed miastem. Następnie zatrzymuje się kierowca tira jadący osobówką. Ten miły gośc podrzuca nas pod samą plaże na Bulwar Ferdinand.
O 3.00 dwóch Marcinów wsiada do pociągu na Konstancję. O 4.00 żegnamy się z ekipą samochodową. A nasz dwójka (Anita nad I) mamy wszystko gdzieś i leżymy jeszcze do ok. 7 rano. Jakieś śniadanie i idziemy na stopa. Nasz cel - Konstancja.
Do Brasova dostaliśmy się stosunkowo szybko z miłym gościem, który wymieniał co warto w okolicy zobaczyć(standard ). Przez Brasov autobusem dostać się na druga stronę miasta. Po drodze zakupy w Carrefourze i dalej autobus. Miasto ciągnie się kilometrami. Jeszcze parę kilometrów idziemy aż znajdujemy dobre miejsce do "machania" . Zatrzymuje się bus, podwozi nas jakieś 20km w stronę Ploesti. Tam także probujmey cos złapać, jednak nie wychodzi . Dosłownie, jest tragicznie, Przejeżdża masa samochodów, a czekamy jakieś 2h zanim zatrzymuje się Opelek. Facet jedzie do Ploesti. Po drodze spore korki, roboty drogowe. Wysiadamy na obwodnicy na Bukareszt. Tu czekamy dosłownie chwilkę. Zatrzymuje się Mazda. Nierozmowny typ zabiera nas jakieś 30km do centrum Bukaresztu. Tu postanawiam tak - łapiemy stopa na Konstancje, nie wjeżdżamy do miasta. A jak nie wyjdzie idziemy na biwak. PO godzinie zatrzymuje się facet. Jedzie do centrum Bukaresztu. No i cóż, dajemy się namówić. Miły gość, po drodze dzwoni do kogoś aby sprawdził nam pociąg do Konstancji i nocleg. Chyba jednak nie wierzy , że zapłacimy kilkadziesiąt euro w centrum miasta. Podwozi nas pod dworzec i życzy powodzenia. I tu sytuacja , której chciałem uniknąć - wepchanie się na noc do stolicy. Po rozważeniu kilku opcji patrze na mapę. Widzę tam jakieś zielone pola, zalew jakiś i nazwę Pantelimon. Na mapie wygląda jak wioska, jednak jedzie tam metro. No nic Jedziemy na ostatnia stację. Po rozejrzeniu się wkoło kierujemy kroku do parku, no bo gdzie indziej. Tam szuka wzrokiem po krzakach jakiegoś nieoświetlonego miejsca, gdzie można rozłożyć karimaty i jakoś przewegetować te noc. No i znajduję. Spokojna noc to nie była, spędzona w butach i pod polarem. Nad ranem przylazły psy i szczekają. To szczekanie przyciągnęło do nas dwie postacie. Wnioskując po jakiś napisach na kurtkach jakaś straż. Poświecili po nas, pogadali coś do siebie i sobie poszli. No niebywałe powiadam, bo liczyłem na jakiś mandat czy co. Więcej już nie przyszli.
Rano przywitał nas efektowny wschód slońca nad zalewem. Po zasięgnięciu języka u miejscowych wsiadamy w autobus i jedziemy na autostradę do Konstancji. Po kilkudziesięciu minutach zatrzymuje się młody facet i podwozi nas mniej więcej połowę drogi, nawet jeszcze przez kilkanaście minut łapie z nami stopa. Niedługo po jego odjeździe zatrzymuje się Mercedes na Bułgarskich blachach. Z gościem nie idzie się dogadać, ma jechać do Konstancji, jednak wysadza nas jakieś 30km przed miastem. Następnie zatrzymuje się kierowca tira jadący osobówką. Ten miły gośc podrzuca nas pod samą plaże na Bulwar Ferdinand.
Tam spotykamy się z Marcinami. Im też psy nie dały spędzić
nocy na plaży. A bardzo liczyłem na ten nocleg. Poza tym myślałem, że zbierzemy
sie nastepnego dnia, jednak chłopaki nad morzem siedzą od wczoraj i już się
zwijają. Mamy od nich informacje o pociągach i cóż.
Jak spontan to spontan. Po półtorej dnia żeby tu dojechać i
spędzeniu 2 godzin nad morzem pędzimy na autobus i pociąg do Oradei.
Czemu teraz? Bo o 40lei taniej niż o 22. . Siedzących miejsc
nie ma . Stoimy więc do Ploesti.
W Oradei jesteśmy rano. Zwiedzamy starówkę, potem szybko na wylotówkę. Dalej do Debrecyna jedziemy z Belgiem. Na Węgrzech już gorzej. Pierwszy tir wysadza nas na autostradzie. Od drugiego ktory podwozi nas tylko 5km dowiadujemy się ,że za łapanie stopa tu można zebrać spory mandat. No więc czekamy, czy pierwsza zatrzyma się policja czy ktoś jednak nas stad zabierze. Nastepny kierowca wiezie nas na wysokość Miskolca, jednak ciągle stoimy na autostradzie. Burze przeczekujemy pod mostem . Ciągle trudno coś złapać. Parę kilometrów podwozi nas lokalny poliglota. Parę kilometrów bo do Tokaja nam nie po drodze. Leje, a my w tym deszczu ciągle czekamy na jakiegoś łaskawcę. I pojawia się - matka z grubym dzieckiem, którzy podwożą nas nieopodal granicy słowacko-węgierskiej. A tam mijają nas same samochody na polskich blachach. Dosłownie 70% wszystkich to Polacy. Jada i puste samochody, ale jakoś nikt nie kwapi się nas zabrać. Trzymam nawet kartkę z napisem PL, ale na razie null. Jest już późno - około 19stej, gdy zatrzymuje się tir. Gość trochę dziwny, ale Polak z Sącza, podobno nasze PL go przekonało. Niby ma robić 9 godzinową przerwę za kilkadziesiąt minut jednak z powodu braku miejsca na parkingach zawozi nas aż na Barwinek, gdzie dojeżdżamy około 22.
Jesteśmy w Polsce, nasza Rumuński spontan sie kończy.
Patrząc na wycieczkę z perspektywy czasu, to góry były raczej dodatkiem do całej podróży
Byłbym zapomniał o zdjęciach:
https://picasaweb.google.com/113571562929601664690/RumuniaFogaraszeSierpien2011#
No właśnie, ostatnie zdanie ładnie sumuje moje odczucia- będę wam zazdrościł tego tripa po Rumunii, oj będę. A same Fogarasze ładne, szlaki dobrze znaczone, infrastruktura turystyczna nieźle przygotowana. A właśnie, jeśli ktoś z czytających zna nazwę tego śmisznego smakołyku który Tomek jadł w Bran, to niech pisze! Bo to pyszne jest, tylko nazwy nie pamiętam :/
OdpowiedzUsuńAż sprawdziłam tą piekną nazwę w moim cudownym kalendarzyku :d Brzmi mianowiecie tak: kürtőskalács :D mało rumuńsko...bo to węgierki przysmaczek ;p
OdpowiedzUsuńaaaa, rok temu widziałam go w naszej zimowej stolicy;)
Zdecydowanie lepiej brzmi nazwa w wersji czesko-słowackiej: Trdelnik ;)
OdpowiedzUsuń