niedziela, 14 października 2012

Autostopem do Gruzji II Tuszetia i reszta

Autostopem do Gruzji II Tuszetia i reszta


II - Gruzja

"Rozpoznanie bojem"

Pierwsze miasto które mijamy w Gruzji to Batumi. Samochód wolno stukoce po bruku, więc możemy podziwiać z bliska jedno z największych gruzińskich centrów komercji. Dalej zmierzamy w kierunku Poti, po drodze wstępując na turecką kawę do jakiejś dalszej rodziny naszego dobrodzieja.
Okazuje się, że ciągle nie dane nam jest jeszcze jechać w stronę Tbilisi. Zura musi odwiedzić jakichś znajomych w interesach, którzy mieszkają przy granicy z Abchazją. Nam za to nigdzie się nie spieszy. Podziwiamy lokalny folklor. Krowy wchodzą na jezdnie tak licznie i tak perfidnie, że dwa razy, po ciemku ledwie udaje nam się uniknąć zderzenia.
-Do trzech razy sztuka,  wypaplał Gruzin robiąc ręką znak krzyża. Na szczęście trzeciego razu nie było.
 Poza krowami i upałem to pierwsze co mnie uderza w tym kraju jest liczba policjantów.  Na pierwszych kilometrach przy każdym moście kręcił się mundurowy, do tego nowiutkie policyjne samochody – w nocy widziane z daleka, z powodu ciągle włączonych „kogutów” . Całości dopełniają nowe policyjne budynki z jednej strony w całości przeszklone
-To policja „atkryta” , mówi Zura (nie umiem po rosyjsku wszystkiego  dobrze napisać, więc tłumaczę).
-Wiesz, żeby ludzie widzieli, jakby nie pracowali tylko pili czy brali łapówki  - dodaje.
Nastaje chwilowe milczenie.
-Ale nie bój się,  jak piją to zakrywają…
No i sprawa policji się wyjaśniła. Dopiero potem dowiedziałem się, że Saakashwili niedawno zrobił czystkę i wymienił ponad dziewięćdziesiąt procent skorumpowanych funkcjonariuszy.

W tym momencie wjeżdżamy już na drogę szutrową, wyboistą. Po chwili się zatrzymujemy przy bogatszym domu. Zura wychodzi, a po chwili wraca z kilkoma Gruzinami.
No i stało się. Od jedzenia i picia już się nie wywiniemy. Okazuje się, ze trafiamy w środek grubszej gruzińskiej popijawy. Zostajemy posadzeni przy stole i obstawieni kupą jedzenia. Miejscowi są bardzo nami zainteresowani, ciągle dolewają wina do stakańczyków.  Początkowo piję tylko symbolicznie, ale zmierzony wzrokiem rozmówcy dowiaduję się, że  
-Tak niet, tolka tak – po czym Gruzin wypija cała szklaneczkę. No i co miałem robić? Potem już było tylko weselej. Całości dopełniał szeroki uśmiech Anity, która jako jedyna kobieta siedziała przy stole i była niemałą atrakcją dla gruzińskiej kompanii, z czego miała widoczna uciechę.  Nie trwało to długo, jednak nie pamiętam aby ktoś był pijany. A za kołnierz nie wylewali. Wkrótce pojawiły się toasty, jednak nie takie oczywiste jak u nas. Pito za Gruzje, za Polskę, za rodziców czy przyjaciół. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, że w tym kraju to norma i tradycja, której rygorystycznie się przestrzega..
Syci i opici musieliśmy opuścić naszych nowych znajomych. Zura spieszył się do domu. Tej nocy jeszcze zdążyliśmy przejechać przez Kutaisi, a na krótki nocleg zatrzymaliśmy się standardowo przy drodze.
Ranek wita nas słoneczną pogodą – będzie grzało.  Patrzę na zegarek – piąta rano, a słońce już wysoko. Coś jest nie tak. No oczywiście, przecież nie przestawiłem go na czas lokalny, który różni się o dwie godziny od naszego. Szybko koryguję błąd i wsiadam do samochodu. Nie ma czasu do stracenia.  Po jakichś trzech godzinach dostajemy się do stolicy. Do widocznego przez szybę miasta odnoszę się sceptycznie.  Jednak co tu mówić – jak na pierwszy rzut oka to szału u mnie nie wywołało.  Tymczasem podczas jazdy Anita zdobyła kontakt do naszego  kolejnego gospodarza i próbujemy znaleźć jego adres. Tzn Zura próbuje, a my dopingujemy. Jako ,że Gruzin jak się mogliśmy przekonać do tej pory, ma wszędzie znajomych(temu da oponę, temu fotelik dla dziecka), więc po jednym telefonie przy drzwiach  samochodu pojawia się chłopaczek – jakaś rodzinna piąta woda po kisielu i bezbłędnie  prowadzi nas na miejsce.

Stolica i okolice....

Tu na peryferiach Tbilisi wyładowujemy plecaki z bagażnika mercedesa i czekamy na Irańczyka z Couch Surfingu. Przychodzi on niebawem także po wymianie kontaktów żegnamy Gruzina z którym przejechaliśmy taki kawał drogi. Żegnamy wprawdzie tylko bezpośrednio, bowiem przez cały wyjazd kontaktował się on z nami telefonicznie, zaś niedawno wymienialiśmy maile.
Jest gorąco, toteż z naszymi tobołami szybko gramolimy się do chłodnego bloku.  W końcu możemy na spokojnie zjeść i wziąć prysznic. Dziś planujemy pochodzić po mieście. Ogólnie planujemy kilkudniowe nicnierobienie – jesteśmy przecież pierwsi i czekamy na pozostałych „mimochodków”.

Na  pierwszy ogień miało iść zwiedzanie stolicy. Zostawiliśmy więc graty i chcemy wychodzić. Jednak nie wyjdziemy. Dziś znowu mamy szofera. Podczas pierwszej wolniejszej przejażdżki po mieście w oczy nie rzuciło mi się nic innego jak ulica Lecha Kaczyńskiego. Tak, tak widziałem ją. No szkoda, że zdjęcia nie ma. Ah, jakiż ja czułem się dumny. …  Jednak czas zejść na ziemię. Zatrzymujemy się w starej części miasta i opuszczamy jakże znajomego, choć innego  mercedesa (teraz w wersji kombi)
-You want to come back, call me, rzuca do nas przy wyjściu Irańczyk.
No i tak już będzie. Odtąd, przez kolejne dwa dni będziemy wożeni do centrum i przywożeni z uśmiechem na twarzy. Kolejny dobry człowiek.


Przed nami więc zwiedzanie miasta.  Z samej racji, że to stolica, było co oglądać. Na pierwszy ogień poszły ruiny fortecy z widokiem na miasto, potem zaś zapuściliśmy się w głąb starówki, po drodze „zaliczając” klimatyczne kościółki o charakterystycznej gruzińskiej bryle. Podczas spaceru moją uwagę zwrócił także budynek Parlamentu. Niczym innym jak swoim charakterystycznym surowym monumentalizmem.  No i jeszcze coś. Obok flagi Gruzji  powiewa w wielu miejscach błękitna chorągiew UE. Widmo czerwonego olbrzyma z północy jest ciągle żywe. a karykatura z widokówki pochodząca z tego kraju ma wydźwięk wprost znamienity.

Jednak chyba nie zabytki były w tym wszystkim najciekawsze. Samo zderzenie z odmienna kulturą spowodowało u mnie automatyczne porównywanie wszystkiego z krajami europejskimi i wzbudziło ciekawość.  Ta odmienność dała o sobie znać już przy pierwszym przejściu przez ulicę. Tu nikt nie ma zamiaru przepuścić pieszego i nawet  na pasach trzeba mieć się na baczności. Ludzie przechodzą przez jezdnię gdziekolwiek.  Oni nie zwracają uwagę na trąbiące samochody, a pojazdy na nich. Jak wspomniałem kupa tu policjantów, jednak tutaj to norma i funkcjonariusze sami  tak przechodzą. Jakże to wszystko inne.
Ruchliwym ulicom miasta towarzyszy stale wieczny zgiełk. Tu klakson to narzędzie służące do pozdrawiania znajomych, zwracania uwagi turystów, dziękowania, czy przeklinania jadącego przed tobą. Itp Ponad to każda funkcja jest nader często wykorzystywana przez miejscowych. Po kilku dniach jednak wszystko to nam powszednieje  i także chciałoby się zatrąbić.



Pewien stary dziadzio idzie przez ulicę jak duch, nie zatrzymując się, nie patrząc na boki, wśród pędzących samochodów. Świat jakby staje w miejscu przy obserwowaniu takich scenek. No i dziadzio przechodzi, idzie dalej, nikt nie zwalniał, nie zwrócił uwagi.  Jeden z gruzińskich cudów dopełnia się.
My zaś w ty momencie znajdowaliśmy się  pośród tego nowego świata i aklimatyzowaliśmy miejscowe reguły. Nie na wszystko jednak było sympatyczne. W mieście można niemal wszędzie spotkać  żebraków. Po jakimś czasie zauważyliśmy, że każdy z nich ma tu niejako swój własny kąt, w którym urzęduje. No i standardowo, po starówce kręci się wielu Romów o wyższym poziomie natarczywości  niż europejski. Tutaj pierwszy raz w życiu mały Cygan ciągnął mnie za nogę gdy nie dostał pieniędzy.
Nie obyło się także bez próbowania lokalnego jedzenia. Niczym u nas Fastfoody, tam co róg stoi piekarnia, która oferuje przede wszystkim słynne Kaczapuri. W różnych rozmiarach i na różnym cieście. No i prawie wszystko z serem.

Co ciekawe cenowo jakoś ta Gruzja mnie nie zaskoczyła. No a problem w tym, że miała zaskakiwać. Jak na kraj, w którym nauczyciel zarabia w przeliczeniu 800zł miesięcznie, to jest po prostu drogo. Ceny nie ustępują polskim, a często są i wyższe. Ze zdziwieniem patrzeliśmy za Zurę, gdy wcześniej mówił nam, ze u nich supermarkety droższe są od małych sklepów. Póki co nie zidentyfikowaliśmy żadnego (supermarketu) lecz z upływem czasu okazało się, że miał rację.  Gruzini naprawdę mało maja wyrobów własnych . Kiełbasa to najczęściej parówkowate „coś”, a osiemdziesiąt procent  pakowanych rzeczy pochodzi z importu, z Europy.
Nie zaskoczył nas także panujący upał. Trzydzieści pięć stopni w cieniu to normalne.




 Jak widać pierwszy dzień w stolicy Gruzji był dla nas bardzo kształtujący.  Dowiedzieliśmy się, że wszędzie pełno tu kotów i widząc pędzący samochód trzeba szybko uciekać. Reszta lekcji przed nami.


















Kolejnego dnia nie czułem się najlepiej i zastanawiałem się, co było tego przyczyną. Pewne jest, że było to jedzenie.  Lepiej, czy  nienajlepiej, trzeba ruszać . Tego dnia postanowiliśmy zwiedzić Mtshete.
W tym celu „nasz” Irańczykmusiał najpierw zawieść nas na Didube. No dobra – nie musiał, ale bardzo chciał i zawiózł.  Tam naszym oczom ukazał się bazar jakich mało. Chodza legendy, że na Didube można kupić wszystko i za każdą cenę. Od chudego dziadka i od grubej babuszki.  Całości zaś dopełniają marszrutki , taksówki i ich kierowcy, reagujący na kawałek plecaka i sandały ja na potencjalną zdobycz. Nie, dziś stanowczo dziękujemy za transport do Kazbegi czy Batumi. Po chwili wsiadamy w odpowiednią marszrutkę. Jedziemy około pól godziny lecz dla mnie podróż ta  nie należy to do przyjemnych. Nawet niewielkie wstrząsy powodują, że wszystko podchodzi mi do gardła. 

Wreszcie dojeżdżamy. Zmierzamy w stronę zabytkowej  części miasta. Znajduje się tuż nieopodal. I w tym miejscu, po raz pierwszy,  Gruzja zaskakuje mnie bardzo pozytywnie. Miasteczko w całości odnowione, w tradycyjnym stylu, bez kiczu czy nowoczesnych wstawek. Do tego klimatyzowana informacja turystyczna, sarkastycznie to powiem-  w europejskim stylu.  Tego się nie spodziewałem, szczególnie biorąc pod uwagę, że poprzedniego dnia w Tbilisi takiego punktu jakoś doszukać się nie mogliśmy. Jak już wspomniałem miasteczko warte zobaczenia. Dodatkowo  w oddali góruje jeden z najważniejszych kościołów w Gruzji. Wszystko fajnie, gdyby nie ja. Jestem jakiś wczorajszy. Właściwie nie idę, tylko powłóczę nogami i zatrzymuje się posiedzieć w każdym możliwym miejscu. Skala zjawiska jest taka, że w pewnym momencie gruziński strażnik przepędza nas z trawnika, tłumacząc, ze nie można się tam wylegiwać. Dodając do tego jeszcze solidny upał powyżej trzydziestu siedmiu stopni odpuszczamy dreptanie na górę. Przy przystanku marszrutek odwiedzamy jeszcze jedną świątynię i razem z nowo poznanymi Ukraińcami ewakuujemy się do Tbilisi.


Tam już wieczorną porą, gdy upał nieco już zelżał spotykamy się z Agnieszką i Radkiem – pierwszą dwójką z naszej grupy, która przyjeżdża za dwa dni. W knajpie o charakterystycznej nazwie „Racza”, przy winie i lokalnych specjałach (ja prawie nie jadłem  bo jeszcze mi nie przeszło), omawiamy plan zagospodarowania czasu na dzień jutrzejszy. No i wybieramy – kierunek południe, granica z Azerbejdżanem.
To już nasza ostatnia noc u Rahima.  





Irańczyk powozi nas jeszcze z rzeczami do hostelu „Why not” , gdzie je zostawiamy i na stację marszrutek. Na podstawie  mapy którą nam dał (do tej pory nie mieliśmy dobrej mapy Gruzji, oprócz tej z przewodnika) wybieramy się do miejscowości Sagarejo – na wschód od stolicy.  Nasz dalszy cel to David Gareja –znane z kilkunastu monastyrów wykutych w skale. Miejsce gdzie diabeł mówi dobranoc, a droga się kończy, toteż po opuszczeniu busika stoimy na skrzyżowaniu i nie bardzo wiemy co robić. Nie mija minuta, gdy pierwszy spotkany Gruzin uruchamia sieć kontaktów i po kolejnych pięciu staje przed nami taksiarz. W sumie
kilkadziesiąt kilometrów tłuczenia się po polach, jak subtelnie określę te drogi, kosztuje nas 50 lari.

 Dodając do tego, je jedziemy antykiem czy tam zabytkiem to nawet się opłaca :D. Wreszcie dojeżdżamy. Na miejscu już stoi kilku lokalnych przewoźników i jakiś busik  z Izraelską flagą na antence.  Z kilkunastu monastyrów do zwiedza się tylko dwa. Praktycznie to jeden, bo po obejrzeniu pierwszego, który może zachwycić, drugi to tylko kilka jaskiń w zboczu spoglądających już w kierunku Azerbejdżanu.
Jeśli o mnie chodzi, to nad architekturę podobała mi się cała otoczka miejsca. Krajobraz na południe od Tbilisi jest niesamowity. Stanowią go niewysokie wzgórza porośnięte niby stepową trawą, falującą na wietrze. Wokoło widać wielkie przestrzenie, zaś na zboczach wzgórz w oddali odsłonięte warstwy geologiczne układają się w charakterystyczne linie i wzory.

Trasa dla turystów przebiega stricte przez granicę. Po drodze mijamy uśmiechających się żołnierzy gruzińskich. Naprawdę robią wrażenie. Gdyby nie jedna z wersji kałasznikowa  przewieszona przez ramię, powiedziałbym, że w całości ubrani i wyposażeni na wzór i zapewne przy pomocy USA . Powiecie nic dziwnego, mamy przecież XXI wiek, jednak niekoniecznie. Rzuciło mi się to w oczy, gdyż po paruset metrach podejścia na grzbiecie widzimy trzech żołnierzy z Azerbejdżanu. Wysłużone trzewiki,  pasy albo bez, kałasznikow rzucony gdzieś na ziemię….  Niby stoją codziennie obok siebie, a jakże inni.
Podczas, gdy narrator ze zboczeniem militarystycznym opowiada o pierdołach , my już zeszliśmy i jedziemy w kierunku Sagarejo.  Droga nużąca, więc ja przespałem, ile mogłem. W tej taksówce, czy w marszrutce do Tbilisi.
W stolicy mieliśmy zaplanować  postępowanie w dniu jutrzejszym, gdy skompletujemy już większą ekipę. W tym celu podjęliśmy radykalne środki - zjedliśmy arbuza na mieście, wypiliśmy wino w hostelu lecz jakoś poza lepszym humorem nie zdecydowaliśmy co robimy. Pierwotny plan zakładał jako pierwsze szturmować rejon Kazbegi lecz gdy zobaczyliśmy pogodę, to szybko  odpuściliśmy.  W końcu, w środku nocy wybrana została alternatywa. Ciekawa wydała się propozycja na tygodniowy treking  przez doliny Tuszetii i z tą opcją w głowach poszliśmy spać. Rano pogrupowaliśmy nasze rzeczy, zostawiając cały sprzęt w hostelu i w miarę na lekko udaliśmy się na spotkanie naszych towarzyszy. Ci zaś próbowali oswoić się na szybko z gruzińską rzeczywistością. Z boku wyglądali podobnie jak my trzy dni temu.






Tuszetia

W ostatniej chwili wyciągamy parę lari z bankomatu i atakujemy lokalną komunikację. W czternaście osób plus plecaki skutecznie przejmujemy mały autobusik, a sterroryzowany kierowca zawozi nas na dworzec marszrutek. Tam na zasadzie „niech  się chamy dziwują, jak się szlachta bawi”, z  miejsca bierzemy całą marszrutkę dla siebie. Po załadowaniu plecakami bagażnika, korytarza i przestrzeni oddechowej po sam sufit zmierzamy do Alvanii – małej miejscowości będącej bazą wypadową do Tuszetii.  To dobry moment, aby zaznaczyć, że w Gruzji marsztrutka to najszybsza forma publicznego transportu. Kierowcy najczęściej mają wenę do jazdy , toteż nieraz mijamy samochody o bardzo dobrych osiągach i lepszym zawieszeniu. Mijamy z prawej, z lewej, a czasem na trzeciego. W zależności od sytuacji. Bez obawy, nie jesteśmy w tym odosobnieni . Jadąca  z naprzeciwka policja także wymija na trzeciego,… na moście
Gruzińska kultura prowadzenia samochodu, a właściwe jej brak jest niejako  studnią bez dna, dlatego wracamy do naszego Alvani.  Tu czeka nas już kilka samochodów 4x4 i grupa gruzińskich „przedsiębiorców” . Cena za przejazd 70km do miejscowości w górach jest zaporowa – 50 lari od osoby (ok. 110zł) i ponad dwukrotnie większa niż pisze nam w przewodniku sprzed trzech lat. Mimo iż jest czternaścioro o żadnych targach nawet nie ma mowy. Innych przewoźników brak. Poświęciliśmy prawie dwie godziny, wypytywaliśmy miejscowych i jadące Kamazy o transport do Tuszetii lecz nikt nie chciał się podjąć. Osobiście taką ceną byłem bardzo wku……  (czyt. zdegustowany), gdyż był to właściwe mój koszt przyjazdu do tego kraju, aż do tego momentu. Właściwie z kilkoma osobami mieliśmy próbować  na stopa, gdy łaskawca opuścił nam parę groszy, towarzystwo nagliło no i w końcu wszyscy ulegliśmy.
Początkowo zgrzytaliśmy zębami, jednak w miarę nabierania wysokości humory nam się poprawiały (podobno rzadsze powietrze i te sprawy…). Widoki super, wygodne fotele na wyboistej drodze  i niekiedy srogi luft tuż za oknem sprawiły, że mogłoby  się to  podobać nawet wybrednym sceptykom.

W pewnym momencie, podczas postoju mija nas stare, czerwone BMW.  W środku pięciu ludzi, zaś teren ze stosunkowo płaskiego stopniowo nabiera pochyłości. Samochód chodzi niepewnie, coraz wolniej aż w końcu ledwo zipie. Pewnie szybko by „zdechł”, gdy  niespodziewanie jeden z Gruzinów wysiada w biegu, po czym zaczyna auto pchać. Pozostała czwórka zapewne mu dopinguje. Do wypłaszczenia jeszcze z 50 m , samochód stopniowo odzyskuje werwę i…  wreszcie udało się. Kolejny gruziński cud.

Im wyżej tym chłodniej. Z upału wjechaliśmy w strefę chmur i ciągle pod górę . Już myśleliśmy, że pogoda popsuła się permanentnie jednak to  jeszcze nie dziś. Za kolejnym trawersem zbocza wreszcie wyskakujemy na przełęcz. Ponad 3 tys. m  npm.  Zatrzymujemy się. Pod nami bezkresne morze mgieł. Widmo(a) Brockenu. Barania czaszka. Krzyż. Parę zdjęć. Czas jechać dalej…





Podróż wgłąb Tuszetii trwa ponad cztery godziny. O zmroku docieramy pod Omalo. Trochę to dziwne, ale w środku Kaukazu, w Tuszetii, na tzw.  końcu świata, pierwsze co słyszymy to lokalna  dyskoteka czy jak to tam miejscowi  zwą. Niewiele myśląc, po odnotowaniu tego spostrzeżenia, tam gdzie wysiedliśmy, rozłożyliśmy się pokotem. Następnie w ruch poszło jedzenie, gdyż cała jazda odbywała się o „suchym pysku” i picie, bo w kilkunastoosobowej grupie z samego rachunku prawdopodobieństwa jakaś flaszka musi się znaleźć.
Pierwszy poranek w Tuszetii zapowiadał się bardzo pogodnie i leniwie. Jakoś w końcu zwlekliśmy się  i przeszliśmy ze trzy kilometry do centrum Omalo. Do centrum centrum, czyli do sklepu.  A ów, wyposażony w kaczapuri i piwo  okazał się na dziś pierwszym i ostatnim punktem na planowanej trasie do Shatili….

Po zakupach (jak dla mnie ser, chleb i pomidory – produkty, którymi to żywił się będę najbliższe dni  i w sumie przez cały wyjazd) zrodził się leniwy pomysł zostawiania plecaków i zwiedzenia  podobno nader interesujących wioch leżących niedaleko. Początkowo było fajnie , jednak poza jedynym kościołem w Tuszetii za ciekawe to nie było, a kilka przerodziło się w 20km w obie strony. Na dodatek pogoda zaczęła się psuć i połowa grupy wraz ze mną zdezerterowała prawie na finiszu, by pod „nasz” sklep wrócić na „pace” samochodu gruzińskiej straży
granicznej.

 Pozostała  część „mimochodka”  nie miała tyle szczęścia.  W drodze powrotnej zostali złapani przez jakichś Gruzinów i  bezlitośnie schlani winem, chachą i „piwem z kwiatków”(tak to określili).  Już po ciemku pozbieraliśmy się wszyscy, co nie było łatwe i rozbiliśmy na polu nieopodal, w „cieknącej” aurze.















Kolejnego dnia, skoro deszcz przestał padać, wypełzliśmy z namiotów z ambitniejszymi planami niż ostatnio. W tym celu po paru metrach kilka osób ze znanymi już pogranicznikami pojechali na miejsce noclegu, zaś pozostali musieli odrobić brak szczęścia piechotą. Po drodze naprawdę warta odwiedzenia jest twierdza w Omalo Zelo , podobno najciekawsza budowla tego typu  w okolicy. Stamtąd już tylko dreptanie i mijanki z ludźmi , którzy „nie mają w nogach, to maja w portfelu” i mogli sobie pozwolić na objuczenie konia zamiast swoich pleców. Najpierw zdobywamy przełęcz, a z niej droga prowadzi monotonnym  trawersem  zakończonym wioską Dartlo.

Samo miejsce jest bardzo urokliwe i mogłoby nawet pretendować do ikony regionu.  Drobny mostek przez  rwący strumień, wieże obronne górujące nad wioską niemal wyrastającą ze zbocza, czy dzieci wesoło biegające wokół kamiennych domów – to wszystko jest takie jakie miało być.  Tylko pogoda nie zachwyca. Łaskawie pozwala wbić szpilki w miękki grunt, ale już spać kładziemy się pod bębniącymi tropikami. 













Nad ranem przestaje padać, więc planowo pora ruszać w drogę. Nie jest ona zbyt przyjemna. Po prostu monotonna trasa w górę rzeki. Po drodze odwiedzamy okoliczne wioski, niektórzy kupują jedzenie. Tego dnia żegnamy się z cywilizacją i od razu witają nas gruzińscy żołnierze. Baza wojskowa znajduje się tuż za ostatnią wioską. I każdego zapraszają, by po długim oczekiwaniu wydać „dokumient” – przepustkę przy kojonych bramkach. Do wieczora mamy jednak spokój. Wspinamy się na zbocze i już nad doliną maszerujemy widoczną ścieżką, mijając stada krów czy owiec. Na nocleg wybieramy płaską formę terenu ok. 100m powyżej rzeki , by kontynuować marsz z wyższego pułapu.






Od rana na trasie widzimy żołnierzy – pieszo lub na koniach. W pewnym momencie przechodzimy kolejną nużącą kontrole paszportową, która zabiera nam prawie godzinę. My zaś w duchu złorzeczymy na żołnierzy, bo plan na dziś mamy trochę inny.

















 Celem jest przejście przełęczy Atsunta   (prawie 3500m npm) i nocleg po drugiej stronie. Do tego 4 tysięcznik w pobliżu przełęczy wygląda ciekawie...












Wykonanie tego planu okazało się nie takie proste, zaś grupa podzieliła się już już od rana. Droga wiła się i dłużyła. Ostatnie podejście - z 2 tys. m npm prawie półtora kilometra w górę szła mozolnie. Popsuła się pogoda i we mgle popsuły się nastroje, a późna już pora nie wróżyła nam najlepiej. Każdy szedł krok za krokiem po ścieżce, w sypiących się łupkach i nie było mu łatwo. Na przełęczy Atsunta byłem pierwszy z naszej siódemki – około dziewiętnastej czasu lokalnego, zaś ostatni człowiek dotarł tam dopiero ponad godzinę później . Długo czekaliśmy, jednak wreszcie zdecydowaliśmy się na nocleg po drugiej stronie przełęczy.

Na wysokości naszego biwaku GPS wskazywał 3224mnpn.  Lokalny 4 tysięcznik odpuściłem na dziś -  mgła zakryła wszystko , a na poprawę się nie zapowiadało.  Optymistycznie jednak , po meczącym dniu postanowiłem nastawić budzik na szóstą.















Ku mojemu zaskoczeniu, chłodnym rankiem przywitała mnie super pogoda. Ani jednej chmurki na niebie. Szkoda tylko, że nikomu  nie chce się iść, z namiotów odpowiadają tylko przeciągłe głosy niechęci. Jednego głosu jednak brakuje. Nie ma Marcina, tylko gdzie jest.  Podobno wyszedł koło  piątej niby na chwilę i nie wrócił. Instynktownie patrzę w górę. Po chwili obserwacji na grani widzę sylwetkę ludzką, energicznie się poruszającą. W tym momencie przestałem się zastanawiać, tylko spakowałem parę najpotrzebniejszych rzeczy w plecak i ruszyłem do góry o godzinie siódmej rano. W cieniu grzbietu było trochę zimno i wiało, toteż szło się rześko.  Narzuciłem sobie słuszne tempo i za pół godziny byłem na przełęczy Atsunta.
 Tu dopiero mogłem napatrzeć się na widoki, które natura skrywała wczoraj przed nami. Podziwiałem powoli widnokrąg, gdy wzrok zatrzymał się na górze piramidowego, znajomego kształtu. Tak, to Kazbek, z oddali przy takiej pogodzie zrobił niesamowite wrażenie, jakby zapraszając w swoje okolice.  Ja tymczasem, po chwili zadumy, poczułem niemal chłód tego pięcio  tysiącznika  na własnej skórze. Zaczęło wiać , więc nie miałem się nad czym zastanawiać.
Równym krokiem począłem podążać  w stronę czarnego, kamienistego szczytu. Lecz jakie to były kroki.  Łupki tak luźne, że z każdym stąpnięciem but zjeżdżał, a każdy wprost chwyt przy  większym obciążeniu  wychodził z luźnej struktury.  Jeszcze w życiu nie chodziło mi się tak nieprzyjemnie, a tu, z metra na metr, zaczęło robić się coraz bardziej stromo.  Sprawdzałem prawie każdy chwyt i stopień, tylko wyobrażając sobie, jak źle będzie się tędy chodzić. Do tego dochodziła wysokość i zmęczenie po takiej deniwelacji.  Na wysokości ok. 3950 m npm dogoniłem Marcina, który tam na mnie poczekał i razem pokonaliśmy ostatnie trudności wyostrzającej się już grani oraz pawie pionowej, ostatniej ścianki. Wreszcie o 9:05, po wyciągnięciu GPSa,  ten  wskazywał 4010mnpm, a my podziwialiśmy granicę z Czeczenią w pełnej okazałości. 
Wiedzieliśmy, że znajomi czekają na nas na dole, toteż szybko zaczęliśmy schodzić. Wbrew pozorom, po przejściu większych trudności szczytu, zejście nie było takie problematyczne, jak się wydawało. Większym zmartwieniem było dla mnie kolano, które  w pewnym momencie odmówiło posłuszeństwa i zaczęło boleć. Było to wynikiem zbyt dużego tempa bez żadnego rozciągania  i wiedząc jak się to może skończyć  od tego momentu schodziłem już niemal na prostej prawej nodze. Będąc bliżej przełęczy zauważamy tam dwie osoby na koniach. Na nieszczęście byli to żołnierze. Ostatecznie wszystko skończyło się bez komplikacji, jednak musieliśmy użyć  całości  umiejętności  rosyjskojęzycznych, żeby wytłumaczyć dlaczego wracamy spod granicy z Czeczenią tak wcześnie rano. Oczywiście nastraszono nas korzystając z okazji, że grasują tam rebelianci, do Groznego zabiorą i w ogóle tam kończy się świat . Wszystko jednak w bardzo przyjaznej atmosferze z uśmiechami i po uściśnięciu dłoni. Koniec końców „komandir” w ciemnych okularach puścił nas wreszcie i życzył miłego dnia . Gdy dotarliśmy do namiotów biwak już zaczął się zwijać, więc my razem z nim.

Z oddali mogliśmy zaobserwować tylko, że pozostała część grupy poszła na inną przełęcz niż Atsunta, którą biegła główna droga. Intuicja czasem popłaca – pomyślałem i w takim wypadku niespiesznie skierowaliśmy się w dalszą drogę. Prowadziła ona początkowo trawersem, później trawiastym grzbietem, by skończyć się stromym zejściem. Tam już upał niemiłosiernie dawał się we znaki, a stromizna działała  na zmęczone stopy.













Przechodząc przez prawdziwy las roślinności i mijając domy niemal przypominające ziemianki, wieczorem osiągnęliśmy dno doliny.  Tego dnia rozbiliśmy się przy rzece, pod (dosłownie) wioską wznoszącą się nad nami na skarpie, nie niepokojeni przez żadne stworzenia.
Kolejny piękny dzień w Tuszetii przywitał nas porannym chłodem. Przyjemny klimat nie trwał długo, gdyż gdy tylko słońce się podniosło ponownie trzeba było szukać ulgi w cieniu. Znowu tłukliśmy drogę szutrową ciężkimi  buciorami przemierzając doliny rzeczne serca Tuszetii. Przy kolejnej wiosce miejscowi pogranicznicy znowu wymienili nam kwity i po chwili oczekiwania poszliśmy dalej. Od tamtej pory było już tylko gorąco i monotonnie. I tak krok po kroku do godziny piętnastej. Wtedy dotarliśmy do celu naszej wędrówki,  do Shatili. Tam spostrzegliśmy znajome twarze postaci wylegujących się przy browarze, na plastikowych krzesłach.  Chwila chill’u i paręnaście minut później wszystko potoczyło się błyskawicznie.


 Ni stąd ni zowąd do Shatili zaczęli wracać nasi opóźnieni dwa dni temu kompani, przywiezieni przez pograniczników terenówką. Zainicjowało to w narodzie wole i chęć walki o lepsze jutro – znaczy nie na ziemi w namiocie, a w Tbilisi pod dachem. I tak w parę minut znalazł się bus, została wynegocjowana, czy tam podyktowana cena („jedyne” 27lari od osoby za taka przyjemność), pozbierali się ludzie i po dłuższej chwili tłukliśmy się nieszczelnym mercedesem po gruzińskiej drodze w Tuszetii.  A była to droga jaką jeszcze nie jechałem i po jakiej podróży nikomu nie życzę. Na każdym dołku trzęsło jak w traktorze, a chyba metra kwadratowego bez dziur nie było. Ponad to  wszechobecny kurz, kto mógł,  zakrywał usta chustą, a oczy okularami. Przyjemność ta trwała aż do później nocy, bo po dwudziestej trzeciej czasu lokalnego wysiedliśmy w Tbilisi, przy Liberty Square.

 Wysiedliśmy, wywlekliśmy się, czy wytoczyliśmy, bo tak to zapewne wyglądało z perspektywy przechodnia. Z rozpadającego się busa, zakurzeni i sfatygowani, po tygodniu w górach. Plecaki które umieściliśmy na tylnym siedzeniu świadczyły raczej o jeździe po pustyni, a nie górskich wertepach. Kurz trzepaliśmy jeszcze kilka kolejnych dni.






Obsługa hostelu „Why not?” była bardzo zaskoczona widząc przed północą czternaścioro  brudasów wlewających się do środka. Nie bardzo chyba wiedzieli, co z nami zrobić, jednak nikt się tym nie przejmował. Przecież to ich problem.  My mamy inne – czy prysznic jest wolny, czy pralka pusta i które knajpy  jeszcze czynne. Rzuciliśmy karimaty w głównej sali i każdy rozbiegł się do swoich spraw, by zdążyć coś jeszcze  wypić na mieście i poprawić w hostelu.  Noc była krótka i gorąca, przerywana odgłosami kroków spóźnionych imprezowiczów. ....




Więcej Zdjęć: https://plus.google.com/photos/113571562929601664690/albums/5782716695816455953

Wideo:

CDN...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz