II - Gruzja
"Rozpoznanie bojem"
Pierwsze miasto które mijamy w Gruzji to Batumi. Samochód wolno
stukoce po bruku, więc możemy podziwiać z bliska jedno z największych
gruzińskich centrów komercji. Dalej zmierzamy w kierunku Poti, po drodze
wstępując na turecką kawę do jakiejś dalszej rodziny naszego dobrodzieja.
Okazuje się, że ciągle nie dane nam jest jeszcze jechać w
stronę Tbilisi. Zura musi odwiedzić jakichś znajomych w interesach, którzy
mieszkają przy granicy z Abchazją. Nam za to nigdzie się nie spieszy.
Podziwiamy lokalny folklor. Krowy wchodzą na jezdnie tak licznie i tak perfidnie,
że dwa razy, po ciemku ledwie udaje nam się uniknąć zderzenia.
-Do trzech razy sztuka,
wypaplał Gruzin robiąc ręką znak krzyża. Na szczęście trzeciego razu nie
było.
Poza krowami i upałem
to pierwsze co mnie uderza w tym kraju jest liczba policjantów. Na pierwszych kilometrach przy każdym moście
kręcił się mundurowy, do tego nowiutkie policyjne samochody – w nocy widziane z
daleka, z powodu ciągle włączonych „kogutów” . Całości dopełniają nowe
policyjne budynki z jednej strony w całości przeszklone
-To policja „atkryta” , mówi Zura (nie umiem po rosyjsku
wszystkiego dobrze napisać, więc
tłumaczę).
-Wiesz, żeby ludzie widzieli, jakby nie pracowali tylko pili
czy brali łapówki - dodaje.
Nastaje chwilowe milczenie.
-Ale nie bój się, jak
piją to zakrywają…
No i sprawa policji się wyjaśniła. Dopiero potem
dowiedziałem się, że Saakashwili niedawno zrobił czystkę i wymienił ponad dziewięćdziesiąt
procent skorumpowanych funkcjonariuszy.
W tym momencie wjeżdżamy już na drogę szutrową, wyboistą. Po
chwili się zatrzymujemy przy bogatszym domu. Zura wychodzi, a po chwili wraca z
kilkoma Gruzinami.
No i stało się. Od jedzenia i picia już się nie wywiniemy.
Okazuje się, ze trafiamy w środek grubszej gruzińskiej popijawy. Zostajemy
posadzeni przy stole i obstawieni kupą jedzenia. Miejscowi są bardzo nami
zainteresowani, ciągle dolewają wina do stakańczyków. Początkowo piję tylko symbolicznie, ale
zmierzony wzrokiem rozmówcy dowiaduję się, że
-Tak niet, tolka tak – po czym Gruzin wypija cała
szklaneczkę. No i co miałem robić? Potem już było tylko weselej. Całości
dopełniał szeroki uśmiech Anity, która jako jedyna kobieta siedziała przy stole
i była niemałą atrakcją dla gruzińskiej kompanii, z czego miała widoczna
uciechę. Nie trwało to długo, jednak nie
pamiętam aby ktoś był pijany. A za kołnierz nie wylewali. Wkrótce pojawiły się
toasty, jednak nie takie oczywiste jak u nas. Pito za Gruzje, za Polskę, za
rodziców czy przyjaciół. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, że w tym
kraju to norma i tradycja, której rygorystycznie się przestrzega..
Syci i opici musieliśmy opuścić naszych nowych znajomych.
Zura spieszył się do domu. Tej nocy jeszcze zdążyliśmy przejechać przez
Kutaisi, a na krótki nocleg zatrzymaliśmy się standardowo przy drodze.
Ranek wita nas słoneczną pogodą – będzie grzało. Patrzę na zegarek – piąta rano, a słońce już
wysoko. Coś jest nie tak. No oczywiście, przecież nie przestawiłem go na czas
lokalny, który różni się o dwie godziny od naszego. Szybko koryguję błąd i
wsiadam do samochodu. Nie ma czasu do stracenia. Po jakichś trzech godzinach dostajemy się do
stolicy. Do widocznego przez szybę miasta odnoszę się sceptycznie. Jednak co tu mówić – jak na pierwszy rzut oka
to szału u mnie nie wywołało. Tymczasem
podczas jazdy Anita zdobyła kontakt do naszego
kolejnego gospodarza i próbujemy znaleźć jego adres. Tzn Zura próbuje, a
my dopingujemy. Jako ,że Gruzin jak się mogliśmy przekonać do tej pory, ma
wszędzie znajomych(temu da oponę, temu fotelik dla dziecka), więc po jednym
telefonie przy drzwiach samochodu
pojawia się chłopaczek – jakaś rodzinna piąta woda po kisielu i bezbłędnie prowadzi nas na miejsce.
Stolica i okolice....
Stolica i okolice....
Tu na peryferiach Tbilisi wyładowujemy plecaki z bagażnika
mercedesa i czekamy na Irańczyka z Couch Surfingu. Przychodzi on niebawem także
po wymianie kontaktów żegnamy Gruzina z którym przejechaliśmy taki kawał drogi.
Żegnamy wprawdzie tylko bezpośrednio, bowiem przez cały wyjazd kontaktował się
on z nami telefonicznie, zaś niedawno wymienialiśmy maile.
Jest gorąco, toteż z naszymi tobołami szybko gramolimy się
do chłodnego bloku. W końcu możemy na
spokojnie zjeść i wziąć prysznic. Dziś planujemy pochodzić po mieście. Ogólnie
planujemy kilkudniowe nicnierobienie – jesteśmy przecież pierwsi i czekamy na
pozostałych „mimochodków”.
Na pierwszy ogień
miało iść zwiedzanie stolicy. Zostawiliśmy więc graty i chcemy wychodzić.
Jednak nie wyjdziemy. Dziś znowu mamy szofera. Podczas pierwszej wolniejszej
przejażdżki po mieście w oczy nie rzuciło mi się nic innego jak ulica Lecha
Kaczyńskiego. Tak, tak widziałem ją. No szkoda, że zdjęcia nie ma. Ah, jakiż ja
czułem się dumny. … Jednak czas zejść na
ziemię. Zatrzymujemy się w starej części miasta i opuszczamy jakże znajomego,
choć innego mercedesa (teraz w wersji
kombi)
-You want to come back, call me, rzuca do nas przy wyjściu
Irańczyk.
No i tak już będzie. Odtąd, przez kolejne dwa dni będziemy
wożeni do centrum i przywożeni z uśmiechem na twarzy. Kolejny dobry człowiek.
Przed nami więc zwiedzanie miasta. Z samej racji, że to stolica, było co
oglądać. Na pierwszy ogień poszły ruiny fortecy z widokiem na miasto, potem zaś
zapuściliśmy się w głąb starówki, po drodze „zaliczając” klimatyczne kościółki
o charakterystycznej gruzińskiej bryle. Podczas spaceru moją uwagę zwrócił
także budynek Parlamentu. Niczym innym jak swoim charakterystycznym surowym
monumentalizmem. No i jeszcze coś. Obok
flagi Gruzji powiewa w wielu miejscach błękitna
chorągiew UE. Widmo czerwonego olbrzyma z północy jest ciągle żywe. a karykatura z widokówki pochodząca z tego kraju ma wydźwięk wprost znamienity.
Jednak chyba nie zabytki były w tym wszystkim najciekawsze.
Samo zderzenie z odmienna kulturą spowodowało u mnie automatyczne porównywanie
wszystkiego z krajami europejskimi i wzbudziło ciekawość. Ta odmienność dała o sobie znać już przy
pierwszym przejściu przez ulicę. Tu nikt nie ma zamiaru przepuścić pieszego i
nawet na pasach trzeba mieć się na baczności.
Ludzie przechodzą przez jezdnię gdziekolwiek.
Oni nie zwracają uwagę na trąbiące samochody, a pojazdy na nich. Jak
wspomniałem kupa tu policjantów, jednak tutaj to norma i funkcjonariusze
sami tak przechodzą. Jakże to wszystko
inne.
Ruchliwym ulicom miasta towarzyszy stale wieczny zgiełk. Tu
klakson to narzędzie służące do pozdrawiania znajomych, zwracania uwagi
turystów, dziękowania, czy przeklinania jadącego przed tobą. Itp Ponad to każda
funkcja jest nader często wykorzystywana przez miejscowych. Po kilku dniach
jednak wszystko to nam powszednieje i
także chciałoby się zatrąbić.
Pewien stary dziadzio idzie przez ulicę jak duch, nie
zatrzymując się, nie patrząc na boki, wśród pędzących samochodów. Świat jakby
staje w miejscu przy obserwowaniu takich scenek. No i dziadzio przechodzi,
idzie dalej, nikt nie zwalniał, nie zwrócił uwagi. Jeden z gruzińskich cudów dopełnia się.
My zaś w ty momencie znajdowaliśmy się pośród tego nowego świata i aklimatyzowaliśmy
miejscowe reguły. Nie na wszystko jednak było sympatyczne. W mieście można
niemal wszędzie spotkać żebraków. Po
jakimś czasie zauważyliśmy, że każdy z nich ma tu niejako swój własny kąt, w
którym urzęduje. No i standardowo, po starówce kręci się wielu Romów o wyższym
poziomie natarczywości niż europejski.
Tutaj pierwszy raz w życiu mały Cygan ciągnął mnie za nogę gdy nie dostał
pieniędzy.
Nie obyło się także bez próbowania lokalnego jedzenia.
Niczym u nas Fastfoody, tam co róg stoi piekarnia, która oferuje przede
wszystkim słynne Kaczapuri. W różnych rozmiarach i na różnym cieście. No i
prawie wszystko z serem.
Co ciekawe cenowo jakoś ta Gruzja mnie nie zaskoczyła. No a
problem w tym, że miała zaskakiwać. Jak na kraj, w którym nauczyciel zarabia w
przeliczeniu 800zł miesięcznie, to jest po prostu drogo. Ceny nie ustępują
polskim, a często są i wyższe. Ze zdziwieniem patrzeliśmy za Zurę, gdy
wcześniej mówił nam, ze u nich supermarkety droższe są od małych sklepów. Póki
co nie zidentyfikowaliśmy żadnego (supermarketu) lecz z upływem czasu okazało
się, że miał rację. Gruzini naprawdę
mało maja wyrobów własnych . Kiełbasa to najczęściej parówkowate „coś”, a osiemdziesiąt
procent pakowanych rzeczy pochodzi z
importu, z Europy.
Nie zaskoczył nas także panujący upał. Trzydzieści pięć stopni
w cieniu to normalne.
Jak widać pierwszy
dzień w stolicy Gruzji był dla nas bardzo kształtujący. Dowiedzieliśmy się, że wszędzie pełno tu
kotów i widząc pędzący samochód trzeba szybko uciekać. Reszta lekcji przed
nami.
Kolejnego dnia nie czułem się najlepiej i zastanawiałem się,
co było tego przyczyną. Pewne jest, że było to jedzenie. Lepiej, czy nienajlepiej, trzeba ruszać . Tego dnia
postanowiliśmy zwiedzić Mtshete.
W tym celu „nasz” Irańczykmusiał najpierw zawieść nas na
Didube. No dobra – nie musiał, ale bardzo chciał i zawiózł. Tam naszym oczom ukazał się bazar jakich
mało. Chodza legendy, że na Didube można kupić wszystko i za każdą cenę. Od
chudego dziadka i od grubej babuszki.
Całości zaś dopełniają marszrutki , taksówki i ich kierowcy, reagujący
na kawałek plecaka i sandały ja na potencjalną zdobycz. Nie, dziś stanowczo
dziękujemy za transport do Kazbegi czy Batumi. Po chwili wsiadamy w odpowiednią
marszrutkę. Jedziemy około pól godziny lecz dla mnie podróż ta nie należy to do przyjemnych. Nawet
niewielkie wstrząsy powodują, że wszystko podchodzi mi do gardła.
Wreszcie dojeżdżamy. Zmierzamy w stronę zabytkowej części miasta. Znajduje się tuż nieopodal. I
w tym miejscu, po raz pierwszy, Gruzja
zaskakuje mnie bardzo pozytywnie. Miasteczko w całości odnowione, w tradycyjnym
stylu, bez kiczu czy nowoczesnych wstawek. Do tego klimatyzowana informacja
turystyczna, sarkastycznie to powiem- w
europejskim stylu. Tego się nie
spodziewałem, szczególnie biorąc pod uwagę, że poprzedniego dnia w Tbilisi
takiego punktu jakoś doszukać się nie mogliśmy. Jak już wspomniałem miasteczko
warte zobaczenia. Dodatkowo w oddali
góruje jeden z najważniejszych kościołów w Gruzji. Wszystko fajnie, gdyby nie
ja. Jestem jakiś wczorajszy. Właściwie nie idę, tylko powłóczę nogami i
zatrzymuje się posiedzieć w każdym możliwym miejscu. Skala zjawiska jest taka,
że w pewnym momencie gruziński strażnik przepędza nas z trawnika, tłumacząc, ze
nie można się tam wylegiwać. Dodając do tego jeszcze solidny upał powyżej trzydziestu
siedmiu stopni odpuszczamy dreptanie na górę. Przy przystanku marszrutek
odwiedzamy jeszcze jedną świątynię i razem z nowo poznanymi Ukraińcami
ewakuujemy się do Tbilisi.
Tam już wieczorną porą, gdy upał nieco już zelżał spotykamy
się z Agnieszką i Radkiem – pierwszą dwójką z naszej grupy, która przyjeżdża za
dwa dni. W knajpie o charakterystycznej nazwie „Racza”, przy winie i lokalnych
specjałach (ja prawie nie jadłem bo
jeszcze mi nie przeszło), omawiamy plan zagospodarowania czasu na dzień
jutrzejszy. No i wybieramy – kierunek południe, granica z Azerbejdżanem.
To już nasza ostatnia noc u Rahima.
Irańczyk powozi nas jeszcze z rzeczami do hostelu „Why not” , gdzie je zostawiamy i na stację marszrutek. Na podstawie mapy którą nam dał (do tej pory nie mieliśmy dobrej mapy Gruzji, oprócz tej z przewodnika) wybieramy się do miejscowości Sagarejo – na wschód od stolicy. Nasz dalszy cel to David Gareja –znane z kilkunastu monastyrów wykutych w skale. Miejsce gdzie diabeł mówi dobranoc, a droga się kończy, toteż po opuszczeniu busika stoimy na skrzyżowaniu i nie bardzo wiemy co robić. Nie mija minuta, gdy pierwszy spotkany Gruzin uruchamia sieć kontaktów i po kolejnych pięciu staje przed nami taksiarz. W sumie
kilkadziesiąt kilometrów tłuczenia się po polach, jak subtelnie określę te drogi, kosztuje nas 50 lari.
Dodając do tego, je jedziemy antykiem czy tam zabytkiem to nawet się opłaca :D. Wreszcie dojeżdżamy. Na miejscu już stoi kilku lokalnych przewoźników i jakiś busik z Izraelską flagą na antence. Z kilkunastu monastyrów do zwiedza się tylko dwa. Praktycznie to jeden, bo po obejrzeniu pierwszego, który może zachwycić, drugi to tylko kilka jaskiń w zboczu spoglądających już w kierunku Azerbejdżanu.
Jeśli o mnie chodzi, to nad architekturę podobała mi się
cała otoczka miejsca. Krajobraz na południe od Tbilisi jest niesamowity.
Stanowią go niewysokie wzgórza porośnięte niby stepową trawą, falującą na
wietrze. Wokoło widać wielkie przestrzenie, zaś na zboczach wzgórz w oddali
odsłonięte warstwy geologiczne układają się w charakterystyczne linie i wzory.
Trasa dla turystów przebiega stricte przez granicę. Po
drodze mijamy uśmiechających się żołnierzy gruzińskich. Naprawdę robią
wrażenie. Gdyby nie jedna z wersji kałasznikowa
przewieszona przez ramię, powiedziałbym, że w całości ubrani i
wyposażeni na wzór i zapewne przy pomocy USA . Powiecie nic dziwnego, mamy
przecież XXI wiek, jednak niekoniecznie. Rzuciło mi się to w oczy, gdyż po
paruset metrach podejścia na grzbiecie widzimy trzech żołnierzy z Azerbejdżanu.
Wysłużone trzewiki, pasy albo bez,
kałasznikow rzucony gdzieś na ziemię….
Niby stoją codziennie obok siebie, a jakże inni.
Podczas, gdy narrator ze zboczeniem militarystycznym
opowiada o pierdołach , my już zeszliśmy i jedziemy w kierunku Sagarejo. Droga nużąca, więc ja przespałem, ile mogłem.
W tej taksówce, czy w marszrutce do Tbilisi.
W stolicy mieliśmy zaplanować postępowanie w dniu jutrzejszym, gdy
skompletujemy już większą ekipę. W tym celu podjęliśmy radykalne środki - zjedliśmy
arbuza na mieście, wypiliśmy wino w hostelu lecz jakoś poza lepszym humorem nie
zdecydowaliśmy co robimy. Pierwotny plan zakładał jako pierwsze szturmować
rejon Kazbegi lecz gdy zobaczyliśmy pogodę, to szybko odpuściliśmy.
W końcu, w środku nocy wybrana została alternatywa. Ciekawa wydała się
propozycja na tygodniowy treking przez
doliny Tuszetii i z tą opcją w głowach poszliśmy spać. Rano pogrupowaliśmy nasze
rzeczy, zostawiając cały sprzęt w hostelu i w miarę na lekko udaliśmy się na
spotkanie naszych towarzyszy. Ci zaś próbowali oswoić się na szybko z gruzińską
rzeczywistością. Z boku wyglądali podobnie jak my trzy dni temu.
Tuszetia
Tuszetia
W ostatniej chwili wyciągamy parę lari z bankomatu i
atakujemy lokalną komunikację. W czternaście osób plus plecaki skutecznie
przejmujemy mały autobusik, a sterroryzowany kierowca zawozi nas na dworzec
marszrutek. Tam na zasadzie „niech się
chamy dziwują, jak się szlachta bawi”, z miejsca bierzemy całą marszrutkę dla siebie.
Po załadowaniu plecakami bagażnika, korytarza i przestrzeni oddechowej po sam
sufit zmierzamy do Alvanii – małej miejscowości będącej bazą wypadową do
Tuszetii. To dobry moment, aby
zaznaczyć, że w Gruzji marsztrutka to najszybsza forma publicznego transportu.
Kierowcy najczęściej mają wenę do jazdy , toteż nieraz mijamy samochody o bardzo
dobrych osiągach i lepszym zawieszeniu. Mijamy z prawej, z lewej, a czasem na
trzeciego. W zależności od sytuacji. Bez obawy, nie jesteśmy w tym odosobnieni
. Jadąca z naprzeciwka policja także
wymija na trzeciego,… na moście
Gruzińska kultura prowadzenia samochodu, a właściwe jej brak
jest niejako studnią bez dna, dlatego
wracamy do naszego Alvani. Tu czeka nas
już kilka samochodów 4x4 i grupa gruzińskich „przedsiębiorców” . Cena za
przejazd 70km do miejscowości w górach jest zaporowa – 50 lari od osoby (ok.
110zł) i ponad dwukrotnie większa niż pisze nam w przewodniku sprzed trzech
lat. Mimo iż jest czternaścioro o żadnych targach nawet nie ma mowy. Innych
przewoźników brak. Poświęciliśmy prawie dwie godziny, wypytywaliśmy miejscowych
i jadące Kamazy o transport do Tuszetii lecz nikt nie chciał się podjąć. Osobiście taką
ceną byłem bardzo wku…… (czyt.
zdegustowany), gdyż był to właściwe mój koszt przyjazdu do tego kraju, aż do
tego momentu. Właściwie z kilkoma osobami mieliśmy próbować na stopa, gdy łaskawca opuścił nam parę
groszy, towarzystwo nagliło no i w końcu wszyscy ulegliśmy.
Początkowo zgrzytaliśmy zębami, jednak w miarę nabierania
wysokości humory nam się poprawiały (podobno rzadsze powietrze i te sprawy…).
Widoki super, wygodne fotele na wyboistej drodze i niekiedy srogi luft tuż za oknem sprawiły,
że mogłoby się to podobać nawet wybrednym sceptykom.
W pewnym momencie, podczas postoju mija nas stare, czerwone
BMW. W środku pięciu ludzi, zaś teren ze
stosunkowo płaskiego stopniowo nabiera pochyłości. Samochód chodzi niepewnie,
coraz wolniej aż w końcu ledwo zipie. Pewnie szybko by „zdechł”, gdy niespodziewanie jeden z Gruzinów wysiada w
biegu, po czym zaczyna auto pchać. Pozostała czwórka zapewne mu dopinguje. Do
wypłaszczenia jeszcze z 50 m , samochód stopniowo odzyskuje werwę i… wreszcie udało się. Kolejny gruziński cud.
Im wyżej tym chłodniej. Z upału wjechaliśmy w strefę chmur i
ciągle pod górę . Już myśleliśmy, że pogoda popsuła się permanentnie jednak
to jeszcze nie dziś. Za kolejnym
trawersem zbocza wreszcie wyskakujemy na przełęcz. Ponad 3 tys. m npm.
Zatrzymujemy się. Pod nami bezkresne morze mgieł. Widmo(a) Brockenu.
Barania czaszka. Krzyż. Parę zdjęć. Czas jechać dalej…
Podróż wgłąb Tuszetii trwa ponad cztery godziny. O zmroku docieramy
pod Omalo. Trochę to dziwne, ale w środku Kaukazu, w Tuszetii, na tzw. końcu świata, pierwsze co słyszymy to
lokalna dyskoteka czy jak to tam
miejscowi zwą. Niewiele myśląc, po
odnotowaniu tego spostrzeżenia, tam gdzie wysiedliśmy, rozłożyliśmy się pokotem.
Następnie w ruch poszło jedzenie, gdyż cała jazda odbywała się o „suchym pysku”
i picie, bo w kilkunastoosobowej grupie z samego rachunku prawdopodobieństwa
jakaś flaszka musi się znaleźć.
Pierwszy poranek w Tuszetii zapowiadał się bardzo pogodnie i
leniwie. Jakoś w końcu zwlekliśmy się i
przeszliśmy ze trzy kilometry do centrum Omalo. Do centrum centrum, czyli do
sklepu. A ów, wyposażony w kaczapuri i
piwo okazał się na dziś pierwszym i
ostatnim punktem na planowanej trasie do Shatili….
Po zakupach (jak dla mnie ser, chleb i pomidory – produkty,
którymi to żywił się będę najbliższe dni
i w sumie przez cały wyjazd) zrodził się leniwy pomysł zostawiania
plecaków i zwiedzenia podobno nader
interesujących wioch leżących niedaleko. Początkowo było fajnie , jednak poza
jedynym kościołem w Tuszetii za ciekawe to nie było, a kilka przerodziło się w
20km w obie strony. Na dodatek pogoda zaczęła się psuć i połowa grupy wraz ze
mną zdezerterowała prawie na finiszu, by pod „nasz” sklep wrócić na „pace”
samochodu gruzińskiej straży
granicznej.
Pozostała część „mimochodka” nie miała tyle szczęścia. W drodze powrotnej zostali złapani przez jakichś Gruzinów i bezlitośnie schlani winem, chachą i „piwem z kwiatków”(tak to określili). Już po ciemku pozbieraliśmy się wszyscy, co nie było łatwe i rozbiliśmy na polu nieopodal, w „cieknącej” aurze.
granicznej.
Pozostała część „mimochodka” nie miała tyle szczęścia. W drodze powrotnej zostali złapani przez jakichś Gruzinów i bezlitośnie schlani winem, chachą i „piwem z kwiatków”(tak to określili). Już po ciemku pozbieraliśmy się wszyscy, co nie było łatwe i rozbiliśmy na polu nieopodal, w „cieknącej” aurze.
Kolejnego dnia, skoro deszcz przestał padać, wypełzliśmy z
namiotów z ambitniejszymi planami niż ostatnio. W tym celu po paru metrach
kilka osób ze znanymi już pogranicznikami pojechali na miejsce noclegu, zaś
pozostali musieli odrobić brak szczęścia piechotą. Po drodze naprawdę warta
odwiedzenia jest twierdza w Omalo Zelo , podobno najciekawsza budowla tego typu
w okolicy. Stamtąd już tylko dreptanie i
mijanki z ludźmi , którzy „nie mają w nogach, to maja w portfelu” i mogli sobie
pozwolić na objuczenie konia zamiast swoich pleców. Najpierw zdobywamy
przełęcz, a z niej droga prowadzi monotonnym
trawersem zakończonym wioską
Dartlo.
Samo miejsce jest bardzo urokliwe i mogłoby nawet pretendować do ikony regionu. Drobny mostek przez rwący strumień, wieże obronne górujące nad wioską niemal wyrastającą ze zbocza, czy dzieci wesoło biegające wokół kamiennych domów – to wszystko jest takie jakie miało być. Tylko pogoda nie zachwyca. Łaskawie pozwala wbić szpilki w miękki grunt, ale już spać kładziemy się pod bębniącymi tropikami.
Samo miejsce jest bardzo urokliwe i mogłoby nawet pretendować do ikony regionu. Drobny mostek przez rwący strumień, wieże obronne górujące nad wioską niemal wyrastającą ze zbocza, czy dzieci wesoło biegające wokół kamiennych domów – to wszystko jest takie jakie miało być. Tylko pogoda nie zachwyca. Łaskawie pozwala wbić szpilki w miękki grunt, ale już spać kładziemy się pod bębniącymi tropikami.
Nad ranem przestaje padać, więc planowo pora ruszać w drogę.
Nie jest ona zbyt przyjemna. Po prostu monotonna trasa w górę rzeki. Po drodze
odwiedzamy okoliczne wioski, niektórzy kupują jedzenie. Tego dnia żegnamy się z
cywilizacją i od razu witają nas gruzińscy żołnierze. Baza wojskowa znajduje
się tuż za ostatnią wioską. I każdego zapraszają, by po długim oczekiwaniu
wydać „dokumient” – przepustkę przy kojonych bramkach. Do wieczora mamy jednak
spokój. Wspinamy się na zbocze i już nad doliną maszerujemy widoczną ścieżką,
mijając stada krów czy owiec. Na nocleg wybieramy płaską formę terenu ok. 100m
powyżej rzeki , by kontynuować marsz z wyższego pułapu.
Od rana na trasie widzimy żołnierzy – pieszo lub na koniach.
W pewnym momencie przechodzimy kolejną nużącą kontrole paszportową, która
zabiera nam prawie godzinę. My zaś w duchu złorzeczymy na żołnierzy, bo plan na
dziś mamy trochę inny.
Celem jest przejście przełęczy Atsunta (prawie 3500m npm) i nocleg po drugiej stronie. Do tego 4 tysięcznik w pobliżu przełęczy wygląda ciekawie...
Celem jest przejście przełęczy Atsunta (prawie 3500m npm) i nocleg po drugiej stronie. Do tego 4 tysięcznik w pobliżu przełęczy wygląda ciekawie...
Wykonanie tego planu okazało się nie takie proste, zaś grupa
podzieliła się już już od rana. Droga wiła się i dłużyła. Ostatnie podejście -
z 2 tys. m npm prawie półtora kilometra w górę szła mozolnie. Popsuła się
pogoda i we mgle popsuły się nastroje, a późna już pora nie wróżyła nam
najlepiej. Każdy szedł krok za krokiem po ścieżce, w sypiących się łupkach i
nie było mu łatwo. Na przełęczy Atsunta byłem pierwszy z naszej siódemki – około dziewiętnastej
czasu lokalnego, zaś ostatni człowiek dotarł tam dopiero ponad godzinę później
. Długo czekaliśmy, jednak wreszcie zdecydowaliśmy się na nocleg po drugiej
stronie przełęczy.
Na wysokości naszego biwaku GPS wskazywał 3224mnpn. Lokalny 4 tysięcznik odpuściłem na dziś - mgła zakryła wszystko , a na poprawę się nie zapowiadało. Optymistycznie jednak , po meczącym dniu postanowiłem nastawić budzik na szóstą.
Na wysokości naszego biwaku GPS wskazywał 3224mnpn. Lokalny 4 tysięcznik odpuściłem na dziś - mgła zakryła wszystko , a na poprawę się nie zapowiadało. Optymistycznie jednak , po meczącym dniu postanowiłem nastawić budzik na szóstą.
Ku mojemu zaskoczeniu, chłodnym rankiem przywitała mnie
super pogoda. Ani jednej chmurki na niebie. Szkoda tylko, że nikomu nie chce się iść, z namiotów odpowiadają tylko
przeciągłe głosy niechęci. Jednego głosu jednak brakuje. Nie ma Marcina, tylko
gdzie jest. Podobno wyszedł koło piątej niby na chwilę i nie wrócił.
Instynktownie patrzę w górę. Po chwili obserwacji na grani widzę sylwetkę
ludzką, energicznie się poruszającą. W tym momencie przestałem się zastanawiać,
tylko spakowałem parę najpotrzebniejszych rzeczy w plecak i ruszyłem do góry o
godzinie siódmej rano. W cieniu grzbietu było trochę zimno i wiało, toteż szło
się rześko. Narzuciłem sobie słuszne
tempo i za pół godziny byłem na przełęczy Atsunta.
Tu dopiero mogłem
napatrzeć się na widoki, które natura skrywała wczoraj przed nami. Podziwiałem
powoli widnokrąg, gdy wzrok zatrzymał się na górze piramidowego, znajomego
kształtu. Tak, to Kazbek, z oddali przy takiej pogodzie zrobił niesamowite
wrażenie, jakby zapraszając w swoje okolice.
Ja tymczasem, po chwili zadumy, poczułem niemal chłód tego pięcio tysiącznika na własnej skórze. Zaczęło wiać , więc nie
miałem się nad czym zastanawiać.
Równym krokiem począłem podążać w stronę czarnego, kamienistego szczytu. Lecz
jakie to były kroki. Łupki tak luźne, że
z każdym stąpnięciem but zjeżdżał, a każdy wprost chwyt przy większym obciążeniu wychodził z luźnej struktury. Jeszcze w życiu nie chodziło mi się tak
nieprzyjemnie, a tu, z metra na metr, zaczęło robić się coraz bardziej
stromo. Sprawdzałem prawie każdy chwyt i
stopień, tylko wyobrażając sobie, jak źle będzie się tędy chodzić. Do tego
dochodziła wysokość i zmęczenie po takiej deniwelacji. Na wysokości ok. 3950 m npm dogoniłem
Marcina, który tam na mnie poczekał i razem pokonaliśmy ostatnie trudności
wyostrzającej się już grani oraz pawie pionowej, ostatniej ścianki. Wreszcie o
9:05, po wyciągnięciu GPSa, ten wskazywał 4010mnpm, a my podziwialiśmy
granicę z Czeczenią w pełnej okazałości.
Wiedzieliśmy, że znajomi czekają na nas na dole, toteż
szybko zaczęliśmy schodzić. Wbrew pozorom, po przejściu większych trudności
szczytu, zejście nie było takie problematyczne, jak się wydawało. Większym
zmartwieniem było dla mnie kolano, które
w pewnym momencie odmówiło posłuszeństwa i zaczęło boleć. Było to
wynikiem zbyt dużego tempa bez żadnego rozciągania i wiedząc jak się to może skończyć od tego momentu schodziłem już niemal na
prostej prawej nodze. Będąc bliżej przełęczy zauważamy tam dwie osoby na
koniach. Na nieszczęście byli to żołnierze. Ostatecznie wszystko skończyło się
bez komplikacji, jednak musieliśmy użyć całości
umiejętności rosyjskojęzycznych, żeby wytłumaczyć dlaczego
wracamy spod granicy z Czeczenią tak wcześnie rano. Oczywiście nastraszono nas
korzystając z okazji, że grasują tam rebelianci, do Groznego zabiorą i w ogóle
tam kończy się świat . Wszystko jednak w bardzo przyjaznej atmosferze z uśmiechami i po uściśnięciu dłoni. Koniec
końców „komandir” w ciemnych okularach puścił nas wreszcie i życzył miłego dnia
. Gdy dotarliśmy do namiotów biwak już zaczął się zwijać, więc my razem z nim.
Z oddali mogliśmy zaobserwować tylko, że pozostała część grupy poszła na inną przełęcz niż Atsunta, którą biegła główna droga. Intuicja czasem popłaca – pomyślałem i w takim wypadku niespiesznie skierowaliśmy się w dalszą drogę. Prowadziła ona początkowo trawersem, później trawiastym grzbietem, by skończyć się stromym zejściem. Tam już upał niemiłosiernie dawał się we znaki, a stromizna działała na zmęczone stopy.
Przechodząc przez prawdziwy las roślinności i mijając domy niemal przypominające ziemianki, wieczorem osiągnęliśmy dno doliny. Tego dnia rozbiliśmy się przy rzece, pod (dosłownie) wioską wznoszącą się nad nami na skarpie, nie niepokojeni przez żadne stworzenia.
Z oddali mogliśmy zaobserwować tylko, że pozostała część grupy poszła na inną przełęcz niż Atsunta, którą biegła główna droga. Intuicja czasem popłaca – pomyślałem i w takim wypadku niespiesznie skierowaliśmy się w dalszą drogę. Prowadziła ona początkowo trawersem, później trawiastym grzbietem, by skończyć się stromym zejściem. Tam już upał niemiłosiernie dawał się we znaki, a stromizna działała na zmęczone stopy.
Przechodząc przez prawdziwy las roślinności i mijając domy niemal przypominające ziemianki, wieczorem osiągnęliśmy dno doliny. Tego dnia rozbiliśmy się przy rzece, pod (dosłownie) wioską wznoszącą się nad nami na skarpie, nie niepokojeni przez żadne stworzenia.
Kolejny piękny dzień w Tuszetii przywitał nas porannym
chłodem. Przyjemny klimat nie trwał długo, gdyż gdy tylko słońce się podniosło
ponownie trzeba było szukać ulgi w cieniu. Znowu tłukliśmy drogę szutrową
ciężkimi buciorami przemierzając doliny
rzeczne serca Tuszetii. Przy kolejnej wiosce miejscowi pogranicznicy znowu wymienili nam kwity
i po chwili oczekiwania poszliśmy dalej. Od tamtej pory było już tylko gorąco i
monotonnie. I tak krok po kroku do godziny piętnastej. Wtedy dotarliśmy do celu
naszej wędrówki, do Shatili. Tam
spostrzegliśmy znajome twarze postaci wylegujących się przy browarze, na
plastikowych krzesłach. Chwila chill’u i
paręnaście minut później wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Ni stąd ni zowąd do Shatili zaczęli wracać nasi opóźnieni dwa dni temu kompani, przywiezieni przez
pograniczników terenówką. Zainicjowało to w narodzie wole i chęć walki o lepsze
jutro – znaczy nie na ziemi w namiocie, a w Tbilisi pod dachem. I tak w parę
minut znalazł się bus, została wynegocjowana, czy tam podyktowana cena
(„jedyne” 27lari od osoby za taka przyjemność), pozbierali się ludzie i po
dłuższej chwili tłukliśmy się nieszczelnym mercedesem po gruzińskiej
drodze w Tuszetii. A była to droga jaką jeszcze nie
jechałem i po jakiej podróży nikomu nie życzę. Na każdym dołku trzęsło jak w
traktorze, a chyba metra kwadratowego bez dziur nie było. Ponad to wszechobecny kurz, kto mógł, zakrywał usta chustą, a oczy okularami.
Przyjemność ta trwała aż do później nocy, bo po dwudziestej trzeciej czasu
lokalnego wysiedliśmy w Tbilisi, przy Liberty Square.
Wysiedliśmy, wywlekliśmy się, czy wytoczyliśmy, bo tak to zapewne wyglądało z perspektywy przechodnia. Z rozpadającego się busa, zakurzeni i sfatygowani, po tygodniu w górach. Plecaki które umieściliśmy na tylnym siedzeniu świadczyły raczej o jeździe po pustyni, a nie górskich wertepach. Kurz trzepaliśmy jeszcze kilka kolejnych dni.
Wysiedliśmy, wywlekliśmy się, czy wytoczyliśmy, bo tak to zapewne wyglądało z perspektywy przechodnia. Z rozpadającego się busa, zakurzeni i sfatygowani, po tygodniu w górach. Plecaki które umieściliśmy na tylnym siedzeniu świadczyły raczej o jeździe po pustyni, a nie górskich wertepach. Kurz trzepaliśmy jeszcze kilka kolejnych dni.
Obsługa hostelu „Why not?” była bardzo zaskoczona widząc
przed północą czternaścioro brudasów
wlewających się do środka. Nie bardzo chyba wiedzieli, co z nami zrobić, jednak
nikt się tym nie przejmował. Przecież to ich problem. My mamy inne – czy prysznic jest wolny, czy
pralka pusta i które knajpy jeszcze
czynne. Rzuciliśmy karimaty w głównej sali i każdy rozbiegł się do swoich
spraw, by zdążyć coś jeszcze wypić na
mieście i poprawić w hostelu. Noc była
krótka i gorąca, przerywana odgłosami kroków spóźnionych imprezowiczów. ....
Więcej Zdjęć: https://plus.google.com/photos/113571562929601664690/albums/5782716695816455953
CDN...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz