wtorek, 16 października 2012

Autostopem do Gruzji III Kazbek


Kazbek 

Dziś jest sobota i wreszcie wybieramy się na Kazbek. Zrywamy się szybko do pionu i pakujemy plecaki. Część gratów oczywiście zostaje. Wyciągamy zachomikowane jedzenie, jeszcze przywiezione z polski i uzupełniamy o lokalne substytuty. Jeszcze przed południem meldujemy się na Didube, gdzie szybko łapie nas kierowca marszrutki . Kilkanaście  minut później zmierzamy na północ – do Kazbegi.  Trzy godziny trasy upłynęły nam na rozmowie z napotkanymi studentami z Gdańska, zaś słynna Gruzińska Droga Wojenna  po wczorajszych przeżyciach była wprost marzeniem. Poza paroma kilometrami wertepów na przełęczy w najwyższym jej punkcie, stan nawierzchni nie budził zastrzeżeń, jak na lokalne standardy.







W Kazbegi pogoda wprost zachęcała do spaceru.  Bajeczne dwadzieścia stopni w porównaniu  z blisko czterdziestostopniowym upałem Tbilisi  było tym, czego potrzebowaliśmy na dziś wieczór. Pospiechu  nie było. Najpierw odgoniliśmy się od oferentów taniego noclegu, później zjedliśmy arbuza i wreszcie ruszyliśmy jakieś  paręset metrów... Tam niektórzy wypożyczali brakujący sprzęt. A tu musze dodać, że sama wypożyczalnia reprezentowała bardzo dobry poziom wyposażenia w stosunku do ceny. Sprzęt lekko używany lub nowy, z którego znajomi sami zrywali metki. Do tego kobieta policzyła im go od kolejnego dnia i podczas drogi odpisywała SMSy o pogodzie. Ogólnie polecam. Sam zaś nie wypożyczałem niczego, wszystko czego potrzebowałem od repa po kask przywiozłem ze sobą z Polski.
No ale wreszcie sprawiedliwości stało się zadość i plecaki wszystkich wreszcie przybrały prawidłową wagę. Z mozołem mogliśmy ruszyć pod  górę, w kierunku kościółka Tsminda Sameba. Krok po kroku pokonywaliśmy wysokość, mijani po drodze przez lokalne taksówki. Nie pamiętam ile chcieli za podwiezienie, jednak cena była zaporowa.
Przy świątyni znaleźliśmy się wieczorem i po ubraniu spódnic, weszliśmy do małego pomieszczenia. W środku panował nastrój wprost mistyczny. Półmrok i światło świec nadawało świątyni klimat, jaki każda tego typu budowla powinna mieć. Przed wyjściem zapaliliśmy jeszcze po świeczce za powodzenie wyprawy, którą każdy dostał od „dyżurującego mnicha” i udaliśmy się szukać miejsca na nocleg.






Wtedy dopiero mogliśmy się przekonać, że mamy do czynienia z prawdziwie polską górą. Na trzy obozy w okolicy , w dwóch powiewała rodzima flaga. Nie bez powodu później będziemy żartować, że Kazbek trzeba nazwać „Kazikiem”, żeby było prościej. Polaków tu spotykało się każdego dnia. Schodzili, wchodzili, pod lodowiec, do Meteo…. Mogę powiedzieć, ze w Gruzji naszych rodaków jest dużo, natomiast w okolicach Kazbegi stanowią niekwestionowaną  większość całego ruchu turystycznego. W tej sytuacji swobodnie można było mówić „Cześć” zamiast „Hi”, licząc na tożsamą odpowiedź. Nawet od Rosjan dwa razy usłyszałem w zamian znajome „Dzień dobry”.  Cóż, tego jeszcze nie wiedzieliśmy, więc poszliśmy spać ze świadomością wyprawy w dzikie, odległe góry.
Poranek następnego dnia był nader kapryśny. Wiało i co jakiś czas nad nami przetaczały się chmury, przynosząc niekiedy irytującą mżawkę. Obok zaś rozbili się hałasujący Irańczycy, dla których wyjazd był chyba ekspedycją narodową. W tym wesołym towarzystwie nie pozostawało nic innego, jak zjeść na szybko i ruszać pod górę . Początkowo na podejściu było pusto, stopniowo jednak grzbiet zaroił się od turystów idących z przewodnikami. Z małymi plecakami, z łatwością nas mijali. Co chwilę także straszyło minutą deszczu, toteż zastanawialiśmy się czy pogoda wytrzyma, czy pod Meteo dojdziemy mokrzy. Droga nie sprawiała problemów, widoczna dla sep ego ścieżka prowadziła prosto w kierunku góry. W pewnym momencie przyszło nam zmierzyć się z ze strumieniem, podobno bardzo bystrym w ostatnich dniach. I faktycznie , przyszło nam skakać z ponad dwudziesto- kilogramowymi plecakami nad rwącą breją wody czy błota po kamieniach, z których żaden nie był od drugiego bliżej niż metr. Trochę trzeba było się namęczyć, a byli i tacy którzy bojąc się przejść, wspinali się wysoko w górę potoku. 
Pogoda się klarowała. Niebieskie niebo wzięło w końcu górę i już pod lodowcem było pogodnie. Tam kolo południa panowało za to istne zoo. Masa ludzi w trampkach,  rodzinek i osób starszych, z których każdy chciał wejść, pomacać, i poczuć moc magicznego lodowca. Planowaliśmy szybko stąd się uwolnić, więc długo tu nie zabawiliśmy. Aby odciążyć plecy włożyliśmy raki lecz można było bez problemów obyć się bez nich. Mijani po drodze miejscowi tragarze w trampkach  i ich konie z łatwością pokonywali lodową przestrzeń.


Szczelin właściwie brak, stromizna mała, więc przechadzka upłynęła bardzo przyjemnie. W oddali na morenie widoczna już stacja meteo, do której niczym Mekki zmierza codziennie wąż pielgrzymów. Gdy lodowiec się kończy, wchodzimy na sypki teren. Morena rusza się i kruszy pod nogami, wysokość zmusza do intensywnego wysiłku. W końcu, za którymś z kolei trawersem pojawia się bryła kolorowego budynku stacji. Na pierwszy rzut oka widzimy napis – „One Night – 10 lari” – a więc zaczęli wreszcie i  z tego źródła czerpać zyski, pomyślałem.

No nic, przyjdą to się zapłaci. Teraz szukamy miejsca na namiot i jest w czym wybierać. Wokół stacji pełno gotowych platform uformowanych w kamienistym podłożu. Wkrótce po przytwierdzeniu fartuchów kamieniami nasze schronienie już stoi. Teraz możemy rozkoszować się widokami i udogodnieniami naszego hotelu – bieżąca wodą i kiblem nad przepaścią.






Po ugotowaniu obiadu robimy jeszcze krótki rekonesans ścieżką prowadzącą na szczyt, aż do czarnego krzyża, gdyż dowiadujemy się, że pogoda najlepsza będzie jutro, a później raczej nie zapowiada się ciekawie. Podejmujemy decyzję o wyjściu dziś w nocy z pełną świadomością, że nasza aklimatyzacja z Tuszetii jest raczej marna. Marna lecz na wejście powinna wystarczyć , a i tak lepsze to niż trafić na jakąś burzę pod szczytem w kolejnych dniach. Z tą myślą kładziemy się spać. Noc jest ciepła, powiedziałbym, że nie spodziewałem się takiej temperatury na tej wysokości. W  śpiworze z komfortem około zera spało mi się wprost super. I tak każdej nocy. Ci którzy brali cieplejsze raczej nie byli teraz zadowoleni.








Budzik zaczyna dzwonić o 2 w nocy. Znowu ta wrzeszcząca melodia, która obudzi nawet umarłego, prowokując do wyłączenia telefonu. Zbieramy się raczej mozolnie i ospale. Jemy na siłę jakieś musli, pakujemy w plecaki co niezbędne i zakładamy uprzęże. Czekamy, aż wyjdzie jakaś grupa z przewodnikiem lecz jakoś nikt nie może się zdecydować. Wreszcie przed czwartą rano wyruszamy. Początkowo idziemy za jakąś grupą, ale wybitnie nam to nie służy. Za ich przykładem wiążemy się za czarnym krzyżem, co  w perspektywie okazuje się niezbyt trafne. Kamienista , sypka ścieżka po nocy okazuje się bardzo mylna i niknąca, dlatego nieraz kluczymy, do tego idąc związani mamy bardzo słabe tempo.  Wraz z pierwszymi promieniami słońca ze zbocza po prawej stronie zaczynają sypać się „telewizory”. Najpierw z rzadka, pojedynczo, aż wreszcie obrywa się cały filar skalny i napędzając nam niezłego stracha grzmiąc przeraźliwie. Na szczęście jesteśmy w bezpiecznej odległości. Powyżej 4 tys. metrów zaczyna wiać i robić się zimno. Na pewno temperatura jest tu ujemna. Wiatr zacina po oczach drobinkami lodu i czego się nie spodziewałem – piasku skalnego, z sypiącej się moreny. Chyba każdy docenił wtedy swoje okulary.

Kolejnym etapem jest opuszczenie terenu skalistego i długie, niezbyt strome podejście na plateau. Szczeliny w większości zakryte śniegiem, jednak gdzieniegdzie widać głębokie dziury wymiarów podeszwy– ślad po wpadnięciu jakiegoś nieszczęśnika . Gdy teren zyskuje na stromiźnie, przez plateau zakładamy raki – można nawet dużo później , jednak woleliśmy mieć to już za sobą. Pogoda się wyklarowała, tylko kilka chmur nad szczytem, jednak nam doskwiera wiatr który nabrał tu na sile. Ku naszemu zdziwieniu jesteśmy dziś pierwszymi zainteresowanymi szczytem. Przed  nami nikogo, ślady poprzedników widoczne, lecz zawiane warstwą kilkunastu centymetrów  świeżego śniegu. Ścieżka wije się trawersem prawą stroną zbocza , jakby okrążając masyw Kazbeku. Im dalej, tym bardziej stromo. Tam , na około 4700 m npm dopada nas wreszcie wysokość.  Pomijając krótszy oddech,  niektórym szumi w głowie, a mi zaatakowało żołądek. Nie była to komfortowa sytuacja, ale po przyjęciu jakiejś tabletki, przeszło jak ręką odjął. Nie wiem, czy to placebo, czy nie, zadziałało.  
Droga na przełęcz była chyba dla każdego bardzo nużąca .  Krok po kroku zdobywaliśmy metry, co jakiś czas zatrzymując się i odpoczywając wsparci na czekanach .  Wejście na przełęcz kończyło się niewielkim nawisem, który ciekawie przerwał dotychczasową monotonię.  Od jakiegoś czasu za nami byli widoczni rosyjscy turyści, którzy gonili nas od plateau. Jak się później dowiedzieliśmy dobrze zaaklimatyzowani, co tłumaczyło ich równe tempo.
Na samej przełęczy wiatr osiągał maksimum swoich możliwości. Nie dawał się tak we znaki, ani na podejściu, ani na szczycie, jak teraz. Bardziej jednak nas absorbowała dalsza część drogi, stąd już doskonale widoczna.  Sławetne najtrudniejsze podejście, o stromiźnie około  czterdziestu stopni. Jak dla mnie żadnych większych  trudności tam nie było .  Za to okazało się konkretnym urozmaiceniem drogi, bez którego wejście byłoby po prostu nudne. Poza tym, z boku mogłem obserwować jak podziałał stok na większość osób z naszej szóstki (w tym na mnie). A było to działanie wprost fenomenalne.  Zobaczywszy tą ostatnią „trudność” po monotonnym podejściu niektórzy widocznie dostali mocy.  Toteż rozwiązawszy się, by własny los mieć we własnych rękach i zostawiwszy zbędny balast na przełęczy, kto żyw poszedł w stronę szczytu.  Na tym etapie wymieszaliśmy się już z Rosjanami i tu rozpoczęła się najprzyjemniejsza część drogi. Wprawdzie niebo zasnuło się chmurami, jednak przestało wiać i warunki były wyśmienite. Twardy, zmrożony śnieg, raki i czekany trzymały idealnie. Przypominało mi  to niektóre podejścia tatrzańskie. W pozycji właściwie na czworaka szybko zdobywaliśmy metry. Tu jakoś zmęczenia się nie odczuwało.  Jedynie nieraz brak oddechu przypominał na jakiej wysokości jesteśmy i że to jednak nie Tatry.  Kilkukrotnie mijaliśmy się z Ruskimi, po wymianie uśmiechów nawet usłyszałem „dzień dobry”.
Wreszcie stok zaczyna się wypłaszczać  i przechodzi w stosunkowo szeroką grań. Tu już wierzchołek.  Na wszystkich wprawdzie trzeba poczekać ale gratulujemy sobie z tymi, którzy już weszli. Rozmawiamy z Rosjanami, wypisują nam potwierdzenie zdobycia szczytu, które mam do tej pory. Proszą nas o to samo, toteż sporządzam im po angielsku kwitek takiej treści. Jest jedenasta rano. Długo to trwało, ale jesteśmy. Gdy już wszyscy się zbierają robimy wspólne zdjęcia.  Aparat postawiony na odpiętym raku, samowyzwalacz i pstryk. Dwanaście uśmiechniętych twarzy na tle widnokręgu. Atmosfera jest super, zapominam o bólu głowy, temperaturze czy wietrze. Szkoda tylko, że widoków właściwie brak.
Na szczycie zostajemy około pół godziny. W międzyczasie nowi znajomi częstują nas suszonymi owocami i czekoladą. Niestety wszystko zostawiliśmy na przełęczy i nie mamy czym się im odwdzięczyć.









W końcu trzeba schodzić. Śnieg ciągle trzyma doskonale, więc z zejściem nie ma żadnych problemów. Na przełęczy znowu wieje koszmarnie.  Tam zatrzymujemy się tylko na łyk herbaty i związanie trzepoczącą  liną.  Nie mija pięć minut, gdy pierwsza osoba z trójki znika za nawisem i rozpoczyna drogę w dół.  Dopiero wtedy widzimy pierwszą grupę z przewodnikiem brnącą do góry.  My tymczasem szybko schodzimy w stronę plateau. Im niżej, tym cieplej. Nie zatrzymujemy się, nie rozmawiamy, monotonia trwa. Poniżej 4500m npm śnieg zaczyna rozmiękać, a wraz z nim nasze buty. Teraz trzeba już iść uważnie, bo łatwo wpaść po udo w niewidoczną, małą szczelinę.  Także im niżej, tym bardziej głowa zaczyna łupać przypominając, gdzie niedawno byliśmy.  Po wejściu na morenę rozwiązujemy się i zdejmujemy raki. W świetle dnia drogę znaleźć nietrudno, toteż posuwamy się szybko.  Kamienie spadające ze zbocza o tej godzinie grają niezły koncert.  Niemalże co kilka sekund coś obrywa się i leci w dół z hukiem. Nawet już wydawałoby się na płaskim terenie okruchy skalne wielkości telewizora  same suną po lodzie.
Wreszcie popołudniem docieramy do meteo. Wita nas tam pozostała część ekipy, która zamierza wchodzić jutro, a także kilku miejscowych gratuluje zdobycia szczytu.  Raczej to wszystko jest obok nas, gdyż kierujemy się do namiotów. Gotujemy wodę, robimy jedzenie i możemy poleniuchować.  A czy jutro gdzieś pójdziemy – zobaczymy….
W nocy pogoda jest nader kapryśna. Od drugiej do czwartej pada i wieje, także prawie wszyscy którzy mieli iść na szczyt, przesunęli wejście na dzień kolejny. My o tym dowiadujemy się dopiero kilka godzin później, gdy jeszcze wylegujemy się w namiocie kombinując, jak zorganizować sobie czas.

Wtem do głowy wpada mi myśl – a może by tak pójść na Ortstveri ?  - z opisów trawers lodowca i grań zapowiada się ciekawie.  W mig kombinujemy mieszaną ekipę (czterej nasi wczorajsi towarzysze schodzą rano do Kazbegi) , pakujemy się i dość późno , bo około jedenastej ruszamy w drogę. Tym razem darujemy sobie morenę i odbijamy w lewo na lodowiec. Na tej wysokości jest on silnie uszczelniony i brudny bez śniegu. Musimy zrobić duży łuk, by wejść na grań po drugiej stronie lodowego jęzora. Przejście najkrótszą drogą z naszymi umiejętnościami  byłoby niemożliwe z powodu wyzierających ogromnych  szczelin i seraków.  Jak dotychczas spacer jest bardzo przyjemny. Raki wgryzają się w twardy lód,  zaś co jakiś czas musimy przeskakiwać pomniejsze szczeliny. Im wyżej tym coraz więcej śniegu i mniejsza liczba widocznych niebezpieczeństw, toteż staramy się zachowywać szczególna uwagę.



Po blisko dwóch godzinach osiągamy wreszcie skalną grań. Tu rozwiązujemy się i zdejmujemy raki. Dalej mamy teren typowo skalny. Na moje oko można go ocenić na II , nie sprawia dużych trudności.
















Największym problemem jest za to kruchość materiału. Trzeba uważać zanim coś się chwyci czy postawi nogę. Niewiele znalazłoby się głazów na powieszenie pętli, o kościach czy mechanikach w okolicy można zapomnieć. Do tego konieczne jest zachowanie odstępów, gdyż ciągle spod butów osypują się okruchy skalne.















To tyle suchych faktów.  Jeśli zaś o subiektywne odczucia autora chodzi, to wspinanie się po tej grani było czystą przyjemnością. Urozmaicony teren,  pogoda bezwietrzna i pochmurna jednak z doskonałą widocznością mogłyby wzbudzić zachwyt u niejednego sceptyka. Cały masyw Kazbeku  doskonale widoczny znajdował się po naszej lewej stronie, zaś z tyłu  wypiętrzało się skaliste ramię grani Ortstveri sięgające aż do plateau. Z tego miejsca mógłbym powiedzieć, że Kaukaz zaprezentował nam się teraz całym ogromem swojego piękna.

Aż żal było wracać, kiedy po serii zdjęć na wierzchołku  stwierdziliśmy, iż to już popołudnie, a do meteo mamy kawałek drogi.  Przy zejściu pogoda jeszcze się poprawiła i do moreny dreptaliśmy w miękkim śniegu przy akompaniamencie słońca.  Tam ponownie zrzuciliśmy z siebie cały szpej i ruszyliśmy znajomą już ścieżką.  Po drodze spędziliśmy chwilę na rozmowie z Rosjanami, którzy obserwowali naszą wycieczkę z dołu i wypytywali o szczegóły drogi częstując przy tym izotonikami.

Droga była dla nas leniwa, jednak w meteo uwijaliśmy się jak w ukropie. Gotowanie jedzenia, pakowanie rzeczy i zwijanie namiotu zapowiadało nasz powrót do cywilizacji . A było to związane z czystą oszczędnością – nie chcieliśmy płacić za trzy noclegi. Koniec końców przed zmrokiem opuściliśmy teren stacji, a płacić… nie musieliśmy w ogóle.















 Lodowiec przemierzaliśmy przy pięknym zachodzie słońca.  Choć droga była bardzo przyjemna, nie spieszyło nam się i na biwak wybraliśmy trawiaste wypłaszczenie przy potoku.  Rankiem nasze lenistwo sięgnęło zenitu, gdyż zebraliśmy się dopiero przed południem. Powodem tego było oczekiwanie na znajomych. Jedna grupa w tym czasie była już w okolicach szczytu Kazbeka, zaś druga leniuchowała w mieście poniżej.
 Przy kościółku byliśmy już popołudniu, tracąc ponad dwie godziny na rozmowach z napotkanymi Polakami. To może być miernikiem skali  zjawiska obecności rodaków  w tych rejonach. Następnie niespiesznie zwlekliśmy się do Kazbegi, gdzie podjęliśmy decyzję o oczekiwaniu czynnym, przy wodospadach oddalonych około 5km.  Jak później się okazało – trzeba było zostać w mieście, a nie cfaniakować! Droga była nudna i długa, same wodospady nie wzbudziły szczególnych emocji, za to dwa metry kwadratowe miejsca na postawianie namiotu  kosztowały nas  około dwieście metrów podejścia.
W nocy lekko padało, a rano wychodziliśmy w posępnej aurze i  towarzystwie ciężkich chmur zwiastujących przyszły deszcz.  Dowiedziawszy się, że znajomi jadą do stolicy, postanowiliśmy  spróbować w końcu autostopa na Gruzińskiej Drodze Wojennej.
Może to wydać się dziwne lecz w tym kraju jeszcze tego nie praktykowaliśmy. Za to rekomendacje typu „pięć minut średnio się czeka” , „dziewięciu na dziesięciu Gruzinów się zatrzymuje” były nader optymistyczne.   No nie jesteśmy idiotami i w nie mało wierzyliśmy, jednak po prostu w końcu musieliśmy zweryfikować.
Tak, zgadza się,  pojechaliśmy jednak po prawie dwóch godzinach i to nie z Gruzinem. Fakt, przejeżdżało tam wielu Rosjan, ale miejscowych także. Po drodze  chichotaliśmy ironicznie, że doświadczamy gruzińskiej gościnności od Holendra – bo takiej narodowości był kierowca. Jak się okazało często przebywający w Gruzji, min w czasie wojny z 2008r .  Po drodze zwiedziliśmy piękną twierdzę w Annanuri , położoną nad malowniczym jeziorem – podobno zbiornikiem wody pitnej dla Tbilisi. Co prawda kierowcę naszego opuściliśmy na głównej drodze do Tbilisi, jednak znowu staliśmy na stopa i po dłuższym oczekiwaniu złapaliśmy …  marszrutkę.  W międzyczasie pogoda dawno się wyklarowała i nie mieliśmy co liczyć na deszcz, czy uprawnione dwadzieścia stopni.

W Tbilisi listę zajęć mieliśmy już w głowach zaprogramowaną. Prysznic, pranie, pakowanie – te czynności przychodziły niemal automatycznie.  Wieczorem dołączyliśmy do reszty w stolicy by po raz ostatni bawić się w większym gronie.

















Kahetia 

 Następnego dnia – a był to już 11 sierpień, rozdzieliliśmy się – gros osób pojechało do Batumi, my zaś, tym razem w czwórkę, udaliśmy się na lekko w kierunku krainy wina – Kahetii. Było już koło południa, kiedy marszrutka, którą znaleźliśmy dopiero po dłuższej chwili kluczenia, wiozła nas do stolicy regionu - Signaghi. Po mniej więcej trzech godzinach dotarliśmy na miejsce. Stare miasto z zewnątrz zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie – fasady w większości świeżo co odnowione wyglądały bardzo reprezentacyjnie.

Brukowane uliczki,  słynne drewniane balkony  i malownicze położenie sprawia, ze klimat Signaghi jakże inny jest od innych  miast Gruzji. Sprawia, że czujemy się niby w ośrodku śródziemnomorskim , a nie w bezpośredniej bliskości  stepów Azerbejdżanu. Po wyjściu z busika od razu atakuje nas kilka osób z propozycją noclegu i obrzuca ofertami. Nasze tymczasowe niezainteresowanie wywołuje jakiś „błąd w matrixie” – nagle dwie starsze kobiety zaczynają się kłócić o cenę i jedna proponuje nam w końcu 5 lari (ok. 11zł) za nocleg na balkonie. Tym samym wyprzedza konkurencję tuz przed metą i zyskuje czterech klientów.  Jej oponentka jest tym raczej oburzona i po rzuceniu kilku pogróżek odchodzi.







W domu naszej gospodyni mamy możliwość zostawić bagaże i przekonać się, że odnowiono praktycznie tylko same fasady. W środku pokrótce mówiąc bida. Nie ma czasu do stracenia, więc po szybkim posiłku wybieramy się w stronę centrum.  Mamy lokalna mapę, więc zwiedzanie jest bardzo przyjemne i bezproblemowe. Na chwilę obecną uwagę zwraca za to brak ludzi w ciągu dnia. Wyjątkiem są oczywiście turyści i hinduska ekipa filmowa,  dość żywiołowo zajmująca się kręceniem zdjęć do filmu w jednej z uliczek. Tłum statystów, różnobarwne stroje i cała otoczka sprawiają, że ich praca jest dla nas spektaklem samym w sobie.  Z powolnego wałęsania się po mieście chyba każdy jest zadowolony. Szczególnie, gdy następuje to po prawie tygodniu spędzonym w górach.
 Dobre humory towarzyszą nam więc, aż do naszej kwatery, tzn. balkonu i aby je podtrzymać siedzimy do później nocy przy lokalnym, znakomitym winie  kupionym za śmieszne pieniądze.

Następny dzień miał być dla nas bardziej wymagający.  Pogoda jak zwykle wyborna, więc od rana przeszliśmy się do klasztoru w Bodbe. Jakoś ani sam kompleks budynków, ani święte źródło, do którego zdeptaliśmy ładny kawałek drogi mnie nie zachwyciły.  Następnym krokiem w naszej podróży po Kahetii miał być pałac w Tsimandali. Postanowiliśmy pojechać tam na stopa i spotkać się na miejscu, w tym celu dzieląc się na dwie dwójki. Początkowo nie szło nam to zbyt  dobrze, jednak z każdym kolejnym miejscem było coraz lepiej.

 Po dotarciu do Tsimandali zwiedziliśmy słynny park i obserwowaliśmy pałac. Ze wstydem jednak powiem, że to miejsce także nie było jakieś szczególne.  Może ciekawe, może trochę tandetne, ale nie szczególne.   Następnie w tej samej miejscowości skierowaliśmy się w losowo wybranym kierunku by spróbować wyrobów u miejscowego producenta. Tu już wiedzieliśmy, że nasi dotychczasowi towarzysze pojechali jednak w inne miejsce i szybko się tu nie pojawią. Postępując zgodnie z zasadą „umiesz liczyć, licz na siebie”, udaliśmy się w stronę Telavii.

Na lokalnym bazarze zakupiliśmy standardowo chleb, ser i pomidory, po czym postanowiliśmy zwiedzić miasto. To jednak co zastaliśmy w okolicach centrum okazało się wielkim placem budowy, albo inwestycja na masową skalę. Odnawiane było niemal wszystko wkoło i wszędzie unosił się pył. Po krótkim spacerze zawróciliśmy i postanowiliśmy jechać dalej. W tym celu wyszliśmy na wylotówkę i przy gasnącym już świetle dnia zawzięcie machaliśmy na przejeżdżające samochody. Po dłuższej chwili zatrzymał się stary samochód nieznanej marki jadący w strone Ikalto.  Koniec końców nie podwiózł nas, jednak zaproponował nocleg. Z grzeczności nie odmówiliśmy.


Tym samym zapewniliśmy sobie wieczór pełen ciekawych opowieści , kolację i pokaz pięknej gry za gitarze w wykonaniu Gruzina. Do późnej nocy rozmawialiśmy przerywając tylko na toasty gospodarza.

Rano po śniadaniu niespiesznie się zebraliśmy na główną drogę. Mieliśmy w planach trzy punkty do odhaczenia. Początkowo łapaliśmy stopa, jednak nie pogardziliśmy marszrutką do Alaverdi.  Tamtejszy zespół klasztorny, z katedrą do niedawna najwyższą w całym kraju , podziwiałem tylko z zewnątrz, gdyż do środka nie zostałem wpuszczony. Problem dotyczył moich spodni krótkich powyżej kolan, które były za krótkie i nieprzyzwoite. Na temperaturę powyżej trzydziestu stopni nikt uwagi nie zwracał. Takimi nie były za to damskie spódnice nawet do połowy uda i ubrana w skrawek materiału kobieta mogła sobie wejść, a ja w moich shortach nie. To samo dotyczyło kobiet w spodniach. No i powiedzcie, że to nie chore przekonania. Także stałem pod tym klasztorem i kląłem na czym świat stoi. Nie trwało to jednak długo, gdyż dowiedziałem się później, że z wewnątrz właściwie nie ma co oglądać, co mi nieco poprawiło nastrój. Dodatkowo pierwszy przejeżdżający samochód podwiózł nas, więc czego chcieć więcej.

 Z kolejnym Gruzinem dojechaliśmy do Ikalto – słynnego monastyru i akademii. Trochę czasu zajęło nam zwiedzanie i powrót z tego miejsca – oddalonego o 1,8km od głównej drogi.   Tam także szczęście nam dopisało – pierwszy zatrzymany samochód jechał do Tbilisi.  Podpity Gruzin, podróżujący ze swoim siostrzeńcem(ten drugi prowadził) na urodziny syna, przedstawił  nam się jako reżyser. Droga w ich towarzystwie minęła nam bardzo przyjemnie. Mnóstwo żartów , anegdot i opowieści, dodatkowo z gruzińską muzyką i pokonywaniem serpentyn trasy Telavi – Tbilisi były dla mnie niezapomnianą atrakcją. Na odchodne dostaliśmy jeden z pierwszych gruzińskich filmów, którego tytułu nie pamiętam i nie zdołam  przeczytać, po czym pomaszerowaliśmy do „naszego” hostelu.

Tam wykonaliśmy szereg standardowych czynności , po czym wybraliśmy się na spacer po Tbilisi.













 Co do tej pory nie udało się zobaczyć chcieliśmy nadrobić i kupić jakieś skromne pamiątki, gdyż to nasz ostatni pobyt w stolicy. Jutro pakujemy wszystkie rzeczy i kierujemy się na zachód, po drodze zahaczając o parę miejsc wartych odwiedzenia. Z naszą grupą niestety nie udało nam się zobaczyć – wracają tu dopiero za kilka dni w drodze na lotnisko.







W kierunku kraju...

My tymczasem z gotowym planem działania, po obfitym (przynajmniej w moim przypadku) śniadaniu, udaliśmy się na Didube. Dopiero z czasem okazało się, że jazda autobusem do Gori nie była najlepszym pomysłem.  Kupę czasu zajęło nam szukanie tego środka transportu i odpędzanie się od taksiarzy. Później zaś musieliśmy długo czekać na odjazd i podsumowując na miejsce dotarliśmy po trzynastej.





Lokalna twierdza okazała się budowlą dosłownie „pustą w środku” , więc trochę żałowaliśmy wdrapywania się na górę. Po piętnastej mieliśmy marszrutkę do Uplitsikhe i na nią także trochę czekaliśmy. Generalnie dzień czasu straconego.
   Do skalnego miasta dotarliśmy po godzinie jazdy i dwóch kilometrach marszu.  Trafić tu to nie problem – z oddali widać dziwne kształty wyryte w kamieniu do drugiej stronie rzeki. Zwiedzić miasto zdążyliśmy niemal przed samym zamknięciem. Mimo wysokiej temperatury nie było tu gorąco. Ni stąd ni z owąd ruszył się wiatr, który nabrał siły, hulając po okolicznych pustkowiach. Zwiedzanie bez okularów z powodu pyły byłoby chyba niemożliwe.  Samo skalne miasto jest ciekawe – to chyba dobre określenie – warto je zobaczyć. Pagórki suche jak pieprz, porośnięta roślinnością dolina rzeki i ślady starożytnych kultur pod stopami podkreślają specyfikę miejsca.  Nacieszeniu oczu tymże przybytkiem z racji godziny już bodajże osiemnastej zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Zapytaliśmy więc o takie miejsce i po otrzymaniu rzeczowej odpowiedzi  rozbiliśmy się w pobliżu rzeki, oczywiście obok Polaków.
W nocy padało i ciężkie powietrze trochę się ożywiło.  Jednak tylko na krótki okres, gdyż od rana słońce prażyło równo.  Droga autostopem tego dnia szła nam nadzwyczaj sprawnie. Niekiedy trzeba było trochę się przejść, jednak było to całkiem przyjemne. Po trasie, która przebiegała kolejno w kierunku wschodnim i południowym mijaliśmy Gori -> Borjomi -> Akhaltsikhe. Następnie stamtąd TIR jadący na Armenię dowiózł nas a skrzyżowanie 16 km od naszego celu – skalnego miasta w Vargii.

No i dokładnie w tamtym momencie dobra passa się kończy. Póki co nieświadomi, zachęceni wczesna godziną udajemy się obejrzeć pobliskie ruiny zamku. Wracając leniwie stajemy przy drodze i zaczynamy „łapać”.  No i stoimy, stoimy i stoimy. Mały ruch, miejscowi prawie nie jeżdżą, a samochody turystów w większości zapchane. Miejscowi pijaczkowie proponują podwiezienie, jednak ich cena „ tylko na benzynę” jest definitywnie za wysoka i dziękujemy.  Gdy nasze oczekiwanie przeciąga się ponad godzinę pijaczkowie zaczynają się krzątać i przygotowywać  imprezę.  Chacha, kiełbasa, chleb, suszona ryba – to czego standardowy Gruzin potrzebuje do szczęścia.  Oczywiście piją tak sobie w wiacie, parę metrów od drogi i miejsca naszego posotju. Również jasne jest to, że zapraszają. Nie było mi to, przyznam się szczerze w smak, gdyż dziś miałem problemy z żołądkiem i wypiłem tylko „jednego”, z „kieliszka” wycinanego z butelki. Za to Anita dotrzymywała miejscowym kroku i godnie nas reprezentowała.
-Nie macie  się co spieszyć, bo tu samochody się nie zatrzymują, powiedział Gruzin  
-Niedługo przyjedzie marszrutka i my zrobimy tak, żebyście pojechali, dodaje
 No i tak sobie staliśmy i gadaliśmy, a czas mijał.
W międzyczasie pierwszy raz przyszło nam prosić Polaków o podwiezienie. A wyglądało to tak, że jeden zaoferował transport, po czym po konsultacji z grupą odrzekł, iż owszem,mogą wziąć, ale tylko jedną osobę i bagaże. Oczywiście tłumaczył się przestrzeganiem przepisów, że nie wolno itp. Biorąc pod uwagę, że do przejechania mieli 16km, drogę na końcu świata i od trzech tygodni znając gruzińskie pojmowanie przepisów i prawa mogłem tylko ironicznie podziękować.  Więcej już krajanów po pomoc nie zamierzałem prosić. 
 Kończąc nużący już etap naszej podróży marszrutka faktycznie przyjechała, co prawda prawie po trzech godzinach, jednak dojechaliśmy do celu.  Dane nam było nawet zdążyć ze zwiedzaniem przed zamknięciem skalnego miasta.
A tym naprawdę byłem zachwycony.  Wczorajszego Uplitsikhe, co prawda mimo iż tego samego rodzaju, nie można porównywać do Vargii, gdyż reprezentują sobą one inny rodzaj budowy miasta.  Tamto zdaje się jakby planowane poziomo, a drugie reprezentuje budownictwo „pionowe” co oczywiście determinowane jest ukształtowaniem terenu.  Jedno muszę przyznać – monument przed którym wtedy stałem zrobił na mnie piorunujące wrażenie i wszelkie złudzenia co do opłacalności przyjazdu  tutaj zostały w tym momencie rozwiane.
Po prostu  jest co oglądać i gdzie chodzić.  W pionie i poziomie czeka ogrom atrakcji, korytarze wykute w skale i nawet świątynia. Drugi raz już nie zostałem wpuszczony lecz tym razem byłem zajęty kontemplacją wszystkiego i  litościwie im wybaczyłem. Po półtorej godziny szybkiego chodzenia ledwie zdążyliśmy na zamknięcie, po czym rozbiliśmy namiot nad rzeką.














Rano, aby wydostać się z miejsca musieliśmy ponownie wsiąść w  marszrutkę do Akhaltsikhe, gdyż przez pół godziny nie przejechał żaden samochód.  Stamtąd, dowiedziawszy się, że krótsza i bezpośrednia droga do Batumi, która widniała na naszej mapie jest praktycznie nieprzejezdna, musimy wracać ku północy i zrobić ogromny łuk.  Tym samym najpierw zlapaliśmy samochód do Khashuri, a tam już udało się wsiąść bezpośrednio w dostawczak do Batumi.
 Z tym kierowcą wiązała się dla nas całkiem nieprzyjemna sytuacja. Pomijam fakt, że byliśmy upchani jak sardynki z plecakmi we trzy osoby w kabinie i że z powodu ładunku bananów wlókł się niesamowicie, po przyjeździe na miejsce tenże miły Pan zażyczył sobie pieniędzy za podróż. Byłem tym zaskoczony i zirytowany, gdyż wiem, że w tym kraju za podwiezienie się po prostu nie płaci.  Przykład mieliśmy parę dni temu, gdy za darmo do Telavi wiózł nas taksiarz. No, a facet nieprzyjemnie zaczął nalegać. No, a ja choćbym miał (bo zostało nam już wtedy tylko parę drobnych) nie zamierzałem mu dać ani lara. No i nie dałem. Jednak cała sytuacja popsuła mi humor na cały wieczór.
  W tym czasie już także pogoda zdążyła nam spłatać figla, gdyż zaczęło lać.  Ulewa zamknęła nas przed wejściem miejscowego uniwersytetu i nie miała zamiaru przestać. Szkoda, biorąc pod uwagę, ze planowaliśmy jeden dzień z całego wyjazdu poświęcić na moczenie w morzu i drugi fakt – że przez miesiąc ani razu tak nie lało. No zrządzenie losu.






 Z powodu deszczu nie chciałem rozbijać namiotu , mając świadomość że w najbliższych dniach pewnie go nie rozłożę(co okazało się trafne), wiec ostatecznie przenocowaliśmy pod budką ratowników na plaży, na plastikowych materacach, rozłożonych jakby dla nas. Nad ranem zawitał do nas nawet miejski strażnik lecz widocznie nie wiedząc co z nami mógłby zrobić, bez słowa sobie poszedł.




Tym razem z nadejściem dnia pogoda się nie poprawiła. Po śniadaniu przeszliśmy się przez miasto w kierunku granicy  i próbowaliśmy zatrzymywać samochody. Tu już nauczony każdemu zatrzymanemu mówiłem, że nie mamy pieniędzy i tym samym mimo wielu zatrzymanych….. nikt nas nie wziął. Ostatecznie pojechaliśmy marszrutką, a ja mogłem powiedzieć, że komercja sięgnęła zenitu.  




Więcej Zdjęć: https://plus.google.com/photos/113571562929601664690/albums/5782716695816455953

Wideo:

CDN... + powrót i podsumowanie. wkrótce

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz