piątek, 12 października 2012

Majowy Grossglockner drogą normalną 2012


Grossglockner na szybko , czyli zdążyć przed kichą 25-29.05.2012

Od jakiegoś czasu, wizja Alp kusiła mnie coraz bardziej......

... plany wakacyjne jednak wykluczały tą możliwość, więc trzeba było zacząć kombinować. Maj to jeszcze niby przed egzaminami i uda się parę dni wygospodarować, a nóż pogoda się trafi.. i będzie fajnie.  Ponad to kompleks majówki spędzonej nad KPK  przyczynił się do tego, że zacząłem drążyć temat "Austriackiej góry", na którą niby każdy paralityk wejdzie, to nóż i my damy radę. A co! :).
Wszystko niby fajnie, aż pojawiła się kwestia samochodu. Jako, że  należę do grupy studentów niezmotoryzowanych musiałem kombinować i szukać kierowcy, którego na taki wyjazd można by namówić.
Było trudno..., ale jakoś tak wyszło, że ostatecznie sam się znalazł i otworzył furtkę wyjazdu. Pozostałe dwa miejsca zapełnili Anita i Janusz, zapewniając możliwy do uznania podział kosztów paliwa, które chłeptało łapczywie Isuzu Andrzeja.

Aby nie przedłużać bajki, nie upłynęło wiele dni i nocy, gdy pogodnym wieczorem 25 maja opuszczaliśmy Lublin. Kierując się na południe i użerając z GPS, zaliczyliśmy po drodze kilka dłuższych postojów, w tym jeden generalny na pakowanie Anity.  Koniec końców granicę w Zwardoniu przekroczyliśmy koło 8:00
Na Słowacji od razu kupujemy winietę i robimy śniadanie. Kierunek Bratysława.

Granicę Austriacką przekroczyliśmy jakoś po południu i postanowiliśmy pobyczyć się trochę na pierwszej stacji.  Im dalej, tym bardziej uświadamialiśmy sobie, że trzeba będzie zrewidować nasze plany i raczej nie uda się dojechać wczesnym wieczorem.


Z wolna jakieś górki zaczęły się wyłaniać, jednak później niż zakładaliśmy .












Po perypetiach z GPS w końcu docieramy do Kals już wieczorkiem i za znakami zmierzamy do Lucknerhaus.  Widoczki super, samochód z racji pojemności radził sobie znakomicie.








Około 21.30 dojeżdżamy na wyludniony parking. Pogoda idealna. Stosunkowo ciepło i naszym oczom ukazuje się to-  Góra przez wielkie G w całej okazałości. Morale wzrasta do poziomu porannego, defetystów brak, na czterech twarzach cztery banany. We can do it!









Sprężamy się maksymalnie z pakowaniem, jednak mimo tego wychodzimy dopiero około 22ej.  Jeszcze łyk likioru na wzmocnienie , ciężkie buciory na nogi i napieramy.







Idzie się bardzo dobrze, jak po dobie spędzonej w samochodzie. Paradoksalnie, tylko na początku na chwile gubimy drogę, chyba z otępienia , jednak ogólnie jest przyzwoicie widoczna. Samopoczucie poprawne, wysokość rośnie, nie spieszymy się. Im wyżej tym chłodniej.  Powyżej 2000 npm lekki mróz,  buty już skrzypią podczas pokonywania licznych łat śniegu. Trzeba uważać. Plecak ciężki, a bywa ślisko. Nieraz zaklnę gdy obsunie się noga, jednak na tym się kończy.  Janusz poszedł przodem rozglądać się za miejscem pod namiot, Andrzej trochę wolniej, idzie ok. 100m za nami. Światło czołówek daje znać o ich położeniu, przez co jesteśmy spokojniejsi. Nie można narzekać na brak wody. Ta  ze strumieni, aż mrozi gardło i orzeźwia znakomicie. Poza ogólnym znużeniem idzie się super.
Około godziny 1:00 dochodzimy do schroniska Studlehutte. W niedalekiej odległości czeka już platforma na namioty. Po dłuższej chwili rąbania czekanem zmieszczą się nawet dwa. Rozbijanie legowiska trochę nam zajęło, mimo iż było zupełnie bezwietrznie.
Może teraz trochę jak miała wyglądać wg nas i jak wyglądała nasza sytuacja. Z prognozy pogody wynikało nam, że do około 11:00 w niedzielę będzie znośnie. Potem chmury, śnieg i kicha. Do tej godziny planowaliśmy wyrobić się z akcją górską.  Jednak, gdy zbieraliśmy się do spania po 2:30, o wstawaniu  o 3:00 nie było mowy, gdyż wyglądaliśmy nieciekawie. Zlecam Januszowi nastawienie budzika na 4:00, a chwilę później na 5:00. W nocy temperatura spadała do -10 i mimo, że nikt z nas nie miał śpiwora z komfortem poniżej zera, w ubraniu spało się  znośnie. Polecam patent z łapawicami na stopy.






Przebudziłem się o 6:25 wg mojego zegarka, sam z siebie. WTF?!!  Jak to 6:25?!! Taka, poza stosem k….w była mniej więcej moja reakcja. Krzyczę z stronę Janusza co z budzikiem, a on odpowiada. O 4:00 budzik zadzwonił wprawdzie, ale nikt się nie odzywał  to poszedł spać. Moja informacja, żeby nastawić go na 5tą podobno już do niego nie dotarła, chociaż pamiętam jak mi ją potwierdzał z wnętrza namiotu obok. Nie wiem, kto był bardziej wtedy otępiały.
Wg tego co było w prognozie na szczyt przy jakiej takiej pogodzie mamy małe szanse przy wyjściu o tej godzinie. Póki co jest zimno, ale  poza cirrusami nad nami chmury tylko w oddali.

Mimo iż poganiam każdego jak mogę, mi też sporo schodzi, aby ogarnąć wszystko. Temperatura na minusie, Multifuel Andrzeja nie działa. Na  moim Campingazie można tylko stopić wodę ze śniegu, bo już herbaty zagotować nie da rady.  W nocy nie chciało się jeść, teraz także nie jesteśmy głodni, jednak dla świętego spokoju trzeba przełknąć coś na szybko.



Ze schroniska zaczynają wypełzać postacie, niektóre wychodzą w stronę szczytu. Około 8:20 idziemy w ich ślady.  Jeszcze przy namiotach zakładamy raki i uprzęże, po czym zmierzamy na morenę.







Idziemy pod górę, wydeptaną droga „normalną” , zostawiając za sobą widoczek ze zdjęcia. Początkowo jest niewiele śniegu. Mniej więcej do granicy 2000 npm .







Wkrótce ukazuje się nam masyw Glocka w całej okazałości i pełnej, zimowej szacie. Szczerze mówiąc trochę mnie to zaskoczyło(na plus oczywiście), bo takiej aury się nie spodziewałem.







) wiążemy się, zakładamy kaski (kto ma i jakie ma, bo pożyczane na szybko) i włączamy detektory.  O kremie z filtrem już nie wspomnę.JPrzed wejściem na lodowiec (wszystko było pod śniegiem, ale wydaje mi się , że jeszcze przed wejściem







Następnie powoli idziemy na północ. Temperatura ciągle ujemna, śnieg twardy, zapadamy się niewiele. Szczeliny prawie wszystkie zasypane, ścieżka wydeptana. W miarę nastromienia lodowca idziemy wolniej, robimy krótki postój na herbatę . Widoczne są małe lawiniska, a słońce mocno grzeje i podnosi temperaturę.
Bez zwłoki docieramy do ferraty.  Początkowo wpinamy się do stalówki, jednak  wkrótce bardziej to zaczyna przeszkadzać niż pomagać i szybko rezygnujemy z tej formy asekuracji, gdyż droga na tym odcinku do trudnych nie należy.












Około 11:00 docieramy do schroniska Erz Johann Hutte i zatrzymujemy się na dłuższą chwilę. Tam już słońce jarzy mocno. Ciągle jest bezwietrznie i ciepło, jednak chmury w oddali, wokół nas nie napawają optymizmem. Teraz dopiero odkrywamy, że nie wzięliśmy wody w obawie przed zamarznięciem i mamy tylko herbatę, a i tej niezbyt wiele. Z pomocą przychodzą rynny, z których opoiliśmy się ile wlezie.



I tak nie chce się jeść więc po paru tabliczkach czekolady ruszamy na grzbiet Dzwonnika. W tym czasie śnieg zdążył już zmięknąć i tempo marszu nie jest wybitne. Choć tego nie widać, z góry schodzi sporo osób.


Niedługo robimy zwrot o 90 stopni w lewo i podchodzimy stokiem w stronę grani KleinGlocknera.  Tu już znowu twardy śnieg, raki super siedzą. Niektórzy schodzący montują zjazdy, inni zakładają przeloty. Mijam ich , przechodzę mały nawis i asekuruję pozostałych od góry.
Na grani zależnie od terenu ograniczamy się do slalomowania tyczek lub wpinamy ekspresy.  Wkrótce docieramy do na wierzchołek Kleinglockner. 














Patrzę na przełęcz i właściwy wierzchołek Dzwonnika i  powiem szczerze jestem trochę rozczarowany. Na zdjęciach wyglądało to zdecydowanie bardziej wymagająco.   Przy zejściu na przełęcz asekurujemy się z półwyblinki.  Tam czekamy, gdyż  sporo ludzi schodzi teraz ze szczytu., a mijanki nie należą do przyjemnych.  Cierpliwie czekamy i w końcu mamy wolną drogę na szczyt.  Asekurujemy się od dołu , wpinamy parę ekspresów. Pierwszy na górze, także asekuruję wchodzących. Ufff, odbyło się bez problemów.








Gdy wchodzimy na wierzchołek o 13:20 jest już pochmurno. Widoczność mamy tylko na połowie widnokręgu.


Tam spędzamy trochę czasu, Janusz wyciąga „polski” szalik schowany gdzieś w tajemnicy. Poproszony Austriak robi nam zdjęcie.








Pogoda delikatnie sugeruje, żeby spadać, więc słuchamy instynktu samozachowawczego. Nie spieszymy się, starając się asekurować porządnie.














Po powrocie na grań Kleinglocknera możemy wziąć drugi oddech. Bez postojów schodzimy od słupka do słupka.  Schodząc stokiem z grani ufamy czekanom i rezygnujemy z przelotów,  na zjazdy już w ogóle szkoda czasu.   Powoli, powoli, aż teren zacznie się wypłaszczać.
No i jesteśmy. Teraz prosto pod schronisko, a tam definitywnie skosiła nas wysokość. Z racji wiadomej – aklimatyzacji właściwie nie było.  Mieliśmy tego zupełną świadomość i teraz siedzimy jak  cztery flaki przez dobre pół godziny. Nawet aparatu nikomu nie chciało się wyciągać. 

Gdy jednak zobaczyliśmy, że szczyt już wygląda tak, a otoczenie nie lepiej i zaczyna pruszyć, szybko musieliśmy ozdrowieć.








Ferrata poszła łatwo i szybko, jednak lodowiec już, szczególnie niżej, okazał się koszmarem. Każdy podenerwowany, z bolącą głową, a do tego miękki śnieg i zapadanie się po kolano co kilka kroków.  Na szczęście droga okazała się bezpieczna.












Około 17stej docieramy do Studla. Nikomu perspektywa nocy na mokrym śniegu nie przypadła do gustu, poza tym Anita ponadprzeciętnie ucierpiała od wysokości, toteż podejmujemy decyzję o zejściu do parkingu. Pierwszy idzie Andrzej, my musimy zwinąć biwak, co  zajmuje nam jakąś godzinę.





Nie spieszymy się, bo i bardzo nie ma na to siły i chęci. Śnieg pruszy, im niej tym coraz cieplej. No i głowa wreszcie przestała boleć. Na parking docieramy około 21:00. Tam już siedzą  Janusz z Andrzejem gotując strawę.  Herbata i gorąca micha – tego nam było trzeba przed snem. Namioty rozbijamy przy samochodzie.




Droga powrotna upłynęła nam po znakiem monotonii i złej pogody. Nie ma wchodzić w szczegóły, zdjęcie przedstawia kolację jeszcze na Słowacji.
Koniec końców do Lublina dojechaliśmy we wtorek  29 maja o 8:15, by móc za godzinę jeszcze zdążyć na uczelnię.






Podsumowując cieszę się, że weszliśmy na szczyt przy dobrej pogodzie w drodze czystego farta. Gdyby prognoza się sprawdziła nie byłoby tak przyjemnie. Mieliśmy mało czasu i z racji tego sama akcja górska od wyjścia do powrotu na parking zajęła nam niespełna 23h.  Może z racji wysokości nie było to przyjemne i trochę nas wymęczyło, jednak opłacało się trochę streścić. Kolejnego dnia była fatalna pogoda i dzień zwłoki na aklimatyzację kosztował by nas najprawdopodobniej utratę szansy wejścia.  No nic, udało się.
Jak już wspomniałem to mój pierwszy wyjazd w Alpy i może wśród użytkowników zacnego forum nie wzbudzi raczej zbytnich emocji to jednak dla mnie to naprawdę spory sukces. Mam nadzieję też, że nie zostanę zjechany za krzywe węzełki :DD
Pozdrawiam

zdjęcia: https://plus.google.com/photos/113571562929601664690/albums/5749936974380477025

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz