czwartek, 11 października 2012

Rumuńskie Karpaty Południowe - wakacje 2012


Rumuńskie Karpaty Południowe – 23.06-08.07.2012 

Myśli swoje w stronę rumuńskich grzbietów zwróciłem równo rok temu, po przejściu ukraińskich Karpat Wschodnich. W sierpniu ubiegłego roku udało się wykonać rozpoznanie bojem w Fagaraszach, podczas którego stwierdziłem, że tamtejsze górki są dobrze zagospodarowane, oznaczone i ogólnie z nawigacją nie będzie problemu. No bo skoro na Ukrainie było dobrze, to cóż może być gorszego? Rzeczywistość okazała się jednak trochę bardziej brutalna....

Rozpoczynając gawędę muszę trochę pomarudzić o logistyce czy przygotowaniach do wyjazdu. Nie był to spontaniczny wypad - w żadnym razie. Już od października roku ubiegłego rozmyślałem co i jak. Początkowo były ambitne plany przejścia całych Karpat rumuńskich, jednak okazało się, że mimo zerówek które wzięliśmy, nie da się wygospodarować tyle czasu, żeby bezpośrednio potem mieć możliwość jechać do Gruzji,  a nie ma sensu zostawiać pasma czy dwóch na za rok.
Map zaczęliśmy szukać bardzo wcześnie, jednak z wydrukowaniem było już gorzej - ostatnie pojawiły się w zasadzie w przeddzień wyjazdu. GPSa zbagatelizowaliśmy- niesłusznie. Nasze mapy były głównie przykładem twórczości kartografów rumuńskich - poglądówki - na większości był zaznaczony jakiś szlak-  niektóre bardzo niewyraźne, ale miało jakoś być.
Druga sprawa to moje zimowe przeciążenie kolana – tak, było takie coś i wolno przechodziło. Dlatego tez podjąłem decyzję, ze wyjazd ma być ultralight - oczywiście w miarę możliwości. W razie zastanawiania czy brać przedmiot- nie był on brany, a dublowanie rzeczy postrzegałem jak zło największe (w granicach rozsądku).
Przykładowo -  śpiwór Quechua S15 +wkładka jedwab, jedne spodnie z odpinanymi nogawkami na dupie, koszulki dwie, a za warstwę termiczną tylko polar Thermal Pro. Miało nadrabiać samozapracie i folia NRC. Poza tym nie popełniliśmy błędów Ukrainy i jedzenia wyliczyliśmy tylko na dni w górach (plus dzień zapasu), aż do pierwszego zejścia w wiochę.
Miało być lekko i lekko było. Miało być grubo i tu również się nie zawiodłem.   ....
Podróż nasza zaczęła się dwudziestego trzeciego czerwca. A było nas dwóch, jak rok temu - ja i Janusz.  Mniejsza o to jak kto dotarł na południowe rubieże Rzeczpospolitej, do Rumunii wyruszyliśmy najlepszym środkiem transportu w te rejony - na stopa.
 W sobotę rano po około godzinie  czekania” maszynka” zaczęła procować i jechaliśmy już z pierwszym człowiekiem z ludu pracującego do Dukli. Kolejny kierowca podwiózł nas do Tylawy i tam „spadł nam z nieba” TIR na Węgry. Niestety albo na szczęście, koło południa musiał czekać na granicy słowacko-węgierskiej i tam zaczęliśmy podpytywać polskich kierowców o dalszą drogę.

No i trafiło się. Nie minęło z pół godziny,  nie zdążyliśmy się nawet najeść, gdy podjechał pewien warszawiak tirem. Początkowo zmyślał, że jedzie na Budapeszt (wrong way), jednak gdy kupił winietę żal mu się nas chyba zrobiło i po upewnieniu się , że koszty ewentualnego mandatu poniesiemy my , oświadczył, że jedzie na Bułgarię, a więc podwiezie nas właściwie do celu.

 Tak więc po całym dniu jazdy ciężarówkami mogliśmy rozbić namiot za nasza karetą, na parkingu,  w okolicach miasta Caransebes, by już następnego dnia koło dziewiątej rano iść w kierunku punktu wyjścia - miasta Baile Herculane.
(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});





Pierwszym pasmem naszej drogi były górki Cernei, zaś Rumunia powitała nas upałem (niemal kilkunastostopniową różnicą w porównaniu z Polską), zaś samo miasto Herkulesa zaskoczyło nas "południową" wręcz atmosferą.

Do tego wygląd budynków dawnego uzdrowiska sugerował, że za czasów Austro-Węgier był to bardzo znany kurort, a jego czasy świetności minęły wraz z sypiącymi się fasadami budynków. Niemniej miejsce przyciągało wciąż masy ludzi, które mogliśmy obserwować na każdym kroku.  Podążając dalej doliną rzeki Cerny, po drodze  zagadali do nas Rumuni z miejscowego klubu turystycznego, wsadzili w samochód i zaprowadzili na początek szlaku. Ten był zaś sprytnie ukryty (właściciel pola namiotowego nie pozwolił malować znaczków na drzewach i te zaczynały się dopiero w głębi lasu). Dowiedzieliśmy się także, że pogoda ma być dobra, a w górach mało spotkamy turystów. Poza tym zaintrygowała mnie jedna rzecz. Niby klub turystyczny, a aby pokazać nam drogę prosili o dokładna mapę, której ani oni, ani my nie mieliśmy. Tylko hmmm, miejscowi, a od nas chcą mapę? Tu włączyła mi się żółta lampka.  .
Wtedy obawy zignorowałem. Idziemy tymczasem za żółtymi trójkątami na grań. Gorąco i sucho. Słońce grzeje, mimo iż jesteśmy w cieniu. Na grani od północy słychać grzmot, jednak z powodu zalesienia nie widzimy chmury. Nieprzyjemne uczucie. Pod nogami tylko piach, wkoło kolczaste krzaki.  Pierwszego dnia podrapałem się najbardziej w ciągu dwóch tygodni. Oznaczenie marne, jednak my idziemy wzdłuż grani.





 Kiedy wreszcie wychodzimy na połoninę odkrywamy, że ona także jest sucha jak pieprz, a burza już blisko. Gdy zaczyna padać, rozbijamy na chwilę namiot. Początkowo szlak nieźle oznaczony, teraz mamy trochę problemy ze znalezieniem go. Zdecydujemy się zatrzymać na noc. Wody nie ma po prostu nigdzie. Próbujemy zejść w trzech miejscach, jednak panuje totalna susza. Dobrze, że słuchając miejscowych mieliśmy jeszcze ze trzy litry wody.
Spało nam się przyjemnie, także wstajemy z wolna koło siódmej.   W lesie jesteśmy wiedzeni oznaczeniami niemal za nos. Cóż bez nich by było, o zgrozo.




Jest jeszcze rano, gdy schodzimy do strumienia i napełniamy butelki i żołądki do pełna. Dalej oznaczenia wiodą przez las  i chaszcze. Często znikają, by pojawić się znowu, ale idziemy wzdłuż grzbietu i utrzymujemy prawidłowy kierunek na północ.





Gdy wychodzimy na połoninę znaczki znikają. Przed nami pojawia się wyniosły, właściwy grzbiet Cernei. Jako, że znaczki się skończyły, uderzamy na niego prosto. Prawie prosto, bo po trzech dużych zakosach po osuwających się kamieniach już jesteśmy na grani. Dalej widzę wapienne ściany i zaczynam wątpić w słuszność drogi, aż do znalezienia oznaczeń. Wbijamy się w żleb i wspinamy do góry po skalistej już ścieżce. Dalej już czeka na nas połoninka.
Po ugotowaniu obiadu, kontynuujemy marsz. Przy bacówce pytamy pasterza o wodę i napełniamy butelki. Tu tez mamy pierwsze spotkanie z psem. 



Dalsza część dnia to tylko mijanie stad owiec i koni aż do wieczornej konfrontacji ze sforą psów pasterskich, która skończyła się interwencją pastuchów.
Tam też jeden z tubylców pokazał nam jak sobie z nimi radzić. Dzidek obuty z łapcie wycięte z opony radośnie wziął w rękę kamień i zasugerował, że trzeba takiego psa rzucić i będzie cacy, a jak nie dostanie kamieniem, to ugryzie - i tu zaczął tez radośnie targać sie za nogawicę spodni. Od tego momentu rozpoczęła się dla nas najmniej przyjemna część wyjazdu - psy pasterskie. Jeszcze tego samego dnia, kilka razy  nie mogliśmy się ich pozbyć.

Tymczasem od północy nadchodziła wielka burza. Gęste, czarne chmury zapowiadały ulewę. Szybko więc rozbiliśmy namiot blisko wody, poniżej przełęczy i co sił w nogach pospieszyliśmy do mycia. Czasu jeszcze starczyło na szybkie jedzenie i zaczęło lać. Pierwsza burza przeszła jakoś bokiem. Druga już pospać nie dała. Poza tym ochłodziło się. Zakładane kolejno wkładka, polar, skarpety niczego nie dały i w nocy zacząłem marznąć.



Obudziliśmy się w całkiem innej aurze, kiedy mgła opadła doliny, czyli około godziny dziesiątej. Chmury, słońce i wije. Strasznie wieje. Założyliśmy polary i w drogę. Szliśmy grzbietem przynajmniej w teorii, faktycznie stamtąd mogłoby nas zwiać.







Mógłbym przysiąc, że wiatr osiągał tu ze 100km/h. I tak cały dzień, co później przypłaciłem karatem. W polarach nas przewiało całkowicie , zamieniliśmy je więc na kurtki. Niewiele to zmieniło. Było zimno. W sumie od ostatniego noclegu szło się nieprzyjemnie. Do tego oznaczenie szlaku podczas całego dnia spotkaliśmy jedno , koło południa, by na drugie natknąć się jutro. Wiodących tras miejscami nie było w ogóle - tylko owcze  ścieżki. Od ciągłych trawersów jagodziankami ki krzywego stawiania stóp nogi zaczęły boleć. Podsumowując najdziksze góry jakie widziałem do tej pory. Wieczorem już miałem wszystkiego dość. Juz trzeci dzień szliśmy po mapie wielkości kartki A4, swojego położenia mogłem się tylko domyślać. Do tego poziomice co 200m sprawiały wrażenie, że idziemy po płaskim grzbiecie, podczas gdy my łoiliśmy przewyższenia, aż miło. Co ja bym bez kompasu zrobił.





Około siedemnastej zatrzymaliśmy się w dolince jak z bajki. Wkoło góry. Nic więcej. No może owce i psy jeszcze. W tym momencie naprawdę poczułem szacunek do tych gór i świadomość, jaki człowiek jest mały i słaby, gdyby coś stało się właśnie w tym miejscu. W każdym razie spać szliśmy zadowoleni.
Gorące jadło podniosło morale, dodając do tego super  zachód słońca i człowiek nawet zapomina, że na zewnątrz jest parę stopni a ma śpiwór z komfortem do piętnastu  .
Nie wspomnę już o obrazku , który zafundował mi pewien pasterz jadąc na ośle i jednocześnie prowadząc za sobą drugiego, objuczonego czworonoga. Obrazek jak z Tybetu, w dodatku ta sceneria...  Nie pamiętam kiedy ostatnio poczułem taki klimat. Przez cały dzień było zimno, także nie smarowaliśmy się kremem z filtrem. Dopiero wieczorem dało się odczuć, że jednak twarze nam spiekło.


Kolejnego dnia budzi nas wiatr. Jest zimno. Od rana pod namiot przychodzą psy, ok. 200 m od biwaku, przy węglarni znowu otacza nas szczekająca sfora, która odbiega dopiero po interwencji juchasa.
Z ostatniego grzbietu Cernei  rozciąga się znakomity widok na kolejne pasma – góry Godenau i Retezat. Szlak od razu staje się widoczny, dobrze oznaczony. Jest wiodąca ścieżka. No bajka.
Gdyby jeszcze nie te psy, których tam jest masa. Na placach jednej ręki  mógłbym policzyć osobniki, jak ten, które po oszczekaniu siedziały spokojnie i obserwowały nas.
Jeden z najwyższych okolicznych szczytów Godeanu - o tej samej nazwie (2229m npm) osiągnęliśmy około czternastej, po drodze widząc w oddali pierwszych trzech turystów. Dalej połoninkami dotarliśmy do skalistych gór wapiennych o nieco innym Charakterze, zbliżonym do polskich Tatr.


Retezat naprawdę nam się spodobał dostarczając niezapomnianych widoków i ewenementów. Spotkaliśmy miedzy innymi cygańskiego pasterza, z którym wymieniliśmy kilka słów. Jedynym mankamentem był tylko brak wody. 
Naszą czerwoną, przenośną chałupę rozbiliśmy przy samym szlaku ,w dolince potoczku zasilanego wodą z płata śniegu. Blisko była bacówka, także od wizyt psów i owiec wieczorem i rano nie mogliśmy się uchronić. Jednak woda była priorytetem, no i z racji cienkiego śpiwora wolałem spać niżej niż 2tys.m  npm.




Rano nabieramy wody wzbogaconej o Bóg wie co i napieramy na Retezat. Szlak od jakiegoś czasu jest super oznaczony. Wprost uniesposób się zgubić.
Za jakąś godzinę oprócz psów spotykamy dwa drogowskazy. Na jednym nawet oznaczenie schroniska. To nie może być prawda! To nie rumuńskie góry! Cywilizacja.





Około dziewiątej osiągamy szczyt Virful Costura.  Dalej już tylko trawersy i psy. Dobre oznaczenie skończyło się taa szybko jak się pojawiło.
Następnie podążając w stronę przełęczy wchodzimy na grzbiet usłany tylko kosówką i płaskimi kamieniami. Tam zaczynają się „schody”. Ścieżki już nie ma, idzie się bardzo niewygodnie. Drogę trzeba wytyczać przez kosówę. Po wyjściu na grzbiet przed nami rozpościera się  las zarośnięty młodnikiem.  Już wiem co to znaczy. A było, jak przewidziałem - pasterskie ścieżki kończą się w d… i muszę improwizować.  Celowo zbaczam na południe, aż do przecięcia drogi. Potem już tylko ścieżkami, aż „na czuja” trafiamy w grzbiet.



Wreszcie przedzieramy się do kolejnego pasma. Na połoninie o orientację łatwiej.  Przemierzamy ją w celu zejścia do zabudowań w odpowiednim momencie. To jednak okazuje się niełatwe. Chcąc sobie uprzyjemnić życie zapytaliśmy o drogę pasterza. Wskazana przez niego, nowo wytyczona droga skończyła się po jakichś 300m w dół. Jeszcze nigdy nie widziałem drogi robionej od góry w dół, a wy? Zaklęliśmy siarczyście. Już żałowałem, że posłuchałem kogoś, a nie własnego rozumu. Dalej zaczęło się działanie na własną rękę. Uczepiliśmy się w miarę szerokiej ścieżki pasterskiej, która na szczęście nie skończyła się i wyprowadziła nas pod miasto.


Pożegnaliśmy widoczne w oddali góry Sureanu by rozbić się na zejściu do Lupeni.  Cały dzień kosztował nas koło dwanaście godzin marszu i trochę nieprzewidzianego łażenia, co przypłaciliśmy niepotrzebnymi otarciami na stopach.


Rano zeszliśmy do Lupeni i najechaliśmy lokalny Penny market, aby zaopatrzyć się na dalsze dni wędrówki i obeżreć do granic wytrzymałości żołądków.
Kolejnym etapem było dotarcie w góry Lotrului które udało nam się dopiero po południu.


Przed podejściem jeszcze odciążyliśmy plecaki ze świeżego jedzenia i pomaszerowaliśmy szukać noclegu. O żadnych oznaczeniach nawet nie można było myśleć, także po zerknięciu na mapę i podrapaniu się po głowie ruszyłem w stronę przełęczy, by stamtąd odbić w prawo z zamiarem wydostanie się pod grzbiet.
No i udało się. Około 18stej rozbiliśmy namiot i zaczęliśmy  gotować, gdy znikąd pojawiły się dwa motocykle. Okazało się, że to para z Polski, kierująca się w stronę Mołdawii, która zatrzymała się na nocleg.



Bardzo przyjemnie było posiedzieć przy ognisku i porozmawiać w rodzimym języku, po kilku dniach w obcym kraju.
Jeszcze nocne spisywanie dziennych przygód i można iść spać. Jako, że od kilku dni było mi chłodno , postanowiłem wykorzystać wreszcie folię NRC



Już o szóstej rano słoneczko przygrzało i budzimy się z gorąca. Cóż. Szkoda czasu. Pakowanie trochę zajmuje. Na odchodnym żegnamy się z motocyklistami i człapiemy przez połoninę. A ta jest stosunkowo płaska. Z tego co widzieliśmy do tej pory, Lotrului charakteryzują się naprawdę niewielkimi przewyższeniami, jak na tą wysokość.  W dodatku przez większość grzbietu wiodą ślady kół.
Trafił się nawet drogowskaz, ale raczej niewiele z niego dało się wywnioskować.
Jeden, jedyny czytelny nawet poinformował nas o wysokości.
Problem z nawigacją pojawił się dopiero, znów przy zejściu na zarośnięta przełęcz, pomiędzy dwoma pasmami. Spytaliśmy o drogę pasterza, jednak on niewiele mógł nam pomóc.

Znowu zaczęło się kluczenie i szukanie drogi w kosówce  Aż do wyjścia na drogę. Ta poprowadziła nas kawałek we właściwym kierunku lecz dalej interesuj nas ścieżki nie było. Chcąc uniknąć drogi przez krzaki na azymut postanowiliśmy sprawdzić dwie największe ścieżki. Jednak z każdej logika kazała zawrócić. Jedna nawet zaprowadziła nas do nieczynnej kopalni.




Koniec końców zmęczeni i trochę zrezygnowani, z obtartymi nogami, postanowiliśmy rozbić namiot, rozpalić ognisko i walnąć się spać. A to udało się nam znakomicie. 

Wcześniej zapomniałem wspomnieć, że po płaskich połoninach  Lotrului pocinaliśmy jak małe samochodziki i zrobiliśmy w sumie odcinek przewidziany na ponad dwa dni. Także kolejnego dnia ambitnie planowaliśmy zejść  do wioski, jednak trochę przeliczyliśmy się z odległością. Po problemach dnia poprzedniego zdecydowaliśmy się zmienić plany i grzbiet, a co za tym idzie - zejść  do Talmaciu.

Początkowo szliśmy leśna drogą, która mimo iż stosunkowo płaska dłużyła się niemiłosiernie. Następnie wbiliśmy się jakimś cudem na niebieski szlak i bardziej intuicyjnie niż wizualnie próbowaliśmy go nie zgubić.
Po jakimś czasie oznaczenie stały się tak gęste, że ślepy z pewnością by trafił i tak aż do najwyższego punktu grzbietu.
Jak się później okazało powodem tych nowych oznaczeń było schronisko znajdujące się nieopodal nieopodal, do którego nie chciało nam się zaglądać.   . Jaki ja byłem naiwny, że to może bezinteresownie zrobiono. Po drodze przyglądaliśmy się także nietypowemu zjawisku - za nami na południowym-zachodzie, na horyzoncie ewidentnie szalały burze, podczas gdy w kierunku naszej dalszej drogi pogoda była wprost cudowna.
Mniejsza z oznaczeniami i pogodą, mimo iż było już po czternastej postanowiliśmy ambitnie nie dość, że zejść, to jeszcze dostać się do podnóża kolejnych górek - Fagaraszy.
Samo zejście zaś było bardzo nieprzyjemne. Standardowo pożegnały nas psy i ścieżka była strasznie stroma, z wielkim ponadmetrowym "kanionem"  pośrodku. Do tego temperatura rosnąca z każdym krokiem. Podsumowując na płaski teren wyszliśmy spoceni koszmarnie i gdyby nie uciekła nam biegnąca przed nami krowa, z pewnością byśmy sie na niej odegrali  

W Talmacel napełniliśmy butelki w studni obdarzonej tabliczka "woda nie do picie"-( tak to zrozumiałem), za namową Rumunki gestykulującej, że jednak słowu pisanemu nie trzeba wierzyć. Jako zakazany owoc, tak woda smakowała wybornie.  Z ciekawszych czy śmieszniejszych   zdarzeń, po drodze minęliśmy tabor cygański, który na górskiej rzeczce zbudował sobie tamę i osobniki maści brąz radośnie pluskali się w kipieli.
Do Talmaciu musieliśmy przejść 3 km, ponieważ nikt na stopa nie chciał nas zabrać. Stamtąd do Turnu Rosu było około 9 km. Zaczęliśmy oczywiście iść, po drodze próbując machania rękami na przejeżdżające samochody. No i udało się. I to nie byle jak. Dwóch młodych Rumunów na wejściu poczęstowało nas browarem, odwiozło do Turnu Rosu, do sklepu, gdzie kupiliśmy prowiant. Mało tego poczekali na nas i zawieźli nad rzekę, po czym pojechali w zupełnie innym kierunku. Udało nam się jak ślepej kurze ziarno.


Obóz rozbiliśmy nad znajomą z zeszłorocznego wyjazdu rzeką. Wkoło było wielu ludzi, którzy łowili ryby. My zaś wreszcie mogliśmy zrobić sobie prawdziwego rest’a - obeżreć się do granic możliwości kiełbasą i chlebem, no i wydoić dwa i pół litra miejscowego browara o przekonywującej nazwie. Woda w rzece była cudownie ciepła, długo jej nie zapomnę i mimo prawie bezsennej gorącej nocy, zrekompensowała trudy dnia.





W poniedziałek wstaliśmy skoro świt, aby uniknąć nizinnej spiekoty. W Turnu Rosu zrobiliśmy solidne zakupy i podążyliśmy w stronę znajomego szlaku. Tu już się nie oszczedzaliśmy, także pot z każdego kapał ciurkiem. Już koło dwunastej dotarliśmy na grzbiet, gdzie powitały nas psy i mgła.
Na podejściu gorąco doskwierało niemiłosiernie, podczas, gdy tutaj zrobiło się zimno. Musieliśmy założyć polary i delikatnie mówiąc nie spodobała nam się aura. A mgła nie odpuszczała aż do szesnastej.
Niedługo po tym jak się przejaśniło, dotarliśmy do znajomego jeziorka Avrig i tam zamieniliśmy parę słów z Polakami z Wrocławia.
Po chwili zastanowienia postanowiliśmy iść dalej. Podejście na Suru trochę nas zmęczyło, gdyż wtedy wyszło słońce aby definitywnie przygrzać nas po plecach.


Z racji śpiworów postanowiliśmy przenocować w schronie nieopodal, zajętym już przez grupę kilkunastu Czechów. Przy ich sprzęcie to wyglądaliśmy raczej bidnie. A Czesi naprawdę lubili nosić ciężkie rzeczy - liny , repy , taśmy i karabinki nieco mnie zaskoczyły. Dostało nam sie jedno kojo na dwóch, ale co będziemy wybrzydzać. Grunt, że ciepło.




Jak prawdziwi alpiniści, Czesi wstali sobie o 4:45 robiąc nas trochę w wałek. Jako, że było ich kilkunastu, pobudzili pozostałą czwórkę niewtajemniczonych  i musieliśmy zarządzić przymusowe szybkie wyjście.
Mając w pamięci, co oni targają na plecach i jak szybko z racji tego mogą iść na łańcuchach, szybko zjedliśmy i wymknęliśmy się przed nimi.
Na kierunku Negoiu wyprzedzamy peleton i znajomych z noclegu i nie widzimy ich już w ogóle.
Na grani i podejściu nie ociągamy się, większą posiadówkę robiąc dopiero po zejściu żlebem Draculi.
Tam zaś możemy wreszcie napoić się śniegowej wody cieknącej po ścianie, z jakąś organiczną wkładką, czy kontemplować teren naszego zeszłorocznego noclegu.
Jest dopiero jedenasta, więc przed nami długa droga. Niebo powoli zasnuwa się chmurami, ułatwiając nam szybki marsz.
Docierając około piętnastej na wysokość trasy Transfagaraskiej, decydujemy się iść dalej, do ostatniego nowego schronu przed Moldovaneu.  Po drodze dowiadujemy się, że jednak puszka jest nieczynna, gdyż w zimie z racji dużej ilości śniegu dach zapadł się do środka. WTF?! Ja zawsze myślałem, że schron górski powinien być na nacisk śniegu odporny. Strach pomyśleć o ewentualnych turystach w środku.


Gdy docieramy na miejsce noclegu, po blisko trzynastu godzinach marszu w trudnym terenie, przekonujemy sie, że jednak zimna nie wszędzie w tym roku ustąpiła. Schron faktycznie nieciekawy, jeziorko z wielkimi płatami kry na powierzchni. Do tego płaty śniegu w kotle. Brrrr.
A my byliśmy tak zdesperowani, że nawet się tam umyliśmy. O zgrozo.
Jeszcze ciepła micha na poprawę humoru, zawierająca pure i boczek, no i idziemy spać.
Jako, ze ciepło wprost nie mogło być, znowu korzystałem z dobrodziejstw folii NRC, która ostatnim razem sprawiła się bardzo dobrze.

Rano budzą nas francuzi krzątający się przy namiotach obok. Jest 6.15 i trzeba wstawać.
Łagodnymi trawersami i w końcu sypkim podejściem pniemy się w stronę Moldovaneu. Główny wierzchołek robiliśmy rok temu także teraz odpuściliśmy sobie tą przyjemność.


Po zejściu z tego grzbietu szlak staje się już łagodniejszy. Dużo trawersów, brak bezsensownego pchania się na każdy szczyt.
Po drodze spotykamy Polaka, który idzie od naszego celu – Busteni, wiec udziela nam paru sensownych informacji. Okazuje się , ze Piatra Craiului jest bliżej, niż sądziliśmy. 

Daje nam to motywację do dalszego szybkiego marszu.
Wreszcie w oddali ukazuje nam się Piatra i chcąc uniknąć nocnego kluczenia po lesie rozbijamy namiot niedaleko schronu, przy zejściu z grzbietu Fogaraszy.







Kolejnego dnia oprócz pięknej pogody wita nas śmiała perspektywa przejścia Piatra Craiului. Mimo iż od samego pasma dzieli nas ponad 10km i napotkani przestrzegali, że trzeba na to dziesięciu godzin,  postanawiamy być ambitni.
 Nie wspomniałem, że szlak w Fagaraszach jest super oznaczony właściwie wszędzie. Korzystamy teraz z tego dobrodziejstwa i staramy się zjeść do drogi w kierunku schroniska Plaiu Folii. Ścieżka wiedzie przez las, jednak łatwo trafić.


Na miejsce docieramy o jedenastej. Jest pięknie i upalnie. Tu zaczyna się szlak na Piatrę. Po przełknięciu na szybko czekolady mozolne podchodzimy. Słońce piecze, a pot lej się strumieniami. Mamy świadomość, że bez wysiłku nie zdążymy przed nocą i to dodaje nam motywacji.
W najodpowiedniejszy momencie nabieramy wody w butelki i zaczynamy ostatnią część podejścia lasem.


Widok spod schronu na ścianę naprawdę zapiera dech.
Mimo iż nie mamy czasu, z powodu nieporozumień z mapa wybieramy zły kawałek szlaku i tym samym tracimy prawie godzinę. Przed pietnastą jesteśmy pod głównym podejściem na Om.
Wapienna pionowa niemal ściana, kamyki lecące spod nóg na nieznaną dotąd skalę i ciężki plecak dają nam prawdziwy wycisk. Do tego presja czasu powoduje, że sprężamy sie ze ściana bardzo szybko. Po godzinie jesteśmy na szczycie, tnąc czas ze znaków ponad dwukrotnie. 

Po tej wspinaczce jestem jednak całkiem wypluty i dopiero po dłuższym odpoczynku zaczynam rozglądać się wokoło.
Krajobraz niemal rekompensuje mi trudy podejścia. Widok na Bucegi jest boski. Ramię Piatra Craiului także niczego sobie.
Poza tym okazuje się, że zejście jest już łagodniejsze - ufff. Nie wiem jak z ciężkimi plecakami poradzilibyśmy sobie schodząc naszą drogą wejścia.
Na Om wchodzimy przymusowo - ominąć go można tylko na siłę.
Niewiele myśląc wleczemy się szlakiem do doliny. A zejście było koszmarne. Na całej długości sypiące się kamienie i kurz czarnoziemu. Aż do dna  doliny zniosłem na sobie chyba całą ziemie ze szlaku. Moje zaniżone ostatnio poczucie estetyki niestety nie wytrzymało i koniecznie chciałem się umyć. Około osiemnastej zeszliśmy do źródełka i nieopodal ustawiliśmy nasz namiot. Rozpaliliśmy ognisko i umyliśmy się. Jak niewiele człowiekowi potrzebne do szczęścia.



Rano pobudka około piątej. Postanawiamy iść szlakiem czerwonym do Pestery, jak głosi tabliczka.
 Początkowo szeroką drogą, szlak w miarę kroków staje się coraz węższy i nikły. Wreszcie doprowadza nas na zalesioną grań. Ścieżka niknie. Oznaczenia rozmieszczone bardzo instynktownie prowadzą nas przez krzaki. Po jakiejś godzinie udaje nam się wyjść na otwartą przestrzeń. Rumunia zaskakuje nas po raz kolejny. Zejście do wsi wcale nie musi być łatwe i przyjemne. Porzucamy czerwony szlak i zmieniamy plany. Idziemy drogą do Sirnei.
Wieś zaskakuje nas bardzo pozytywnie. Dopiero po jakimś czasie dowiadujemy się, że ładna zabudowa to domki letniskowe bogatych braszowian . Wszystko jasne
W końcu jakoś docieramy do drogi głównej i łapiemy stopa do Bran. 

W miasteczku standardowo obżeramy się i kupujemy zaopatrzenie na dwa kolejne dni.
W okolicach południa czerwonym czakiem wychodzimy w kierunku słynących z niedźwiedzi gór Bucegi. Początkowo nie jest łatwo, gdyż mamy problemy z wodą, zaś mi robi się niedobrze. Na ogarnięcie wszystkiego potrzebujemy około trzydziestu minut. Sytuacja staje się trochę nerwowa.
Na szczęście problem żołądkowy mi przechodzi, a Janusz z poświęceniem znalazł wodę, więc możemy kontynuować wędrówkę.
Sam się dziwię, ale podejście jest bardzo przyjemne, szlak super wytyczony. Nawet nie wiemy kiedy, gdy dochodzimy do otwartej przestrzeni grzbietu.

W kontemplacji otoczenia przeszkadza tylko grzmot, nasilający się od strony wschodniej, który prowokuje nas do ruszenia się z miejsca. A było na co popatrzeć.
Po około godzinie docieramy do nowiutkiego schronu, w którym decydujemy się spędzić noc. Niestety wkrótce dociera do niego również około dziesięcio osobowa rodzina Rumunów. Z nimi wiąże się nasz najmniej przyjemny incydent tego wyjazdu. Póki co ich zachowanie tylko nas trochę irytuje i śmieszy. Bo jak nazwać mycie całego schronu chusteczkami nawilżającymi, czy psikanie go innymi zapachami? Jednemu nawet przeszkadzały moje skarpety, to do wieczora grzecznie je wyniosłem.
Za to wieczór uprzyjemnił nam zachód słońca na Piatrą. Mimo iż trochę się zachmurzyło, widoki były niczego sobie.



Kolejnego dnia wstaliśmy standardowo już o piątej. Mimo iż rozmawialiśmy mało i cicho  oraz gotowaliśmy na zewnątrz Rumunom nasza obecność zaczęła przeszkadzać. Z pełną świadomością nie mam sobie tutaj nic do zarzucenia. Nie zmienia to faktu, iż po jakimś czasie Rumuni nas po prostu ze schronu wygonili. Gość świetnie mówił po angielsku, także mogliśmy dowiedzieć się, że wstawać tak wcześnie to sobie możemy "in our country" , a w "his country" to już nie i że mamy się wynosić. Nie były to po prostu słowa, ale Rumuni wstali i zaczęli się ewidentnie do nas rzucać i wypychać razem z rzeczemi. Jako, że nas było dwóch a ich czterech chłopów plus cała rodzina, więc mogliśmy się tylko poprzepychać i wyjść. Koniec końców tak miło zostaliśmy pożegnani. 
Z drugiej strony można powiedzieć, że cała sytuacja zmotywowała nas do szybszego podchodzenia do góry. Od schronu towarzyszył nam czarny pies, który pojawił się znikąd już wczoraj.
Szło się bardzo przyjemnie i przy schronisku na Omu byliśmy niemal po godzinie od wyjścia ze schronu. Z ciekawości weszliśmy do małego schroniska, gdzie zatrzymali się turyści z wielkiej Brytanii. Sprawiało wrażenie bardzo klimatycznego. Same zaś góry z tej perspektywy wydają się raczej płaskowyżem. Nic nie wskazuje, że połoniny kończą się skalistymi ścianami i żlebami.
Żółty szlak zejściowy do Busteni ciągnie się licznymi trawersami. 

Góry są strasznie suche. Od zeszłego południa, na zejściu znajdujemy tylko jeden strumyk, z którego skrzętnie korzystamy.
Widać, iż to jedne z najbardziej popularnych gór Rumunii, gdyż na szlaku spotykamy wprost rzesze ludzi.
W pewnym momencie, mimo iż do doliny brakuje jeszcze paręset metrów możemy zobaczyć ściany Bucegi w całej okazałości. Wzbudzają respekt i sprawiają zupełnie inne wrażenie niż widziane od góry.

Dolina przy zejściu ze szlaku wydaje się być niezmiernie popularnym miejscem wypoczynkowym. Wzdłuż brzegu rzeczki wyrastają przyczepy campingowe i grille. My wykorzystujemy miejsce do odświeżenia się i gotowania zaległego posiłku.
Tutaj właściwie nasza górska przygoda sie kończy. Pozostaje nam wrócić do domu.


Z Busteni po chwili postoju na drodze, łapiemy samochód do Brasova. Dalej próbujemy szczęścia, jednak, gdy przez prawie dwie godziny nikt nie jedzie w interesującym nas kierunku, postanawiamy jechać nocnym pociągiem do Oradei. 

Tym sposobem wieczór poświęcamy na szwędanie się po starówce Brasova - polecam cytadelę i słodkie obżarstwo miejscowymi wypiekami.
o 22.12 czasu lokalnego wsiadamy do pociągu, by do Oradei dojechać o 6:50. Dalej wyjeżdżamy za miasto i machamy. Węgier zabiera nas 30km od granicy, na drogę w kierunku na Debrecen. Następnie po dziesiątej lądujemy za Debrecenem. Jest strasznie gorąco, topimy się... , do tego prawie zasypiamy na stojąco.

W końcu o trzynastej docieramy na obrzeża Miskolca. Łapiemy stopa na tym samym rondzie co rok temu. I znowu mamy kartkę z napisem PL. Zatrzymuje się rodzinka z Rzeszowa. Termometr wskazuje 37stopni, a w środku błogosławiona klimatyzacja. Wiozą nas do Dukli, gdzie jesteśmy około siedemnastej. Tu temperatura normalna -27 stopni. Miejscowi mówią, że gorąco....











Więcej zdjęć - https://plus.google.com/u/0/photos?tab=mq#photos/113571562929601664690/albums/5765162112819203249

3 komentarze:

  1. Brawo! Porządna wyrypa. Gdy czytałem początek, to stanęły przede mna obrazy z pierwszej naszej wyrypy. Prawie ten sam szlak. Cernei, Godeanu. Nawet pogoda podobna: upał, burze, a potem oziębienie. Wtedy po ponad tygodniu wędrówki z marnymi mapami zrezygnowaliśmy z Retezatu. Zjechaliśmy w dół- Hunedoara, nocne zwiedzanie Sybina i decyzja- jedziemy w Padiś. Retezat zdobyliśmy rok później wraz z Paringiem- upały były jeszcze większe. W tym roku koledzy wędrowali innym pasmem Karpat Południowych- Capatani. Niestety, beze mnie. Ale już układamy lany na kolejne lato.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano jest coś w tej Rumunii. w tym ogromie pasm górskich rozpościerających się dokoła. I jeszcze trochę dzikości choćby w Cernei można zaznać. Jeśli ktoś chciałby powiedzieć, że chodził po Karpatach, to tylko jeśli był w Rumunii. Tu można odkryć prawdziwe piękno tych gór, w porównaniu do których polskie odpowiedniki to tylko "biedni krewni". :)

      A w wakacje 2013 plany zakładają przejście rumuńskich Karpat Wschodnich. Z Busteni na północ. Aż po granicę z Ukrainą. O planach zresztą pojawi się wpis.
      Pozdrawiam

      Usuń
  2. Studenci mogą wygrać wakacje za free w konkursie na zdjęcie z podróży. Myślę, że miałbyś duże szanse na zwycięstwo, o wygranej decyduje popularność zdjęcia, a Twoje są niezłe. Podrzucam link http://nagrodobiorcy.pl/darmowe-wakacje-dla-studenta-do-4-07-2013/

    OdpowiedzUsuń