Psy pasterskie i Karpaty Rumuńskie - jak radzić sobie z zagrożeniem
Pies – jak przyjęło
się mowić – najlepszy przyjaciel
człowieka. Wierny, posłuszny, spokojny – powiedzą miłośnicy i właściciele
czworonogów.
Co jednak, gdy ta ikona spokoju stanie na naszej
drodze/szlaku w górach, w pozycji ofensywnej, odsłaniając przed nami całą
paletę zębów?
O tym właśnie będzie temat.
Laik po przeczytaniu pierwszych zdań może podrapać się po
głowie i zastanowić. No w jaki sposób pies będzie zagrażał nam w górach?
Przecież to tereny dzikie, niedostępne i nieprzyjazne dla tego typu zwierząt,
chcąc, nie chcąc – udomowionych.
Po kilku latach przebywania w polskich(wyłącznie w
polskich) górach przyklasnąłbym takiej
opinii i wyśmiał autora tekstu. Jednak
wraz z rozszerzeniem horyzontów
podróżniczych poza teren naszego kraju, mam nieco odmienne zdanie.
Otóż bracie, mylisz się – odrzeknę. Pies to realne
zagrożenie w wielu pasmach Karpat. Jeśli
nawet nie zaatakuje potrafi solidnie uprzykrzyć życie. Na myśli mam głównie pasterskie. To owczarki strzegące stad
na wysokich połoninach będą istotą problemu.
Na jakich terenach możemy spodziewać
się zagrożenia ze strony psów – moje doświadczenia.

Jak już wyżej nadmieniłem, nasz kraj możemy od razu pominąć.
To trochę generalizowanie, jednak w
Polsce
problem jest marginalny.
W terenie
górskim możemy spotkać pojedyncze egzemplarze, najczęściej wyglądające, jak ten obok (Szklarska Poręba), nie stanowiące dla nas zagrożenia.
Ukraina – mimo
tendencyjnie powtarzanych opinii o dzikości i prymitywizmie tego kraju, tam z
niebezpiecznymi czworonogami stykałem się rzadko. A przemierzyłem całe Ukraińskie Karpaty i
myślę, że mogę być obiektywny. Mimo powszechnego wypasu, raz licznych stad,
w większości pasterze rezygnują z takiej formy ochrony owiec. Niemiej pewnego razu, na Borżawie spotkałem z
kolegą trzy takie „kajtki”, odrastające
od ziemi jakieś 30cm, które na wezwanie
„juhasa” uciekły.
Autentyczne zagrożenie czułem tylko raz. Był to ostatni
odcinek połoniny Kuk i dwa wysokie, smukłe owczarki przy bacówce. Wtedy w temacie radzenia sobie z tymi
zwierzętami byłem całkiem zielony i na szczęście szybka interwencja pasterza zażegnała
problem. Do końca wycieczki mieliśmy spokój.
Rumunia –tu szkopuł
jest zasadniczy i właśnie po
odwiedzinach w tym kraju zdecydowałem się na napisanie tekstu.
Podczas mojego
pierwszego wyjazdu do Rumunii nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że
wszędzie można spotkać psy. W parku, nad morzem, w mieście i oczywiście w
górach. Odwiedziłem wtedy „Fagarasze” i
mogłem przypatrzeć się czworonogom z bliska. Masywne, dostojne psy pasterskie,
strzegące wielkich stad owiec. Tak je zapamiętałem. Żadne incydenty się nie
zdarzały. Szedłem w większej grupie, przez najbardziej znane z rumuńskich gór i
to nie pozwoliło poznać prawdziwej istoty zagadnienia.
Rok później robiłem już przejście całych Karpat
Południowych. Jeszcze przed wyjazdem znajomy
przestrzegał mnie i uczulał, że tych
okolicach pies to realny problem i nie można go lekceważyć. Mówił o nim bardzo dosadnie, z przekonaniem i
według mnie trochę przesadzał. W
odpowiedzi postanowiłem posłuchać, i nie zlekceważyć kwestii. Zakupiłem gaz
pieprzowy, przygotowałem się psychicznie.
To, co zastałem przerosło jednak moje wyobrażenie. Już drugiego dnia po wejściu w góry, zaczęły
dręczyć mnie psy pasterskie. Szedłem wtedy znowu, z kolegą we dwójkę i już nie czułem się tak
pewnie, jak rok wcześniej. Psy atakowały nawet po kilkanaście razy w ciągu dnia,
skutecznie uprzykrzając życie i szargając nerwy. Przeważnie pasterze próbowali
interweniować, jednak często owczarki ich nie słuchały lub ludzie znajdowali
się zbyt daleko.
Zaobserwowałem, że problem jest większy, im dziksze są góry,
które przemierzamy. Tam czworonóg nienawykły do widoku człowieka i traktuje go
jak agresora i przeciwnika. Przede
wszystkim w pasmach Cernei, Godenau,
Reteraz i Lotrului. Także w Fagaraszach nieraz
musiałem się od nich opędzać, co bardzo mnie zaskoczyło, biorąc pod uwagę
zeszłoroczne doświadczenia.
Realia ataku pasterskiego psa (na
przykładzie Rumunii)
Podczas przemierzania rumuńskich połonin utkwiła mi w
myślach pewna prawidłowość. Właściwie każda dolina ma „swoje stado” owiec. Nie wiem w jaki sposób wyklarował się ten
podział – tak po prostu jest.
Stada są stosunkowo duże. Rzędu kilkuset sztuk i każdego
strzeże „wataha” 4-9 owczarków. Stąd też
częstotliwość ataków, od kilku do kilkunastu razy dziennie (sic!) . W moim
przypadku bywały takie okresy, że wchodząc w dolinę byłem „witany” przez psy,
które „odprowadzały” mnie za kolejne wzniesienie i przekazywały następnej grupie zwierząt. Wyda
się to niezbyt groźne, jednak rzeczywistość jest zupełnie inna. Jeśli cały
dzień słyszymy szczekanie i warczenie wkoło siebie, to siada psychika,
motywacja zostaje zdruzgotana i nie ma
przyjemności z dalszej wycieczki. Mimo iż fizycznie możemy wyjść bez szwanku, to atak pozostawia ślady.
Psy są prawie zawsze wyrośnięte (około 65cm w
kłębie), masywne i dobrze zbudowane. Nie
mamy co liczyć na pardon – jeśli chodzimy po dzikich górach – na 95% aktywnie
się nami zainteresują.
Owczarki wyczują nas wcześniej niż zdążymy je zobaczyć, czy
usłyszeć. Chyba, że wiatr wieje w naszą stronę, a czworonogi są po drugiej stronie wzniesienia. Wzrok
również mają sokoli i nawet jeśli
znajdują się od nas kilkaset metrów – kilometr, przynajmniej będą szczekać.
Zawsze atakują grupą.
Najpierw zaczyna szczekać jeden, później kolejne i po chwili wszystkie
psy w stadzie stawiane są na nogi. Nie
jest to atak chaotyczny. Co prawda zbliżają się z jednego kierunku, jednak bez
względu na liczbę próbują nas otoczyć . Na otwartym terenie udaje im się to
zawsze. Zamykając nas w takim okręgu,
ujadając i warcząc, zbliżają się coraz bardziej, aż znajdzie się
najodważniejszy, który zaatakuje bezpośrednio.
Wszystko to -od zauważenia nas do otoczenia trwa maksymalnie
minutę.
Jeśli widzimy stado z daleka, to możemy mieć pewność, ze gdzieś
znajdują się jego stróże i zaraz ich usłyszymy.
Często mówi się, że jeśli trzymamy się z dala od owiec, to pies
nie zaatakuje. Otóż nie. Na własnej skórze przekonałem się, że to mylna opinia.
Zazwyczaj owczarki „fatygują się” do nas
nawet kilkaset metrów pod górę, mimo iż
stado zostało w dolinie, a my nie stanowimy żadnego zagrożenia.
Nie możemy bezgranicznie liczyć na pasterzy. Przeważnie,
jeśli są blisko – pomagają. Zdarza się jednak, że „juhas” pójdzie sobie gdzieś,
albo zadrwi z naszego losu i interweniował nie będzie.
Nawet po działaniu pasterza, pies nieczęsto poprzestanie
na biernej obserwacji. Stare i
doświadczone zwierzę z reguły zrozumie, że jesteśmy niegroźni, choć gros
doświadczeń wskazuje, że szczekanie nie ustąpi.
Bywa i tak, że pasterz odgoni psy, które po dłuższej chwili przybiegną
do nas ponownie.
Jak zapobiegać i radzić sobie z
atakiem psa
Ten aspekt trzeba podzielić na dwa podpunkty
1.
Unikanie konfrontacji i prewencja
2.
Reagowanie w niebezpiecznej sytuacji
Ad. 1. Ze wszystkich sposobów działania najlepszym
jest oczywiście wyeliminowanie bądź zminimalizowanie zagrożenia.
W tym celu w czasie wycieczki musimy zachować szczególną
uwagę, nadsłuchiwać i obserwować.
Priorytetem jest, aby z daleka zobaczyć dane stado i w miarę możliwości
ominąć je, bądź przeczekać, aż zejdzie z naszej drogi. Owce nigdy nie stoją w jednym miejscu, a
przemieszczają się stosunkowo szybko i plynnie. Oprócz używania wzroku –
nadsłuchujemy krzyków pasterzy czy dzwoneczków towarzyszących takiej liczbie
zwierząt.
Obserwacja i wcześniejsze wyśledzenie stada jest szczególnie
ważne, aby przygotować się na ewentualny atak owczarków. Obojętnie jak
zareagujemy, to mamy gwarancję, że nie zostaniemy zaskoczeni. Jednym z najmniej
przyjemnych wypadków jest, sfora psów
wypadająca na nas z kosówki lub załamania
terenu w bliskiej odległości. Po prostu
możemy nieźle się przestraszyć.
Gdy mimo usilnych starań
owczarki nas wyśledzą , teoretycznie pozostaje ucieczka. Teoretycznie,
gdyż praktycznie z kilkunastokilogramowymi plecakami daleko nie
pobiegniemy. Wyrzucenie ich także nie
rozwiązuje sprawy. ;) Czasami jednak szczęście
dopisze. Znajdując się blisko skał czy wyniosłego elementu otoczenia jak głaz
lub drzewo możemy na niego wejść i przeczekać aż czworonogom się znudzimy bądź
pasterz zacznie działać.
Prewencja. W aspekcie
materialnym dotyczy posiadania środków, które choć w minimalnym zakresie pomogą
w razie ataku. W najgorszym razie wywołają tylko efekt placebo.
Ja przed wyjazdem
zaopatrzyłem się w gaz pieprzowy przeznaczony właśnie na takie stworzenia i
zawsze nosiłem go w przy sobie. Nie w klapie plecaka, czy w kurtce pod jedzeniem. Ma być zawsze w kieszeni, błyskawicznie
dostępny. Z definicji – obezwładni zmysły
psa i zniechęci do ataku. Kłopotem mogą być jego parametry. Mały zasięg ( do
3m, a w prkatyce do 1m) , konieczność uwzględnienia wiatru ograniczają
skuteczność gadgetu. Osobiście na szczęście nie potrzebowałem z gazu korzystać.
W kieszeni można mieć także jeden kamień lub więcej. A po co
on – poniżej.
Poruszamy się z kijkami trekingowymi. Oprócz ułatwienia marszu zawsze mamy coś do
obrony, a i psy wychowane przez pasterzy dzierżących 2 metrowe drągi, zapewne
też wiedzą, co znaczy kij w ręku człowieka.
A aspekcie psychicznym prewencja polegać będzie na
zachowaniu świadomości, że psy pasterskie zainteresują się nami, będą szczekać
czy próbować atakować. Trzeba się na to przygotować, aby w razie zaskoczenia
nie stracić zimnej krwi.
Zagrożone atakiem psów pasterskich są przede wszystkim osoby
przemierzające góry samotnie i we dwójkę. Stanowią łatwy cel. Trzy, cztery osoby już mogą czuć się
względnie pewnie, a większej grupie właściwie nic nie grozi.
Ad.2. Czasami mimo usilnych prób, konfrontacji
ze sforą owczarków nie da się uniknąć.
Jeśli mamy świadomość, że nie uciekniemy,
musimy reagować.
Jak wspomniałem – pozostaje na to około minuty. Dużo czasu,
jeśli wiadomo, co robić.
Wykorzystamy najprostszy
z możliwych sposobów, którego nauczył mnie rumuński pasterz w minione
wakacje.
Mianowicie, jeśli z oddali usłyszymy szczekanie, bądź
zobaczymy biegnące owczarki, szukamy kamieni.
Jeśli prewencyjnie mamy takowy w kieszeni , punkt dla nas. Kamienie mogą być jakiekolwiek, ważne, abyśmy
mogli nimi ciskać.
Gdy psy podbiegają w zasięg naszych kamieni- rzucamy. Nie
ważne czy daleko, blisko, czy celne. Po prostu rzucamy. Robimy to widowiskowo, wręcz zamaszyście.
Ważne, aby psy zobaczymy gest. I tak zachowując czujność, torujemy sobie dalsza
drogę, bądź liczymy na zniechęcenie psów.
Rzut wykonujemy jedną ręka, dla pewności trzymając w drugiej kijek
trekingowy.
Powiecie, iż problem zaczyna się, gdy nie możemy znaleźć
kamieni? Niekoniecznie. Wtedy po prostu udajemy. Energicznie wykonujemy gesty,
w których schylamy się po kamień i pozorujemy rzut. W ten sposób również torujemy sobie drogę. Z plecakiem
wymaga to wprawy i pewności siebie.
Kto przeczyta o podanym sposobie może „zrobić wielkie oczy”
bądź zacząć się śmiać. Przed wyjazdem taka byłaby i moja reakcja. Jednak skuteczność takiego odstraszania psów
sprawdziłem i byłem wprost zaskoczony. W Karpatach Południowych około 95%
owczarków reaguje wycofaniem na rzucany kamień, a około 60-70% zatrzymuje się
na sam gest. Kilka powtórzeń z reguły je zniechęca. Myślę, że w pozostałych
częściach kraju skuteczność metody jest tożsama. Ważne, żeby zacząć ciskać lub przynajmniej
udawać przed samym atakiem, bo pędzący na nas, rozjuszony w amoku pies, może
się już nie zatrzymać w małej odległości.
Z tego punktu pozostaje tylko zastanowić się, ile razy przykładowy
owczarek musiał oberwać kamieniem, żeby
uciekać na sam gest podnoszenia go z ziemi. :D
Metoda ta – prosta i banalna rozwiązuje prawie wszystkie
problemy.
Jednak zdarzyć się mogą sytuacje, w których nam nie pomoże.
Wyobraźmy sobie scenariusz, iż psy wypadają z bliska, bądź nie reagują na
kamienie.
W zasobach Internetu możemy przeczytać, iż w starciu z psem
najlepiej stać do niego bokiem. Tylko jak, skoro z reguły jesteśmy przez nie otaczani
? No raczej odpada.
Jeśli idziemy samodzielnie, mamy zadanie utrudnione.
Najlepszym rozwiązaniem byłoby nie dać się otoczyć, gdyż naszym celem jest
obserwacja zachowań wszystkich psów, bez
spoglądania w oczy zwierząt . Możemy
stanąć tyłem do przepaści (tylko uważać gdzie się stawia kroki ;) ), czy oprzeć
się o skały. Nie zawsze jest to
wykonalne.
We dwójkę i w grupie mamy łatwiej. W miarę, jak zostajemy
otaczani, odwracamy się do siebie plecami, a kijki ustawiamy „na sztorc” w „jeża”.
Zrzucenie plecaka to
kwestia sporna. Jeśli krępuje nas, to lepiej się go pozbyć, zwracając uwagę,
aby nie zawadzał pod nogami.
Od razu przestrzegę, że hałas nie pomaga. Psy nie boja się stukotu menażek,
krzyków.
W tej sytuacji zostaje nam tylko wołanie o pomoc.
-Pomocy, psy !!! - ażutor kyine!!! (tak się czyta po rumuńsku)
Do paradoksalnej sytuacji może dojść , gdy owczarki otoczą
nas po przeciwnej stronie wzniesienia niż urzędują pasterze….. Dlatego odsyłam do punktu nr. 1 i bacznej
obserwacji, aby nie dopuścić, do tego typu scenariusza.
Gdy pies bezpośrednio zaatakuje, pozostaje bronić sie
kijkiem. Jest szansa, że na nim poprzestanie.
Koniecznie trzeba zrzucić plecak.
Nim także może się zainteresować i zostawić nas w spokoju.
W wypadku nieskuteczności podanych sposobów pozostaje skulić się w kłębek i
chronić najważniejszych części ciała, jak szyja, twarz, brzuch. Najlepiej ubraniem, ale wiadomo jak bywa
latem, gdy ubieramy krótkie i przewiewne ciuchy, a kurtki mamy pochowane w plecaku. Z racji występowania
z zasady większej grupy psów, w walce z nimi
mamy nikłe szanse.
Wierzę , że tekst pomoże komukolwiek w planowaniu wycieczki
w rumuńskie góry i uświadomi o nieprzyjemnościach, jakie mogą czekać ze strony
psów pasterskich w tych górach. Pisałem
go w oparciu o własne doświadczenia, dlatego inne osoby mogą mieć swoje spostrzeżenia w tej kwestii. W
paru sprawach posiłkowałem się artykułem z portalu psy.pl .
Jeśli chcecie się podzielić swoimi odczuciami,
doświadczenimi lub zdaniem w temacie – czekam na komentarze.
Pozdrawiam
Tomasz Duda