piątek, 21 lutego 2014

XIII Ekstremalna Impreza na Orientację „Skorpion 2014” – relacja marszobiegiem

XIII Ekstremalna Impreza na Orientację „Skorpion 2014” – relacja marszobiegiem


Wieczorem 14 lutego 2014 wybrałem się na Skorpiona po raz trzeci. Aż wstyd przyznać, ale poprzednio w imprezie brałem udział w odległym 2010 i 2011 roku. Ostatnie dwa lata nie pozwoliły wybrać się z powodów stricte „tatrzańskich”. Nie mniej jednak w tym roku (dokładnie to w końcówce poprzedniego) postanowiłem, że na Skorpiona jednak trzeba się wybrać. Tym samym już w styczniu wraz z Januszem dokonałem zapisów na trasę 50 km  i oczekiwałem imprezy. Początkiem lutego nadwyrężyłem kostkę, która kolejne dwa tygodnie mi dokuczała, przez co obawiałem się swojego startu w imprezie. Nie mniej jednak postanowiłem wystartować. Standardowo – w butach turystycznych – ciężkich Meindlach Island Pro (Janusz miał nieco lżejsze Vacuumy). Jakkolwiek początkowo zastanawiałem się nad założeniem biegowych Salomonów, tak kostka przesądziła sprawę. Co zaś tyczy się taktyki to zamierzałem uskuteczniać typowy marszobieg – pod górkę marsz (z kijkami które zabrałem), z górki bieg, a na prostej jak siła pozwoli .
Od mojego ostatniego udziału w skorpionie zmieniły się nieco zasady imprezy. Jeśli jeszcze dwa lata temu wszyscy biegi bezpośrednio po kolei za punktami, tak teraz Skorpion przybrał formę scorelaufu, gdzie zbiera się punkty według uznania, bez względu na kolejność. Zmieniło to zdecydowanie charakter imprezy na bardziej indywidualny. Wcześniej najszybsi przecierali trasę, szukali punktów, a reszta mogła tylko za nimi iść. Było to zdecydowanie nie fair.  Jak zauważyłem – obniżyło to popularność imprezy u laików. Niegdyś lista była zapełniona przez terminem, w tym roku zapisało się 122 osoby (na 170 miejsc).
Tyle gwoli wprowadzenia, tymczasem trzeba przejść do czasu rzeczywistego.


Do Goraja, gdzie odbywa się tegoroczny skorpion przyjeżdżamy (ja i Janusz) busem z Lublina, po 20stej. Szkoła i baza imprezy znajduje się około 100 metrów od rynku i dojście zajmuje nam kilka minut. Trafiamy akurat na star trasy 100 km. Na hali, gdzie przewidziano miejsca noclegowe, tłumów nie ma. Nie przejmując się pustkami zostawiamy plecaki i idziemy pozwiedzać miasto. Za celowe uważam zapoznanie się przynajmniej z ulicami wylotowymi z Goraja, co może się przydać. Po takim rekonesansie wracamy na bazę i przygotowujemy rzeczy na jutrzejszy start. Kładziemy się spać przed północą, pobudka o 6:30.
Rano robimy śniadanie, przebieramy startowe ciuchy i sprawdzamy dokładnie ekwipunek. Jak się okazuje jesteśmy nielicznymi w butach turystycznych. Około 80% uczestników biegnie w krótkich butach terenowych. Dwa lata temu proporcja wynosiła bardziej 50:50. Trochę żal, że ciężko będzie utrzymać tempo w tych buciorach, ale nie ma co się przejmować. Pakowanie niby szybkie, a jednak zajmuje nam dużo czasu. Ledwie zdążamy na odprawę i start trasy, który właściwie przegapiamy, gapiąc się raczej na mapy, rozdane kilka minut wcześniej.



Jako jedni z mniejszości, na początku atakujemy PK (punk kontrolny) nr 1. Biegniemy z Goraja na południe. Następnie skręcamy na wschód do Wólki Abramowskiej, a za wsią wbiegamy już w teren. Warunki są bardzo dobre. Temperatura nieco poniżej zera, grunt zmrożony, w zagłębieniach i jarach śnieg. Słońce świeci i motywuje do działania. Pierwszy PK jest przy krzyżu, na rozstaju dróg polnych. Znajdujemy go na piątym kilometrze trasy, po czterdziestu kilku minutach. Dalej biegniemy na wschód. Początkowo drogą, później lasem i po podejściu wąwozem wychodzimy na drogę. Z nich zbiegamy pędem do PK 10 – rozgałęzienia wąwozu na dole. Dalej biegniemy asfaltem na północ, około 3 km. Przed ostrym zakrętem odbijamy w prawo do wąwozu. Tam znajduje się PK 9 – kolejne rozgałęzienie wąwozu na dole. Aby dostać się do następnego punktu zmierzamy na zachód – przekraczamy drogę i zbiegamy ze stromego wzgórza. Chwile zajmuje mi, zanim ustalam odpowiedni kierunek, ale po kilku minutach Janusz spisuje już PK 8 – dla odmiany wtóre już rozgałęzienie jaru na dole ;). W naszej dwójce przyjęliśmy założenie, że ja pilnuję mapy, a Janusz spisuje za nas punkty.

Do następnego PK nawiguje już się trudniej. Trochę plątamy się po jarach, ale wkrótce znajdujemy kapliczkę i zagłębienie, do którego zmierzamy. Na 15stym kilometrze spisujemy PK 2 – rozgałęzienie wąwozu na dole.  Stamtąd, po pierwszym posiłku i nawodnieniu dziś, zmierzamy na wschód. Kierujemy się do PK 7, jednak początkowo trafiamy na błędny wąwóz. Odbijamy około 200 metrów na północny wschód spisujemy ten punkt w rozgałęzieniu wąwozu na górze.  Od początku spotykamy bardzo niewielu uczestników – musieli wybrać inną drogę. Tymczasem temperatura się podnosi, a grunt mięknie. W lesie idzie się w porządku, ale niespodziana czeka nas przy wyjściu na pole.
Z PK 7 obieram azymut na 300 stopni i kieruję się za nim konsekwentnie. Idąc tym kursem przecinam drogę, jeden jar, a kolejnym idę górę. Przy rozwidleniu wąwozu na dole czeka kolejny - PK 6. Idąc w kierunku następnego celu i wychodząc na lizjerę lasu, wyznaczam azymut na 265 stopni. W trakcie marszu i przekraczania wąwozów nie udaje się go niestety utrzymać. Błądzimy, o czym orientuję się, dopiero gdy wracamy do okolic PK2. Ponad kilometr nadrobiony. Stamtąd kierujemy się na północny zachód i po konsternacji wreszcie wychodzimy na drogę. To już rzut kamieniem od punktu, jednak przedarcie się przez chaszcze do wąwozu jest nader uciążliwe. Po zmaganiach, Janusz wypełnia kartę PK3 – rozgałęzienie wąwozu na dole. Do tego momentu wąwozy płatały nam trochę figle, nie dając zbytnio możliwości biegania. Ścieżki w dół były przeważnie strome i krótkie, a długie i równe okazywały się podbiegi.

Następne cele nie przysparzają póki co kłopotów. Biegniemy asfaltową drogą na północ do wsi Kondraty, gdzie wchodzimy  w las. Kolejny wąwóz i PK 5 na naszym koncie – rozgałęzienie na dole.  W nogach mamy już ponad 30 km. Bez spoczynku idziemy w dalszą drogę, początkowo lasem, następnie polną ścieżką. Droga gruntowa jest faktycznie drogą błotną – w większości zaoraną i mulistą. Teren dobry do biegania, ale biegniemy tam tylko kilko odcinków – w większości przypadków zapadamy się naszymi ciężkimi buciorami. PK 4 jest nieopodal, na skrzyżowaniu polnych dróg, z których żadną nie da się iść. Jedna to ruchome błoto – druga jako jedyne miejsce w okolicy zawalona jest śniegiem. W konsekwencji idziemy polną miedzą do wsi. W Grudkach zatrzymujemy się przy sklepie – kupujemy 2 l coli, po czym wypijamy nasze dotychczasowe zapasy, zmieniając zawartość w zbiornikach. Czas ruszać dalej przez wieś. Asfaltem biegniemy, potem błotnistą dróżką wspinamy się do góry. Kolejny PK 15 jest na słupie (niby koło wiatraku, jednak je nic takiego nie widzę). Aby na powrót dostać się do asfaltu musimy kolejne 2 km brodzić błotnistą drogą. Ten krótki odcinek maszeruje się fatalnie, po śliskiej i kleistej nawierzchni. Tu nikt nie biegnie. Twarda szosa jest ukojeniem, choć odbija już palące podeszwy. Dwa kilometry dalej skręcamy w dróżkę, która wiedzie do wąwozu – biegniemy gdzie tylko się da. Wąwozem płynie strumień, poruszanie się jest mozolne. Buty przemokły już dawno, teraz nasiąknięte ważą minimum 1,5 kg od sztuki. Przedzierając się jarem, niedługo trafiamy na jego odnogę, przyznaję, ze za śladami. Wspinamy się wzdłuż niej i znajdujemy cel – PK 14 – początek wąwozu na górze. Tam urządzamy kolejny, kilkuminutowy postój na uzupełnienie cukrów.  Niebawem próbujemy wydostać się z lasu. Bez problemu znajdujemy ścieżkę i nią wychodzimy na pole, a stamtąd już na drogę. Przed wsią Gilów skręcamy w wąwóz po prawej.  W jego rozgałęzieniu na dole ulokowano PK 13. Słońce zaczyna powoli zachodzić, w jarach jest już mroczno. Tym bardzie motywuje nas to do wysiłku, choć to już 44 kilometr na nogach. Z Gilowa podążamy drogą na południe, do Hoszni Ordynackiej. Biegniemy, gdyż teren na tym odcinku gwałtownie opada. W miejscowości, przy kapliczce po lewej stronie drogi skręcamy i idziemy w górę.

Na końcu drogi z płyt betonowych ulokowana jest platforma widokowa, na której czeka PK 12. Tutaj robię kilka zdjęć, podczas gdy Janusz zbiera punkt. Następnie zbiegamy do miejscowości, przy gasnącym już widnokręgu. Z Hoszni Ordynackiej wbijamy się na ścieżkę prowadzącą na Górę Łysiec. Podejście, jak na lokalne warunki, całkiem wysokie, jednak nie stanowi dla nas problemu. Na grzbiecie mijamy młodnik, który już przestał być młodnikiem i poszukujemy wąwozu. Przy początku jaru na górze znajduje się przedostatni – PK 16, a nieopodal upragnione ognisko. Od chłopaków pilnujących żaru dostajemy po 2 kubki herbaty z cukrem i wodę do uzupełnienia. Postój nie zajmuje nam więcej niż 10 minut, chcemy jak najwięcej przejść za dnia.  Po zbiegnięciu ze wzgórza na południe jest już prawie ciemno. Wyciągamy czołówki i instynktownie przemierzamy błotniste pole. Drogę, która widnieje na mapie, najprawdopodobniej zaorano. Po kilkuset metrach marszu na wschód, zmieniamy kierunek na południowy, sugerując się światłami miejscowości.
W pewnym momencie wchodzimy na zaśnieżoną drogę i nią przekopujemy się do Majdanu Abramowskiego. Ze wsi twardą nawierzchnią podążamy wzdłuż oznaczeń niebieskiego szlaku rowerowego. Niebawem dochodzimy do Jędrzejówki, którą szybko mijamy. Asfalt kończy się, a my macamy kamienia na podejściu. Kilkaset metrów dalej chałupy uświadamiają mnie, że to może być przysiółek Gwizdów.  Odrywamy się więc z głównej ścieżki na północ. Idziemy kilkaset metrów i po wskazaniach kompasa, wchodzimy pomiędzy drzewa, licząc na przecięcie wąwozu. Nawigacja bez możliwości obserwacji jest bardzo denerwująca. Po kilku minutach wchodzimy w jar, po czym przemieszczamy się jego korytem na północ. Wytężając wzrok, wkrótce widzimy odblask ostatniego PK 11 – rozgałęzienie wąwozu na dole. Ze znalezienia tego punktu jesteśmy bardzo szczęśliwi. Teraz tylko dostać się do drogi. Obrawszy kierunek na południowy, wybieram najlepiej mi pasującą drogę do góry. Kilkaset metrów dalej ukazują się znaki niebieskiego szlaku i zabudowania. Jest super. Przed nami już tylko asfaltowy odcinek. Stopy, które niedawno z ulgą przyjęły twardy grunt, niebawem przypominają, że pociągnęły już 59 km. Zachowujemy dobre tempo. Po górkę idziemy, na górki i na prostych sukcesywnie staramy się truchtać. Jakoś idzie. Kierujemy się za znakami, gdyż przez ostatnie trzydzieści lat układ dróg nieco się zmienił. Gdy docieramy do głównej drogi jesteśmy prawie na miejscu. Teren się wznosi, ale przez Gorajem jeszcze dwukrotnie przechodzimy w trucht.





Ostatecznie, o 20:32, docieramy do bazy.  Nasz czas marszobiegu to 12h 29 min i jeden trefny punkt stowarzyszony.
Endomndo:


Pozdrawiam
Tomasz Duda

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna fotorelacja:) Sam chętnie bym się wybrał kiedyś na taki event, pozdrawiam serdecznie!
    ____________
    www.marinasniardwy.pl/

    OdpowiedzUsuń