Kiedy ponad rok temu, 22 grudnia 2012 z opuchniętymi i przemarzniętymi palcami u stóp schodziłem stokami Kamienistej, w głowie szykowałem już plan rewanżu. Tatry Zachodnie dały nam ostro w dupę. Świeży śnieg po pas, ciężkie plecaki, odwodnienie i duży skład. To, że wyjazd jako taki się udał i było przyjemnie możecie przeczytać w RELACJI, jednak poza faktem wycieczki czułem niedosyt i z żalem patrzyłem na ośnieżone szczyty, na które nie dane mi było wejść. Kolejne przejście polskich Tatr Zachodnich zimą planowałem w marcu tego roku. Pół metra świeżego śniegu i III-ka lawinowa po raz kolejny dosadnie ostudziły moje zapędy. Wtedy, wraz z Januszem oddaliśmy pola walkowerem. Przyszło czekać na nowy sezon…
W pierwszym tygodniu grudnia, gdy doszły mnie słuchy o poważnych opadach śniegu w Tatrach, nadstawiłem oka i ucha na prognozy. Kilkunastodniowe obserwacje wykazały, że puchowa pokrywa powoli się stabilizuje, a pogoda dobrze rokuje na przedświąteczny okres. Gdy tydzień przed wigilią dostałem potwierdzenie dobrych prognoz, postanowiłem zaaranżować wyjazd. Gwoli przygotowań zwołałem Janka i Janusza (tego ostatniego z pokoju obok) i wyłożyłem propozycję, która została szybko zaakceptowana. Zaplanowaliśmy wycieczkę bez pośpiechu, ale z zamiarem przejścia całej grani polskich Tatr Zachodnich zimą. Priorytetem była mała waga plecaków, czyli jeden namiot, rozsądna ilość jedzenia i minimum rzeczy potrzebnych na co dzień normalnemu człowiekowi.
Podróż z Lublina do Krakowa rozpoczynamy już 19 grudnia w nocy. Bus wyjeżdża chwilę po 22-ej i o 2:30 dociera do dawnej stolicy Polski. Od upragnionego noclegu dzielą nas 3 kilometry i pół godziny marszu, które bez pośpiechu przechodzimy. Snu nie ma zbyt wiele – jakieś 2 i pół godziny musi na dziś wystarczyć. Z krótkiej drzemki budzimy się o 6:00 i biegniemy na pierwszego Szwagropola do Zakopanego. Zdążamy! Kolejne dwie i pół godziny przesypiamy z głowami na plecakach, by oczy otworzyć dopiero na zaśnieżonym dworcu. Zmiana krajobrazu z jesiennego na zimowy przyprawia wszystkich o dobry nastrój. Szybko przepakowujemy się i wsiadamy w pierwszego busa do Doliny Chochołowskiej o 9:15. 6 zł – od ostatniego razu podrożało cholerstwo!
Wkoło utrzymuje się przyzwoita pogoda. Słońce świeci jakby przez mgłę, ale ciemnych chmur brakuje i wiatr również póki co nie dokucza. Dobra nasza. W takich warunkach wychodzimy do Doliny Chochołowskiej i po zmianie odzienia na marszowe zbieramy się w drogę. Plecaki niezbyt ciężkie, okolica piękna toteż szybko pokonujemy odległość dzielącą nas od schroniska. Turystów zbyt wielu nie ma – taki urok dni przedświątecznych. Wielkie i puste schronisko okupujemy ponad pół godziny. Spożywamy „ciężkie” jedzenie, uzupełniamy płyny, robimy świeżą herbatę i zakładamy detektory.
Parę minut po 12-stej zaczynamy podchodzić na Grzesia (1653 m). Szlak jest przetarty, wydeptany i śliski. Bez pospiechu pokonujemy kolejne metry w lesie. Wraz z wyjściem na polanę pojawia się więcej śniegu. Często wpadam po kolano i wyżej, ale skorupa wydaje się twarda i robi nadzieję na dobrą stabilność śniegu na grani. Szczyt Grzesia jest przewiany, a grzbiet wyprowadzający na Rakoń (1879 m) solidnie schodzony. Maszeruje się przyjemnie, chociaż coraz bardziej daje o sobie znać wiatr. Na Rakoniu jesteśmy niedługo przed zachodem słońca. Nad słowacką częścią Tatr Zachodnich obserwujemy gorejący horyzont, dobrze kontrastujący z zachmurzonym niebem. Choć pora jest już późna, a my nie znamy terenu za Wołowcem, decydujemy się zaryzykować dalszy marsz. Bez chwili zwłoki zwracamy się z stronę szczytu Wołowca (2064 m) i napieramy. Wiatr na tym odcinku męczy nieznośnie i wyprowadza z rytmu kroków. Podmuchy przewalają się z zachodu na wschód po grani tworząc nawisy od strony Wyżnie Doliny Chochołowskiej i wyciskając łzy z naszych oczu.
Na Wołowiec wchodzimy o zmroku. Najbliższej przełęczy nie widać dokładnie, ale schodzimy „na czuja”. Raki na podejściu okazały się zbędne , a teraz nie chce nam się ich wyjmować, bo i teren dziwny. W większości śniegu brakuje, jednak co jakiś czas zdarzają się duże łachy, a szlak jest czasem oblodzony. Schodzimy niespiesznie i ostrożnie, bo jakoś na ramieniu czuję że o wypadek łatwo. Gdy już nie widać po czym stąpamy, wyciągamy czołówki i w ich świetle, o 17:40 dochodzimy do Dziurawej Przełęczy. Na miejscu udaje się znaleźć zaciszne, ośnieżone miejsce, w którym kopiemy platformę i rozstawiamy namiot. Gdy konstrukcja jest już zamocowana, wciskamy się we trójkę do dwuosobowego namiotu i oddajemy wykonywaniu czynności żywieniowych. Wbrew pozorom, przy deficycie miejsca nie jest to łatwe. Po ugotowaniu wody dla siebie i w termosy na przyszły dzień oraz spożyciu przydziału na dziś, w okolicach 21ej kładziemy się spać.
Budzik dzwoni o 6:00, budzimy się , po czym zasypiamy jeszcze na pół godziny. Ponownie zrywamy się późno i trzeba ostatkiem woli zagęścić ruchy. Zbieranie się do wyjścia w trójkę jest trochę gorsze od wieczornych manewrów, ale jakoś wychodzi. Gotujemy wodę, wciągamy musli i ogarniamy się. Ze zwinięciem namiotu schodzi nam do 8:30, czyli długo. Nic dziwnego, wkoło krajobraz wprost zniewala. Od ciemności ranka, aż do wschodu słońca, światło funduje nam wspaniały spektakl. W tle za nami majaczy groźny kształt Ostrego Rohacza. Z tej perspektywy i oświetleniu wygląda co najmniej na Matterhorn.
Pod Liliowymi Turniami urządzamy sobie drugi dziś postój, pseudo obiadowy. Słońce świeci, wiatr jakby ucichł, widoki wkoło jak z bajki – aż chce się ż(r)yć. Przypatrujemy się naszemu kolejnemu celowi, Błyszcz (5158 m) mu na imię. Z naszego punktu widzenia wygląda bardzo wybitnie, a prowadząca ścieżka wiedzie wieloma zygzakami. Pół godziny później jesteśmy już pod Błyszczem. Po moich traumatycznych doświadczeniach z piargiem oddaję teraz rolę pierwszego Januszowi.
Po pół godziny człapania jesteśmy już w okolicach kopuły szczytowej, którą trawersujemy i czekamy na Janka, który odstał nam kilkaset metrów. W trójkę schodzimy w kierunku Pyszniańskiej Przełęczy. Tam szlaku żadnego nie widać, a śniegu jest jakby więcej. Słońce powoli zachodzi, a my pędzimy do przełęczy żeby się rozgrzać, gdyż przemarzliśmy trochę podczas oczekiwania w cieniu. Podłoże jest bardziej niestabilne. W większości śnieg utrzymuje nasz ciężar ale często zapadam się po kolana i niewidoczne dziury pomiędzy skałami. Korzystając z ostatnich promieni słońca zatrzymujemy się na podejściu na Kamienistą. Aby dodać sobie animuszu wciągamy solidną porcję czekolady. Po dniu chodzenia zaczynam czuć stopy. Wnioskuję, że pięty mam już poobdzierane, a lewa stopa która w dziwnych okolicznościach spuchła już kilka dni temu, teraz zaczyna bardziej niż zwykle dokuczać. Dziwne myśli o stopach tu znak, ze trzeba się ruszać.
Gdy słońce znika za masywem Błyszcza zarzucamy plecaki na cielska i atakujemy Kamienistą (2121 m). Szczyt ten bardzo przypomina mi o zeszłorocznym wycofie i ma znaczenie symboliczno-strategiczne. Symboliczne już wyjaśniłem, a drugą funkcję przypisuje mu z powodów znajomości drogi. Od tej pory idę trasą, którą znam i mam świadomość, że po ciemku znajdę z pamięci dobre miejsce pod namiot. Po zejściu z Kamienistej efektywnym trawersem. obserwujemy zachód słońca. Późno już, a nam zostało jeszcze kilka kilometrów do zrobienia. Podejście z Hlińskiej Przełęczy na Smreczyński Wierch (2066 m) jest bardzo uciążliwe. Niewiele śniegu leży na skałach, a jeśli już jest to bardzo niestabilny. W większości nie można pewnie postawić stopy, a trzeba sporo się nagimnastykować.
Gdy wchodzimy na Smreczyński wkoło zapada zmrok. W jednej chwili przestaje również wiać i zapada cisza. Idealny moment na chwilę kontemplacji, a kilka minut wystarcza na wyciągnięcie czołówek. Do Smreczyńskiej Przełęczy schodzimy już w całkowitych ciemnościach i docieramy tam o 17:30. To dobre miejsce na nocleg, więc postanawiamy zabiwakować. Niestety nie ma większego zagłębienia i wiatr mocno wieje przy budowie platformy, ale we trójkę z trzema łopatami kopanie przebiega nader sprawnie.
Praca nad rutynowymi czynnościami trwa dziś dłużej niż poprzedniego wieczoru. Po raz kolejny przy gotowaniu wody najbardziej angażuje się Janusz, pełniąc funkcję miłościwie trzymającego konstrukcję palnik-garnek. Czujemy się odwodnieni i tego wieczoru pochłaniamy litry wody, rozmieszanej z czymkolwiek, co udało się znaleźć w plecaku. Sporządzamy również mikstury do termosów na kolejny dzień. Znużeni kładziemy się spać przed 22-gą. Obdukcja moich stóp nie wypada zbyt korzystnie – faktycznie obie pięty obdarte, a place lewej nogi spuchnięte.
W nocy solidnie wieje i trzepocze namiotem. W powietrzu unosi się sporo śnieżnego pyłu. Na szczęście, budząc się o 6 rano z zadowoleniem oceniamy, że w namiocie puchu nie przybyło. Zasypało natomiast wszystko, co znajdowało się w przedsionkach, w tym skorupy. Ranek po raz kolejny jest pogodny, ale po niebie grasują stada chmur. Pomimo starań i szczerych chęci, guzdrzemy się dzisiaj wyjątkowo. Moje stopy zaś niezbyt chętnie poddają się procedurze wbicia w skorupy. Wyruszamy dopiero o 9:00 rano, w kierunku Tomanowego Wierchu Polskiego, póki co w rakach. Trochę wieje z północy, ale zdobywanie wysokości od rana upływa bardzo przyjemne. Prowadząc wyszukuję drogi w śniegu i wybijam stopnie. Inne niż poziome ułożenie butów sprawia mi ból w obtartych i nierozchodzonych jeszcze stopach.
Na Tomanowym zatrzymujemy się tylko, aby wyciągnąć czekany – zejście nie wygląda najpewniej, a wygodniej by było nie polecieć. Początkowo idzie dobrze, ale na bardziej stromym odcinku pakujemy się na duży śnieżny stok, który pokonujemy w dużych odstępach, wbijając czekany po głowicę. Na szczęście śnieg dobrze trzyma, a gorzej związany jest dopiero niżej, pod przełęczą. Na Tomanowej Przełęczy robimy postój i spotykamy dwóch skiturowców, którzy idą w kierunku Tomanowego Wierchu Polskiego.
Przed nami jak ściana wyrasta potężny masyw Ciemniaka (2067 m). 400 metrów pod górę. Z dołu wyszukuję drogę pomiędzy łatami traw wytopionego śniegu, która wygląda w porządku. Pozbywamy się raków. Pierwsze niespełna 300 m podejścia na Stoły (1956 m) uświadamia mnie że to dobra decyzja i południowo wystawiony śnieżny stok jest słabiej związany niż te po których chodziliśmy do tej pory. Zapadając się w dwóch na trzy kroki, wyrabiam metry dzielące mnie od szczytu. Noga za nogą, podejście męczące ale przyjemne i dające sporo satysfakcji. Po podejściu na Stoły, możemy obserwować dalszą drogę. Widok niestety nie napawa optymizmem. Biorąc pod uwagę dotychczasową ilość śniegu, podejście na Ciemniak wygląda paradoksalnie.
Na grani i najgorszym stromym trawersie leży bardzo dużo świeżego śniegu. Na wypłaszczeniach powyżej – nie ma go prawie wcale. Od północnego zachodu zbliżają się do nas chmury – znak że trzeba się spieszyć, aby ewentualne załamanie nie zastało nas w takim taktycznie-niekorzystnym miejscu. Pierwsze odcinki grani nie sprawiają problemu. Niepewne jest za to kilkaset metrów stromego trawersu, prawą stroną grani, poniżej skał. Tu również śnieg nie jest dobrze związany. Stok pokonujemy odcinkami. Od jednej skały do drugiej. Automatycznie, na komendy. Idzie bardzo sprawnie, a poruszanie się na nielicznych, twardych odcinkach sprawia dużą frajdę.
Najwięcej problemów sprawiają stoki pomiędzy zaśnieżonymi piargami. Puch jest tu bardzo niestabilny i nieraz wpadamy w dziur bez dna. Na szczęście obywa się negatywnych konsekwencji. Jak wspomniałem, wyżej robi się bardziej płasko, a po grzbiecie Ciemniaka spacerują turyści. Niedługo przecinamy czerwony szlak. Od tego momentu został najłatwiejszy odcinek, do tego solidnie wydeptany. Dobra moja. Stopy domagają się szybkiego wyciągnięcia z butów. Skóra na piętach odeszła w niepamięć, a spuchnięte place lewej stopy bolą, sztywno siedząc w bucie. To droga jest już jasna i bezpieczna. Idziemy z Januszem szybciej, a kilkaset metrów za nami bieży Janek. Na wietrznym, ale płaskim grzbiecie Czerwonych Wierchów nie brakuje ludzi. Pogoda i czas w sam raz na niedzielną wycieczkę. Dalszy marsz nie przysparza nam problemów i gdyby nie bolące nawet byłby przyjemny.
Szybko zostawiamy za sobą kolejne płaskie szczyty – Małołączniak (2096 m) i Kondracką Kopę (2004 m). W drodze Janusz dzwoni do Murowańca i rezerwuje nam nocleg na dziś. Na Przełęczy pod Kopą Kondracką urządzamy dłuższy postój, czekając na Janka. Wieje z każdej strony i szybko marzniemy. Po spożyciu tabliczki czekolady z ulgą zarzucamy plecaki i wychodzimy dalej. Ostatni fragment drogi w stronę Kasprowego jest mocno zdeptany. Przypominam sobie mijane miejsca, gdzie rok temu torowaliśmy w śniegu po pas. Dziś w sumie puchu nie brakuje i każde zejście ze ścieżki kończy się wpadnięciem za kolano, jednak nie zbaczając szlaku można iść jak po betonie. Skrzętnie to wykorzystujemy przy trawersowaniu Goryczkowej Czuby (1913 m) i Pośredniego Wierchu Goryczkowego (1973 m).
Podchodzimy na Kasprowy Wierch (1987 m) przy pięknym zachodzie słońca, wtaczając się do górnej stacji kolejki o godzinie 17:00. To nasz ostatni postój i ostatnia tabliczka czekolady. Kilkanaście minut później opuszczamy to miejsce. W oddali kilku turystów fotografuje zachodzące słońce nad pasmem Zachodnich. Robimy ostatnie wspólne zdjęcie i zadowoleni z wycieczki schodzimy do Murowańca. Godzinę później przekraczamy próg schroniska. Wycieczka kończy się sukcesem.
Grudniowy wyjazd w Tatry Zachodnie dla każdego z naszej trójki był satysfakcjonujący. Tłoku na szlakach jak zwykle nie uświadczyliśmy, pogoda dopisała, a zamierzone przedsięwzięcie udało się zrealizować. Co się okazało kilka dni później, o dzień zdążyliśmy przed halnym i kataklizmem jaki przetoczył się przez Tatry i Podhale 24 grudnia. Kolejny i ostatni wyjazd roku 2013 udał się w 100 procentach. Żywię głęboką nadzieję, że tendencja ta utrzyma się przez cały rok kolejny. Januszowi i Jankowi dziękuję za kolejny wyjazd, byle więcej takich.
Pozdrawiam
Tomasz Duda
GALERIA
Widzę wielką pasję, która jest godna podziwu. Zazdroszczę tak wielkiego oddania górom, też je kocham, ale jak na razie nie weszłabym w Tatry podacz zimy, na to trzeba mieć doświadczenie, którego Wam z pewnością nie brakuje :) Piękne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za motywujące słowa. Takie najbardziej cieszą. Sukcesów życzę i konsekwentnego dążenia do celu. Pozdrawiam
Usuń