poniedziałek, 14 stycznia 2013

Tatry zimą, sezon 2011/2012 - podsumowanie.


Tatry zimą, sezon 2011/2012 - podsumowanie.


Od początku aktywności turystycznej moje tatrzańskie wycieczki miały charakter zimowy. Niekiedy nawet wbrew mojej woli i chęci – ale jednak. Tak było np. we wrześniu 2009 , kiedy śnieg zaatakował złotą polską jesienią.  W zimie 2010/2011 również zdarzało mi się bywać w Tatrach – jednak miało  to bardziej charakter rozpoznania.  Bez doświadczenia, kompletnego sprzętu i umiejętności zapuszczałem się tylko w okolice Kasprowego Wierchu, Czarnego Stawu Gąsienicowego czy Przełęczy Liliowe. 
Bardziej interesująca okazała się miniona zima– podsumowując zaliczyłem cztery tatrzańskie eskapady.  Podszedłem do problemu poważniej – udało się między innymi zrobić szkolenie lawinowe, zakupić tego rodzaju sprzęt i zweryfikować teorię przyswajaną w domu.



1.Sezon zimowy 2011/2012 rozpoczynam  już w październiku.  Trochę wcześnie,  patrząc na ostatnią jesień, ale jednak były takie piękne czasy.  Niedługo , po rozpoczęciu roku akademickiego udaje się zorganizować ekipę i piątkowym wieczorem  14ego października wyjechać z Lublina na południe. Ludzie w większości pracujący, dlatego wycieczka typowo weekendowa.
Około czwartej  rano wytaczamy się z samochodu w Zakopanem i zmierzamy w stronę Kuźnic.  Pogoda nie zachęca do wyjścia. W czasie jazdy leje, teraz pada śnieg.  Po piątej wychodzimy na szlak zielony i podchodzimy w stronę Kasprowego. W Kuźnicach około centymetra śniegu,  wraz z wysokością przybywa. Na Kasprowym meldujemy się przed ósmą. Warunki można śmiało określić jako  koszmarne. Widoczność do kilkunastu metrów, mocny wiatr i ujemna temperatura. W mokrym Zakopanym nikt by się ich nie spodziewał. Tu się rozdzielamy. Trzech znajomych schodzi na Murowaniec, ja z Januszem idziemy w stronę Świnicy.
Rok 2011 to jeszcze rok chudy w moim ekwipunku. Po dotarciu na Świnicką Przełęcz zastanawiamy się co robić.  Obok nas dwójka turystów wiąże się przed wejściem. W naszym posiadaniu tylko dwie pary raków i jeden czekan. Doświadczenia zero, warunki trudne. Wracamy. Przez Liliowe, zielonym szlakiem  schodzimy do Murowańca i  na nocleg do Zakopanego. Gości nas wielki Dom Turysty, dziś należący już do przeszłości. 










 W niedzielę rano zbieramy się dosyć wcześnie, wschód słońca zastaje nas na nogach. Pogoda, zapowiada się cudownie. Ostry mróz, a na niebie żadnej chmurki. Dziś w planach inny rejon Tatr. Podjeżdżamy na parking przy drodze i ruszamy na szlak. Początkowo niebieskim przez Dolinę Złotą, następnie czarnym, czerwonym i niebieskim przez Dolinę Roztoki , zmierzamy do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów. Około jedenastej meldujemy się na miejscu. Smarujemy twarze kremem z filtrem, zdejmujemy zbędne  ubrania i weryfikujemy plany.
 Łukasz wraca do samochodu, pozostałe cztery osoby idą do góry.  A ja na ich czele ;) Celem jest Kozi Wierch.  Kierujemy się za śladem ścieżki szlaku niebieskiego. Niedługo potem  odbijamy na północ,  w masyw Koziego Wierchu. Słońce praży, śnieg  rozmiękły, wybieram podejście wypukłością z lewej. Od tego momentu kończy się przetarty szlak i zaczyna katorga.  Torujemy, za słońce pali.  Szczyt zdobywany przed piętnastą. Tam czeka nas przerwa i podziwianie widoków, które zapierają dech w piersiach. Szare Podhale dziwnie koliduje z bielą Tatr.  Niebawem schodzimy/zbiegamy  i zmniejszając naszą odległość  od schroniska. Potem już tylko monotonna i śliska droga w dół Doliną Roztoki. Zejście niby proste, ale pochłania nas precyzyjne stawianie kroków.  Po  zmroku docieramy na błogosławioną Drogę Balzera i asfaltem idziemy w dół. Na Łysej Polanie spotykamy się z Łukaszem i jego ciepłym samochodem.  Została już tylko droga do Lublina.




2.Kolejny Tatrzański wyjazd był już  typowo zimowy. Śnieg w całym kraju (sam się dziwię, patrząc za okno w tym momencie) i mrozy. A mrozy niespotykane. Nocą temperatura schodziła do – 25 stopni, a w Polskim Busie, którym przyszło nam jechać, oczywiście zamarzł kibel J.
Niemniej jednak przewoźnik dotarł na czas do Zakopanego i 3ego lutego,  po siódmej rano dane nam było  przemierzać „Krupową Grań”, przy siarczystym mrozie i niebanalnej aurze. Jest nas póki co dwóch – ja i Janusz.  Tego dnia na szczycie Świnicy sugerowana temperatura wynosi  -30, ale nie przesadzajmy - było -25.  Na szczęście w Kuźnicach jesteśmy  rozgrzani.  Kierujemy się na niebieski szlak, przez Skupniów Upłaz, niespiesznie stawiając kroki. Tydzień temu miałem kontuzję kolana, która dosłownie wyeliminowała mnie na parę dni, a teraz  sam się dziwię, że zdecydowałem się wyjechać w góry.  W Murowańcu konsumujemy spóźnione śniadanie i decydujemy się z całym bagażem iść w stronę Świnicy.
 Plany szumne, ale z wykonaniem trudniej. Dowlekam się ledwie za wyciąg na Kasprowy i odpuszczam. Kolano daje o sobie znać, a ja nie chcę ryzykować, bo to przecież początek wyjazdu.  Wolny czas poświęcamy na naukę hamowania czekanem i kopanie śnieżnej jamy.  Wokół widoki piękne, ale zimno dokucza. Na nogach mam jeszcze Meindle, i nie są to buty zimowe, co mogę teraz namacalnie odczuć. Zmieniamy się przy łopacie, ale to nie pomaga. Stopy mam jak bryłki lodu. Szybko kończymy jamę, po czym zakopujemy ją i wracamy do Zakopanego.

 Noc spędzamy w domu Turysty, a rano spotykamy się ze znajomymi.  Niebo zasnuły chmury, ale mróz ustąpił. Jest tylko kilkanaście stopni poniżej zera. W piątkę pokonujemy drogę do Murowańca. Dziś wyjątkowo uważam na swoje kolano, celem wyjścia gdzieś wyżej.  Decydujemy się iść na Kościelec, szlakiem przez Zielony Staw. Zaczyna pruszyć drobny śnieg, jednak pogoda w czasie podejścia jest stabilna. Szczyt zdobywamy wprost z marszu. Mimo iż po drodze nie mijamy nikogo, droga nie stwarza problemów. Zejście również. Tym razem nie odbieramy sobie przyjemności dupozdjazdu.
Raki z nóg i w odstępach niwelujemy wysokość  Przełęczy Karb do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Dla większości to zapewne najprzyjemniejszy punkt dnia.
 I znowu na noc przychodzi nam zejść do Zakopanego – w schronisku brakuje miejsc.  Kolejnego  dnia nam za to brakuje chęci. Trzeci raz pokonywana droga d Murowańca jest mocno nużąca. Skoro jednak przyjechaliśmy to po prostu iść trzeba. Przynajmniej nocleg w schronisku mamy zapewniony i ta myśl wprawia nasze nogi w ruch.  Popołudnie spędzamy na uskutecznianiu teorii. Głównie stanowiska w śniegu w okolicach Karbu. Wieczór spędzamy w czteroosobowym gronie, do tego Dobrosława jest przeziębiona. 




W poniedziałek, 6ego lutego ociepla się. Termometr na Murowańcu odnotowuje  9 stopni poniżej zera.  Do wyjścia zdolnych jest tylko trzy osoby. Zostaję ja, Anita i Janusz.  Wychodzimy po śniadaniu, około ósmej. Początkowo zmierzamy na Kasprowy, później odbijamy na Przełęcz Liliowe.  Kolejny etap marszu to czerwony szlak na Świnicę. Trasa przetarta, śnieg twardy.   Szybko osiągamy wierzchołek taternicki. Przejście na drugi szczyt Świnicy jest już ciekawsze i kończy się skalnym koniem.  Tu zauważamy, że w oddali, ze wschodu,  idą czarne chmury i zaczyna padać. Początkowe plany zejścia do Zawratu zostają zmienione. Po częściowym zejściu południowym żebrem , trawersujemy masyw Świnicy i zawracamy naszą pierwotną drogą, na Świnicką Przełęcz. Tu uderza w nas wiatr i śnieg.  Poświęcamy chwilę na zabawę ze stanowiskami, po czym schodzimy Świnickim Żlebem. Wieczór spędzamy w Murowańcu, chcąc zabić czas jaki pozostał nam do północy i odjazdu Polskiego Busa.

ZDJĘCIA




3.Na 17-20 luty przypadł termin szkolenia lawinowego. Kurs zorganizowany został przez Fundację Anny Pasek w Dolinie Gąsienicowej. Właściwie można powiedzieć, że było to szkolenie „Mimochodkowe”, gdyż nasz klub zupełnie  je zdominował. Poza standardowymi zajęciami będącymi w programie takiego szkolenia, w schroniskowym pokoju udało się również pogadać o czymś innym. W ruch poszła lina i szpej.  Udało się przećwiczyć parę kwestii i tematyki wysokogórskiej jak węzły, wiązanie się na lodowcu, czy budowę stanowisk.  W czasie kursu nie było praktycznie czasu na wyjście,  jednak wykorzystaliśmy go maksymalnie. W piątek do wieczora konstruktywnie wykorzystując czas wolny, postanowiliśmy wyjść na Kasprowy. Zebraliśmy się do tego bardzo późno, ale ostatecznie trzy osoby weszły na Kasprowy i Beskid. Pogoda była paskudna,  a widoczność zerowa, czym zresztą ten wyjazd się charakteryzował.




W niedzielę miało miejsce załamanie.  Przyszła odwilż, a silny wiatr i zacinający śnieg dopełniły dzieła.  Ogłoszono lawinową 3kę, a na zajęcia praktyczne z kursu wybraliśmy się tylko pod Czarny Staw. Pogoda dawała w kość, każdy chyba miał ochotę wracać do schroniska.   Niewiele metrów od nas zeszło trochę śniegu, a na Kasprowym miał miejsce poważniejszy wypadek lawinowy. Po „odbębnieniu” tego, co było do zrobienia, z ulgą wracaliśmy do Murowańca.

Poniedziałek 20ego lutego zapowiada się za to całkiem ładnie. Temperatura spada poniżej zera, zaś niebo jest łaskawsze. W planach mamy  spacer w kierunku Świnicy.  We trzy osoby, bo większość Mimochodka opuściła nas dzień wcześniej,  podchodzimy na Kasprowy.  Potem odbijamy  na czerwony szlak i przez Beskid, niespiesznie przybywamy na Przełęcz Świnicką.  Jako iż wchodzić na szczyt nam się odechciewa, zamierzamy poćwiczyć. Rozpoczynamy od budowy stanowisk z czekana i poprzez różne techniki asekuracji  przechodzimy do wiązania się. W ramach praktyki maszerujemy kilkaset metrów  związani, budując po drodze  parę punktów.  Jako iż krótki dzień ma się ku końcowi, wracamy. Z powodu zagrożenia lawinowego wybieramy na zejście ponownie drogę przez Kasprowy Interesująca część wycieczki dobiegła końca.


4.Tatrzańskie doliny ponownie witają nas w połowie marca.  Ubrani już bardziej wiosennie, wyspani po nocy w Polskim Busie,  kierujemy się oczywiście do Kuźnic. Termin wyjazdu, mimo iż wybierany w styczniu, okazuje  się pogodowym strzałem w dziesiątkę. Zero wiatru, chmur, opadów.  Lustro.  W takiej aurze, obarczeni jedzeniem na cztery dni i innymi dobrami, docieramy do Murowańca.   Schronisko prawie puste,  wyludnione.  Chyba powodu późnej godziny. Przebieramy się, zakładamy sprzęt lawinowy i idziemy. Najpierw na Czarny Staw Gąsienicowy.  Słońce grzeje jak w piekle. Zostajemy tylko w koszulkach. Po wykopaniu profilu śnieżnego, podchodzimy na Zawrat. Warunki cudowne. W cieniu żlebu nie dokucza słońce, a raki trzymają idealnie. Na Zawracie postanawiamy poćwiczyć asekurację lotną. W tym celu robimy zwrot w lewo,  na Mały Kozi Wierch i z powrotem, zakładając po drodze kilka przelotów. Teraz na ciężko już droga w dół. Letni, niebieski szlak i do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów.  W murach budynku możemy poczuć, destrukcyjne działanie słońca.
Brak kremu z filtrem boli dosłownie. Do tego jesteśmy bardzo wysuszeni. Przez cały wieczór nawadniamy się dokładnie i po wypiciu kilku litrów herbaty kładziemy się spać. Towarzystwo wokoło niezbyt liczne. 













 Rano wychodzimy na lekko w stronę Szpiglasowej Przełęczy.  Aura rozpieszcza znowu.  Ni wiatru, ni chmurki tylko palące słońce. W cieniu śnieg jeszcze zmrożony, więc idzie się przyjemnie. Z przełęczy granią zmierzamy  na Szpiglasowy Wierch.  Tam roi się od turystów i możemy znowu poczuć temperaturę. Mimo gorąca pozostajemy w kapturach, z obawy o skórę. Okulary są zbawieniem. Jeszcze krem z filtrem i bylibyśmy w niebie. Ze Szpiglasowego odbijamy w przeciwna stronę.
Przecieramy drogę na Miedziane, po czym graniówką docieramy do Marchwicznej Przełęczy.  Zawracamy tą samą drogą. Na Szpiglasowej Przełęczy jesteśmy przed piętnastą, także wymyślamy dalszą drogę.  Decydujemy się dla zabawy na przeciwny kierunek . Przechodzimy przez Szpiglasowy Wierch i w ciekawszych warunkach mikstowych  pokonujemy odcinek do Liptowskiego Wyżniego Kostura.  Ponownie zawracamy i już wieczorną porą schodzimy do schroniska.   Zastajemy tam prawdziwą ciżbę ludzi. Ledwie możemy się wepchać do jadalni i zając miejsca, których  boimy się opuścić . Kolejne nawadnianie i kolejna noc. Tym razem na kocu, w korytarzu.








W niedzielę opuszczamy schronisko „5 Stawów”. Z ciężkimi plecakami udajemy się na Gładką Przełęcz.  Prażące słońce stało się już etykietą wyjazdu. Idziemy czym prędzej, zanim nagrzeje stoki. Panoszymy się trochę po grzbiecie, wchodząc na Walentkowy i Gładki Wierch, po czym zawracamy  na Zawrat. Piekące po plecach słońce i pełne plecaki męczą nas dotkliwie. Każdy z nas musi swoje wypocić, aby dotrzeć na przełęcz. Dalsza droga to nic nowego – Czarny Staw i Murowaniec.


  Do budynku wtaczamy się całkiem wcześnie, więc szukamy sobie alternatywy od siedzenia przy stole. Bierzemy szpej i wracamy pod Czarny Staw – na lody.   Tam zakładamy stanowisko i wspomagając je asekuracją z przyżądu, robimy parę rundek po cieknącej, lodowej pochyłości. Szybko  zastaje nas zmrok. Cirrusy na niebie nie wróżą nic dobrego, poza tym  zaczyna wiać. Pędem puszczamy się do schroniska.



Jak prognozy zapowiadały, pogoda zaczęła się psuć. Gdy wychodzimy poniedziałkowym rankiem, aura wygląda już inaczej niż w poprzednich dniach. Na niebie pierzaste chmurki, wieje. Niby nic nadzwyczajnego, ale żółta lampka w głowie się zapala. Dziś wybieramy się na Granaty. Przy Koziej Dolince ubieramy raki i wbijamy się w skalną grzędę, na prawo od letniego szlaku.  Przed sobą mamy całkiem ciekawy teren. Początkowa skalno-lodowa rynienka wychodzi na dość nachylony śnieżny stok.  Tam posuwamy się na czworakach.

Raki trzymają idealnie, morale sięga zenitu. Czysta przyjemność wchodzenia. W tych warunkach w kilkadziesiąt minut docieramy na Zadni Granat. Tam pogoda jeszcze się trzyma.  Jednak tylko przez chwilę. W miarę  wędrówki na północ, ogarnia nas mgła, a śnieg pod stopami zaczyna się topić. Na Skrajnym Granacie widoczność  jest mocno ograniczona.  W tych warunkach  boje się schodzić bezpośrednio do Czarnego Stawu. Zapada decyzja o powrocie tak, jak weszliśmy. Więc zawracamy. Od tej chwili wycieczka przestaje być czymś przyjemnym, a staje się przykrą koniecznością powrotu. Tam gdzie wcześniej było idealnie, teraz zapadamy się po pas. I tak krok po kroku, aż do Koziej Dolinki, która straciła teraz na bezpieczeństwie. Mamy dość.  Wracamy do schroniska po rzeczy, po czym dalej do Zakopanego.



Zimowy sezon 2011/2012 był dla mnie bardzo kształtujący. Podsumowując spędziłem kilkanaście dni w górach, które pozwoliły mi zdobyć cenne doświadczenie.  Sucha teoria znalazła wreszcie przełożenie na rzeczywistość, wszystkie niedociągnięcia i bolączki wyszły na wierzch. Kilka razy przeszliśmy się z liną, mając na względzie późniejsze wyjazdy w Alpy i Kaukaz. No bo gdzie ćwiczyć to lepiej? A może jechać  na tzw. „betona”, bez wcześniejszego przygotowania?  To tak gwoli wytłumaczenia „specjalistom”, dlaczego używaliśmy liny, w potencjalnie bezpiecznych miejscach.
Pozdrawiam

Tomasz Duda

1 komentarz: