poniedziałek, 17 czerwca 2013

Rumunia 17-21.05.2013 - objazdówka po kraju kwitnącej akacji

Rumunia  17-21.05.2013 -  objazdówka po kraju kwitnącej akacji



Gdybyście mnie w tej chwili zapytali, jaki miesiąc jest najlepszy do odwiedzenia Rumunii, kiedy pogoda nie daje się we znaki, kiedy widoki najciekawsze, kiedy nie ma tłumów w miejscach turystycznych,  odpowiem bez wahania – maj.  No może poza jednym wyjątkiem – przejazdu trasy Transfagaraskiej…

Okazja wyjazdu do kraju kwitnącej akacji (jak spektakularnie nazywam go po tej wycieczce) pojawiła się w jednym z weekendów majowych, za pośrednictwem Anity.  Nie powiem  „niewiele myśląc”, a wręcz przeciwnie – bijąc się z myślami o nauce i rychłej sesji, zdecydowałem się…  jechać.  
Była to słuszna decyzja.
Polskę opuszczamy jeszcze w nocy, z 16 na 17 maja w trzyosobowym składzie. Oprócz mnie -  Anita i jej tata – główny kierowca i właściwie inicjator wyjazdu.  Jako iż nie muszę prowadzić, przesypiam właściwie całą drogę, aż do granicy rumuńsko-węgierskiej.  Szybka kontrola dowodu na przejściu w Bors delikatnie przypomina mi gdzie jestem.
O tak, przejeżdżam właśnie przez Oradeę, punkt pośredni w drodze na południe. Pogoda nie zachwyca, ale jest przyjemna jak na jazdę samochodem. Około 24 stopni, zachmurzenie, przelotnie mży.
W miarę upływu czasu, przelatują mi przed oczyma kolejne kilometry i następne checkpointy – Arad, Timisoara, Lugoj. Do żadnego z tych miast nie wjeżdżamy. Czas goni. Już popołudnie. 
Na rozdrożu w mieście Rasita, wybieramy ciekawszą trasę przez góry i Park Narodowy Semenic – Cheile Carasului. 

Droga godna polecenia dobrym kierowcom, zachwyca widokami.  Kilometry serpentyn relatywnie przyzwoitej nawierzchni. Ruch niewielki. Mijamy kolejne górskie osiedla. Chwilowe przejaśnienia pogodowe, na które liczymy, są jednak złudne. Niebawem rozpoczyna się ulewa.  Z racji wieczornej pory zaczynamy rozglądać się za miejscem na rozbicie namiotu. Pech chce, że góry i sam park narodowy, który mijamy jest bardzo zadrzewiony.
Sam nie wiem, co decyduje, że w pewnym momencie skręcamy w nieoznakowaną drogę do lasu. Po minięciu znaków parku,  zakazu wjazdu i przejechaniu kilometra wgląd lasu, wyrasta przed nami sporej wielkości dom. Rumuni mieszkający obok zgadzają się na rozbicie namiotu. Jest dobrze. Niebawem zaczyna padać i Rumuni rozmyślają się… - zostajemy przenocowani w pokojach.. Jest super. Dom okazuje się właściwie letniskową kwaterą „parkowych oficjeli”, co dla nas znaczy, aż zbyt dobre warunki.


Dunaj i żmijowiska

Rankiem szybko zbieramy się w sobie i pożegnawszy Rumunów kontynuujemy jazdę na południe. Zza mgieł wygląda niebieskie niebo zapowiadające wspaniałą pogodę. Przed nami rozpościera się już równina, granica rumuńsko-serbska i Dunaj. Wjeżdżamy na drogę krajową numer 57, która ciągnie się wzdłuż rzeki i będzie towarzyszyć nam ponad sto kilometrów.
Pierwszy postój czeka nas tuż za miastem Moldova Noua. Poranny Dunaj wygląda przepięknie i zapowiada niesamowite widoki.  Na przeciwległym, serbskim brzegu dostrzec można ruiny imponującej twierdzy Golubac, z którą wiąże polski akcent rycerza  Zawiszy Czarnego.

Podróż na wschód kontynuujemy niespiesznie, podziwiając widoki. Wbrew pozorom krajobraz jest bardzo zmienny. Początkowo płaskie brzegi przechodzą stopniowo w imponujące wzgórza. Miejscami można dostrzec dziwne kamienne ruiny, wyrastające z wody. To pozostałości  twierdz, które w konsekwencji budowy zapory na rzece, zostały zalane.
 Sama jezdnia należy do urozmaiconych. W większości w dobrym stanie, jednak miejscami potrafi urwać się na kilkaset metrów. Podziwiającym widoki raczej nie przysparza problemów, gorzej gdyby trzeba przemieszczać się szybko.
Po drodze mijamy liczne miejsca postojowe. Nie korzystamy z nich, a raczej zatrzymujemy się gdzie wygodnie. Nie ma ruchu, można spokojnie zorganizować postój na/przy drodze bez obawy o kolizje. Po kilkudziesięciu kilometrach krajobraz definitywnie się klaruje. Z lewej ciągną się góry Almaj, z prawej wstęga rzeki międzynarodowej. 


Kilka kilometrów przed miejscowością Dubova, zatrzymujemy się na wysokości  parku Ciucaru Mare.  Tablica przy drodze wskazuje na miejsce warte odwiedzenia – z widokiem na cały Dunaj. Szlak znaczony niebieskimi trójkątami wiedzie prosto na skalny klif. Droga wydeptana i niezbyt wymagająca tylko zachęca do wyjścia. No więc – idziemy. Po kilkudziesięciu minutach docieramy do klifu. Tu trzeba jeszcze przemierzyć kilkadziesiąt metrów po kamieniach i jesteśmy. Wokoło nas rozpościera się wspaniały widok.  Dunaj ciągnie się po horyzont, zamknięty pasmem soczyście zielonych wzgórz.  Po prostu pięknie.
Wszystko poza żmijami które kręcą się wkoło. Już wcześniej słyszałem, że granica rumuńsko bułgarska słynie z obecności tych gadów, jednak takiej mnogości się nie spodziewałem. W ciągu kilku godzin widzę więcej żmij, niż w ciągu dotychczasowego życia. Trzeba bacznie patrzeć pod nogi, bo najbliższy szpital w Orsovej.
Tyle gwoli dygresji, jedziemy dalej.  Przed nami najbardziej spektakularny odcinek rzeki – przełom Dunaju.  Otoczenie staje się mocno niebanalne, aż od zjazdu z Dubovej.  Najpierw rzeka przechodzi w jeziorko, by wąskim gardłem przełomu ujść na wschód. Wąską drogą, usytuowana bezpośrednio przy rzece, docieramy do Cazanele Mici. Po obu stronach rzeki wyrastają wysokie, skalne ściany, a rzeka zdaje się wciskać pomiędzy nie.  Widoki 
spektakularne. 









Po kilkuset metrach rzeka zaczyna się rozszerzać, a my docieramy do popiersia wykutego w skale.  To 55 metrowa statua króla Decebala – ostatniego władcy Daków. Jedno z najbardziej komercyjnych miejsc w regionie.
Rozpieszczani przez pogodę jedziemy w kierunku Orsovej. Otoczenie rzeki staje się już bardziej monotonne.  Po kilkudziesięciu kilometrach mijamy zaporę „Żelazne Wrota”  i zmierzamy na wschód.





Kraj kwitnącej akacji

Tak właśnie, pod wpływem wyjazdu, określam majową Rumunię. Rumunię, a dokładnie region, o którym będę pisał. To Oltenia i Munetnia – krainy geograficzne położone na południe od Karpat.
Od Dunaju odrywamy się na wysokości miasta Drobeta-Turnu Severin. Odbijamy na północ,  w całkiem inny krajobraz. Wzgórza, doliny, pastwiska. Coś pomiędzy naszymi pogórzami czy Beskidem Niskim.  Poza znaczniejszą wysokością, rejon ten ma jednak coś jeszcze.  Kwitnące akacje i bogatą kulturę. W jak pięknym miejscu jestem, zdaję sobie sprawę dopiero po jakimś czasie. Pogoda ciągle dopisuje, a w oddali majaczą ośnieżone szczyty Parangu i Lotrului. Droga różnej kategorii, zmusza kierowcę do znacznej uwagi. Jest sobota, w mniejszych lub większych osiedlach ludzkich trwają ceremonie weselne. Co więcej, ogrom wesel. Nie mamy czasu poświęcić im więcej czasu, jednak mamy świadomość, że sporo tracimy pomijając ten niecodzienny widok. Jadąc drogą nr 67, mijamy po kilku godzinach Targu Jui. Im bliżej Karpat, tym krajobraz staje się bardziej górzysty, a akacji rośnie tu coraz więcej. I wszystkie kwitną.

W pewnym momencie widzimy wozy konne, jadące powoli tą samą drogą. To nic innego jak tabory cygańskie! Na wozie, poza kupą złomu, ubraniami i masą drobiazgów, siedzi rodzinka Romów z całym dobytkiem.  Tabory spotykamy na tej trasie przynajmniej kilka razy. Co wóz, to inne ciekawe suweniry wiezie na sobie. Poczynając od złomu, który jest najpopularniejszy, po stare samochody typu Dacia. Tak, samochód załadowany na wóz! Sam jestem zaskoczony pomysłowością, ale jednak.  A koniom współczuję.








Takie folkowe atrakcje oglądamy aż do Curtea de Arges. W mieście znajduje się jeden z ciekawszych monastyrów w Rumunii – cerkiew metropolitarna. Wybudowana przez francuskiego mistrza, mi jednak kojarzy się z wpływami arabskimi . Bogato zdobiona kunsztownymi wzorami , z charakterystycznymi wieżami, oplecionymi spiralnymi zdobieniami. Całość zamknięta  w chronionym parku miejskim, udostępniona do oglądania bezpłatnie.
Z racji późnej pory udajemy się w dalsza drogę na północ. Jedziemy trasą 7C w kierunku Fagaraszy. Nocleg organizujemy przy rzece, u podnóża gór i fortecy Poenari.  

Zamek Poenari był jedną z głównych warowni znanego hospodara wołoskiego - Włada Palownika.  To właśnie ten pejoratywnie odbierany władca dostrzegł walory budowli i wzmocnił jej konstrukcję.  Zamek położony jest na stromym wzniesieniu, w znakomitym miejscu do obrony. Nic dziwnego, że załoga w czasie pokoju składała się z 5 – 7 żołnierzy.   Z poziomu rzeki urwisko wygląda bardzo imponująco, zaś z ruin budowli rozpościera się wspaniały widok na trasę „Transfagaraską” i okoliczne wzgórza.
Do fortecy wybieramy się rano. Poranek jest chłodny i pogodny, a 1480 schodów, które pokonujemy szybko nas rozgrzewa.  Ścieżka początkowo prowadzi na grzbiet, a później  kilkadziesiąt metrów granią, na której końcu usytuowana jest forteca. Mimo wczesnej pory, nie udaje nam się uniknąć zakupu biletów (5 lei normalny, 2 studencki).




Po zejściu z ruin pakujemy się w samochód i kierujemy na trasę Transfagaraską.  Zaraz za twierdzą zaczynają się serpentyny i tunele w skałach. Droga ciągnie się bardzo efektywnie i podjazdem prowadzi do jeziora Vidraru. Nad zbiornikiem wodnym spotykamy już sporo ludzi. Widocznie to dobre miejsce na spędzenie niedzielnego przedpołudnia. Powietrze jest bardzo rzeźkie, a jezioro naprawdę robi wrażenie. Tafla wody ciągnie się kilometrami na północ, po horyzont zakończony częściowo ośnieżonymi szczytami Fagaraszy.









Dalsza część drogi prowadzi wzdłuż jeziora. Jest stosunkowo długa i monotonna. Las i zakręty. Do doliny wyprowadzającej bezpośrednio w kierunku grani docieramy dopiero po godzinie. Tu zakrętów jest mniej, a tempo jazdy rośnie.  Oczywiście do pewnego momentu. Po kilkunastu kilometrach stok staje dęba i przychodzi zmierzyć się z serpentynami. Subaru radzi sobie z nimi znakomicie. Z każdym kolejnym metrem widoki stają się coraz ciekawsze, a grzbiet zbliża się nieuchronnie.  Wkrótce mijamy po prawej stronie schronisko. 
Jeszcze kilkaset metrów, parę serpentyn i dojeżdżamy do … kilkumetrowej hałdy śniegu. Za nią jeszcze dwie następne – widoczne skutki potężnej lawiny.  Dalej przejechać nie da rady. Stoją tu tez inne samochody, z kierowcami zaskoczonymi jak i my.   Przekroczenie pasma Fagaraszy stało się więc niemożliwe, a nam pozostaje spacer pocieszający.




 Koniec końców, osiągamy wysokość  1700 m, docierając do malowniczej siklawy już na piechotę. Ja decyduję się pobiec jeszcze wyżej. Z punktu około 1800 m doskonale widzę dalszy przebieg trasy i kolejne hałdy śniegu leżące na jezdni.  Wracam do samochodu, bo nie ma czasu do stracenia, a trasę wycieczki trzeba zmodyfikować.
Wycof z gór zajmuje nam cale popołudnie. Wracamy tłoczną już drogą do jeziora, następnie do Poeanari i Curtea de Arges.


Na bazie pokrótce zmodyfikowanego planu, kierujemy się na północny-wschód, w stronę Brasova. Ten etap wycieczki to kraju kwitnącej wiśni ciąg dalszy. Powtarzają się wspaniałe widoki, cygańskie wozy i zmiennej jakości droga. Z racji niedzieli co kilkadziesiąt kilometrów czai się jakaś osobliwość. Wesela i festyny.
Zaś pogoda dla wszelkich imprez jest idealna. Termometr wskazuje blisko trzydzieści kresek , a na niebie parę chmurek. Otoczenie staje się bardziej spektakularne przy przekraczaniu karpackich grzbietów.  Za miejscowością Rucar osiągamy chyba maksymalną dziś wysokość i zatrzymujemy się w zatoczce przy drodze. Przed nami rozpościera się piękna dolina górska, zamknięta z prawej pasmem Piatra Craiului, zaś z lewej przedgórzem Bucegi.  Soczystą, majową zieleń traw, oświetla dodatkowo słońce, chylące się ku zachodowi.

 Widokowi temu poświęcam długą chwilę, fotografując wszystko po kolei. Bez pośpiechu, lecz systematycznie, żeby niczego nie straci. Niewątpliwie z tego miejsca pochodzą najlepsze zdjęcia wyjazdu.
Na taki widok można by patrzeć godzinami, ale perspektywa niepewnego noclegu trochę nas przyciska. Jedziemy dalej, mijając z prawej strony jeszcze ośnieżone szczyty Bucegi.





Siedmiogród – dziedzictwo średniowiecza

W Bran zatrzymujemy się tylko na chwilę. Słynny zamek zwiedzaliśmy już na poprzednich wyjazdach. Nasz cel znajduje się kilka kilometrów dalej.
Rasnov to miejscowość ze średniowiecznymi korzeniami. Znajduje się to piękny, gotycki kościół i widoczny z wielu kilometrów zamek.
Raczej nie mówi się o tym, ale średniowieczna budowla, znana jako „zamek chłopski” była pierwotnie budowlą krzyżacką. Tak, chodzi o tych rycerzy, którzy uprzykrzali nam życie w Prusach, zaraz potem gdy zostali wypędzeni z terenów Siedmiogrodu (dziś Rumunia).  Pozostawili tam po sobie wiele budowli obronnych, a zamek w Rasnov jest jedną z nich.

Twierdza wznosi się na wzgórzu, dosłownie „nad” miasteczkiem. Składa się z  dwóch pierścieni murów, dobrze zachowanych i odnowionych. 
Do twierdzy docieramy wieczorem, niedługo przed zachodem słońca. Zamek jest już nieczynny i nie możemy zwiedzić go w środku, lecz nawet z zewnętrz robi spore wrażenie estetyczne. Za wdrapywanie się na wzgórze dostajemy za to bonus – piękny zachód słońca.
Widoki w średniowiecznym otoczeniu działają pokrzepiająco, lecz pora zejść na ziemię. Jak zwykle nie mamy pewnego miejsca na nocleg. 
 Decydujemy się szukać go po drodze i przy drodze. O zmierzchu przekraczamy Brasov i zmierzamy w kierunku Sighisoary.  Odpowiednie miejsce do rozbicia się znajdujemy po przeszło dwudziestu kilometrach za miejscowością Rotbav.

Poniedziałek, jako ostatni dzień wycieczki, zapowiada się bardzo pogodnie i ciepło. Po szybkim ogarnięciu się wracamy na drogę nr 13 prowadzącą do Sighisoary. Przemieszczamy się po terenie dawnego Siedmiogrodu, co widać na całej długości trasy. W kolejnych miejscowościach wyrastają piękne, średniowieczne kościoły obronne, nierzadko na wzgórzu pojawia się malowniczy zamek. Szkoda, że czasu nam brakuje, bo okolica warta uwagi. 


Bez wcześniejszego planu zatrzymujemy się w miasteczku Saschiz, przez które akurat przejeżdżamy. Po pierwszym spojrzeniu nie można odjechać obojętnie.  W centrum Saschiz znajduje się jeden z wielu siedmiogrodzkich kościołów warownych wpisanych na listę UNESCO.  Budowla znakomicie zachowana, o sporych gabarytach, jej bryłę dopełnia dzwonnica, zbudowana raczej na kształt czworobocznej wieży obronnej.  Nad miasteczkiem góruje twierdza – tzw. zamek chłopski, powodując, że z oddali całe założenie wygląda bardzo malowniczo.  








Warte uwagi są również same domy w Saschiz. Przedstawiają w większości tradycyjne budownictwo rumuńskie – jednokondygnacyjne, kryte czerwoną dachówką, z masywnymi, drewnianymi okiennicami.









Po dłuższej chwili spędzonej w Saschiz zmierzamy w kierunku głównego dzisiejszego celu – Sighisoary. Po drodze oglądamy jeszcze jedną osobliwość – festyn/zjazd/imprezę cygańską, organizowaną tuż za miasteczkiem.  Pokrótce opisać można ją jako gwar kilkuset ludzi i konne wozy po horyzont.







Sighisoara to właściwie miasto symbol. Większość miłośników architektury średniowiecza zna go dobrze, a każdy zwiedzający Rumunię co najmniej powinien zobaczyć.  Wszystko za sprawą wspaniałej starówki, która we właściwie nietkniętej formie przetrwała do dziś. Średniowieczne miasto, w centrum dzisiejszej Sighisoary jest wpisane na listę UNESCO bynajmniej nie bezpodstawnie.  Zwane prze niektórych „rumuńskim Carcasonne” , przenosi przechodnia, ze współczesności, w wir historii.  W obrębie dawnego grodu nie znajdziemy współczesnego budynku czy  asfaltowej drogi.
 W cieniu  wspaniale zachowanych murów i baszt czekają natomiast skupiska tradycyjnych kamienic poprzecinanych brukowanymi uliczkami, gotyckie kościoły i charakterystyczna wieża zegarowa.  Większość fotografów mogłaby określić miejsce jako wielki plener, gdzie pomysłów na zdjęcie nigdy nie zabraknie, a ciekawe ujęcia wprost uniesposób wyczerpać.  Wbrew temu, co może się wydawać, wiekowe otoczenie pełne jest roślinności. W obrębie murów rośnie wiele drzew, ceglane mury obrasta bluszcz, a większość z domów ozdobiona jest kwiatami.








Kwiaty, kwiaty Sighisoary to już chyba temat na osobne parę stron tekstu. Pojawiają się w tak różnych miejscach, że już nie potrafiłbym sobie wyobrazić tego miasta bez ich udziału. Swoim różem, pomarańczem i fioletem dodają ceglanym murom  niepowtarzalnego charakteru, tchnienia życia. Wbrew pozorom starówka nie jest przepełniona sklepami, czy straganami. Przynajmniej ja przesytu nie odczułem  



Można swobodnie poszwędać się pustawymi uliczkami i czerpać z pomników historii niezapomniany klimat. To chyba najważniejszy z plusów tego miejsca.
Sighisoare udało się nam niespiesznie zwiedzić w parę godzin. Oczywiście pobieżnie, bo można by tu spędzić równie dobrze cały dzień.  Mieliśmy przy tym spore szczęście, akurat na zakończenie wyjazdu. Gdy już wracaliśmy do samochodu rozszalała się burza. Pogoda w sam raz, by opuścić piękne miasto.










Poszliśmy więc za sugestią natury , by rozpocząć powrót do Polski. Minęliśmy Targu Mures i Ludus, by po kilku godzinach znaleźć się w okolicach Turdy.
Podczas przemierzania rumuńskich dróg  wykrystalizował się ostatni punkt do zaliczenia, na pożegnanie. To wąwóz Cheile Turzii,  widoczny z oddali, jako charakterystyczne wcięcie pomiędzy wzgórzami na horyzoncie. Charakterystyczna forma terenu liczy sobie prawie 3 km długości i zachwyca skalistymi ścianami, wysokimi na 300 m. Poza walorami widokowymi, to jedno z najpopularniejszych miejsc wspinaczkowych w Rumunii.



Wejście do wąwozu kosztuje  4 leje, lecz jest to wydatek naprawdę trafiony. Ścieżka turystyczna wiedzie zadrzewioną dolinką, wzdłuż niewielkiego potoku, w zacienionym i chłodnym wąwozie. Oświetlone przez słońce ściany zachwycają monumentalizmem i robią na widzu ogromne  wrażenie.
Spacer wnętrzem wąwozu zajmuje nam ponad dwie godziny. Z racji dnia roboczego niewielu tu turystów.  Cheile Turzii opuszczamy wieczorną porą, by definitywnie obrać „polski” kierunek.










W Turdzie ponownie wjeżdżamy na autostradę. Mija ponad godzina i już docieramy na wysokośc Cluj Napoka. Następny punkt kontrolny to Oradea. Mijamy ją o 22 by po kilkudziesięciu minutach opuścić Rumunię.
Po całej nocy jazdy, granice polsko-słowacką w Barwinku osiągamy o 5 rano i tym samym wyjazd kończy się.

Pisząc tą relację, z perspektywy kilku tygodni, wyjazd do Rumunii uważam za bardzo udany i na swój sposób kształtujący. Do tej pory przeważnie jeździłem tam w góry, trochę zapominając o innych atrakcjach  tego kraju. Tą wycieczką  miałem okazję po części nadrobić zaległości. Przez parę dni, dane mi było nacieszyć oczy pod niemal każdym względem. Zarówno soczystą zielenią krajobrazu, jak i pięknem architektury.  Każda z odwiedzonych krain geograficznych ukazała coś wartego zapamiętania. To był mój trzeci wyjazd do Rumunii, a zobaczyłem tylko niewielki ułamek atrakcji tego kraju. Wycieczka oczywiście poza wrażeniami narobiła mi tylko smaku na kolejne eksploracje Rumunii. Z pewnością niebawem tam wrócę i mam nadzieję, że również w maju.


Pozdrawiam

Tomasz Duda



5 komentarzy:

  1. Cudowne zdjęcia - moim największym marzeniem jest zobaczyć Syberię i Rumunię, Rumunia jest bliżej dlatego często odwiedzam ten blog :) Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, za pochlebne słowa. Polecam Rumunię. Niemal rzut beretem, a widoki jak z bajki. Na żywo lepsze niż na zdjęciach. :)

      Usuń
  2. Tak, Rumunia jest the best. Byłam dwa razy w 2009 i 2010 cały czas wracam wspomnieniami.
    Jak ktoś chce pooglądać, to zapraszam na mój blog:
    http://moniwlasnymisciezkami.blogspot.com/2012/07/rumunia-2009-fogary.html

    http://moniwlasnymisciezkami.blogspot.com/2012/07/bugaria-i-rumunia-2010-cz5-trasa.html

    http://moniwlasnymisciezkami.blogspot.com/2012/07/rumunia-2009-cz-2-sibiu.html
    Tomek Duda - masz tak samo na imię i nazwisko jak mój kuzyn. Taki przypadek.

    OdpowiedzUsuń
  3. Robisz piękne zdjęcia. Czytałam o Gruzji. Właśnie się wybieramy :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do Gruzji jeszcze wrócę. Im dłużej mnie tam nie ma, tym bardziej brakuje. Zapewne za rok :)

      Usuń