poniedziałek, 27 listopada 2017

Gerlach drogą Martina (II)

Witajcie,
Dziś opowiem Wam, jak w pewną sierpniową sobotę zdobyłem Gerlach (2655 m npm) - najwyższy szczyt Tatr. Była to zarówno pierwsza moja wycieczka na ten szczyt, jak również i pierwsza droga taternicka (skądinąd), jaką udało mi się pokonać. Łojanci powiedzą, że nie ma się czym chwalić, dla mnie była to jednak wspaniała przygoda i doświadczenie. 



Od początku,
Wizja zdobycia Gerlacha narastała w mojej głowie co najmniej od roku 2013. Miała paść droga żlebem Karczmarza, na który już kilka lat ostrzyłem sobie zęby. Jednakże wejście powyższym szczytem wariantem jest specyficzne. Tzn. specyficzne o tyle, że do zrobienia najlepiej w zimie i to przy minimalnym zagrożeniu lawinowym.  Niestety takich warunków, w korelacji z wolnym czasem nie udało się na przestrzeni ostatnich lat osiągnąć. 
Koniec końców moje taternicko-tatrzańskie ambicje odrodziły się lego lata. W znajomym gronie padła propozycja jedziemy na Gerlach. Znalazł się nawet wolny termin. Jedziemy!
... Gorzej było natomiast z pogodą, która jak wiadomo - w Tatrach nie rozpieszcza. 
Sobota, jaka była jedynym logicznym terminem na wyjazd zapowiadał się przygodowo. Mianowice - do 12:00 ładna pogoda, po południu  mżawka, po 14:00 ulewa i załamanie trwające następnych kilka dni. Postanowiliśmy zaryzykować. 


Było nas trzech - ja wraz z Marcinem i Krzyśkiem oraz Anita, która supportowała całą akcję z dołu. Z Krakowa wyjechaliśmy o 1:30 w sobotę, zaś o 4:00 już wytoczyliśmy się z samochodu w Tatranskiej Polance. Pomimo iż wokoło panowała jeszcze noc, na szlak ruszyło oprócz nas co najmniej kilka czołówek. Niebawem zaczął wstawać świt. Od strony Popradu bezchmurne niebo dobrze nam wróżyło, niestety nad tatrzańskimi szczytami niebawem szybko zaczęły zbierać się chmury. 
Przy tym temperatura była podejrzanie wysoka, no chyba że dla kogoś 18 stopni Celsjusza o 4:00 rano w Tatrach do niska temperatura. Nie wróżyło to dobrze, gdyż zapowiadało się załamanie. Przyznam, iż spina czasowa motywowała mnie i demotywowała jednocześnie. W czwórkę wystrzeliliśmy błyskawicznie do przodu, mijając po drodze turystów idących do góry. Szybko dotarliśmy do Śląskiego Domu (1670 m npm ), z którego przed chwilą wyruszali przewodnicy z klientami, po czym błyskawicznie skierowaliśmy się w stronę przełęczy. Do tego momentu poruszałem się wraz z Anitą, a Krzysiek z Marciniem przyspieszyli kroku przed nami. Od hotelu poszedłem już szybciej i zacząłem samotnie gonić chłopaków, z uwagi na presję czasową. Anita miała zejść przez przez Zbójnicką Chatę do Starego Smokovca.





Ścieżka wiodąca na przełęcz była w bardzo dobrym stanie, zaś nawierzchnię stanowiły równo ułożone granitowe płyty. Bezpośrednio przez ostatnim podejściem dogoniłem Marcina i Krzyśka i już wspólnie wdrapaliśmy się po łańcuchach na Polski Grzebień (2200 m npm). Była godzina 6:30, zaś nad Gerlachem kłębiły się ciemne chmury burzowe. Zaczęliśmy się obawiać, że prognoza może ulec przesunięciu niekorzystnie dla nas, jednak pomimo niekorzystnie wyglądającego nieba postanowiliśmy zaryzykować. Ubraliśmy uprzęże, kaski i w bojowym nastroju zaczęliśmy poruszać się na zachód, w kierunku początku grani.




Początkowo grań przejawiała łagodny charakter, dominowały skały z domieszką odcinków trawiastych. Pierwsza wspinaczka rozpoczęła się na ścianie Wielickiego Szczytu. Nie były to jednak żadne trudności, wiele możliwość obejścia i duże, wygodne chwyty. Po prostu przyjemnie. Zaobserwowaliśmy, że co najmniej dwie osoby związane liną poruszają się przed nami. Po zejściu z wierzchołka Wielickiego Szczytu, na stanowisku z wielu taśm tam pozostawionych zjechaliśmy szybko ok. 10 metrów w kierunku przełęczy.




Dalsza droga w kierunku Litworowego Szczytu była bardzo łatwa i również częściowo trawiasta. Po obserwacji całego masywu Gerlachu wydawało się, że Litworowa Przełęcz była ostatnim miejscem, gdzie można bez większego problemu zejść w kierunku Doliny Wielickiej. O schodzeniu nie było jednak mowy, bo pomimo silnego wiatru szło się wyśmienicie, a pogoda paradoksalnie zaczęła się poprawiać.




Od Litworowego szczytu teren stał się nieco trudniejszy, ale jak na moją ocenę, idąc bez asekuracji czułem się psychicznie bezpieczny. Wraz z Marcinem szliśmy z przodu, Krzysiek zaczął nieco odstawać. W pewnym momencie nawet straciliśmy go z oczu i czekaliśmy na niego dłuższą chwilę. Przy spotkaniu powiedział, że zgubił ścieżkę i wpakował się w trudniejszy teren. Zasugerował przy tym mocno, że trzeba się związać. Jakkolwiek ja nie widziałem takiej potrzeby, z uwagi na samopoczucie całego zespołu związaliśmy się i zaczęliśmy iść na lotnej. Od tego momentu tempo dramatycznie spadło. Marsz w zespole trójkowym na lotnej asekuracji w mojej ocenie nie był ani bezpieczny, ani szybki, a czas leciał ....  Subiektywnie powiem, że bezpieczniej czułem się niezwiązany.





Do przełęczy przed Lawinowym Szczytem dotarliśmy przed południem. Właściwe równolegle z nami szedł dwuosobowy zespól słowacki - przewodnik z klientem. Dójka przed nami nie wchodziła na Lawinowy i Zadni Gerlach, ale zamierzała obejść go ścieżką od zachodu. Sam nie wiem dlaczego, zamiast iść granią zdecydowaliśmy się pójść za nimi. Była to zła decyzja. Dwójka szybko nam jednak znikła z pola widzenia, tak samo jak ścieżka, którą podążali. Zostaliśmy w kruchym terenie pozostawieni sami sobie, nie widząc dobrego wyjścia z sytuacji. Postanowiliśmy wrócić na grań jednym z przyjaźniej wyglądających żlebów. Prowadziłem nasz zespół, próbując wygramolić się na górę. Nie było to ani przyjemne, ani bezpieczne. Kamienie w żlebie były luźne i co jakiś czas chłopaki za mną musieli uważać na te spadające. Z powrotem osiągnęliśmy grań na wysokości Jurgowskich Czubów. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Trzeba było się spieszyć, gdyż po ładnej pogodzie nie zostało ani śladu. Zrobiło się cieplej, niebo zasnuły chmury i co jakiś czas przez grań przechodziły mniejsze lub większe mżawki.




Trawersowaliśmy Zadni Gerlach nieopodal szczytu. Stąd było widać już znakomicie przełęcz Tetmajera i wierzchołek głównego Gerlachu. Ściana robiła imponujące wrażenie, na drodze było również kilka zespołów. Na samej przełęczy spędziliśmy tylko chwilę, chcąc za wszelką cenę zdążyć przed ulewą. Krzysiek szybko przekazał mi sprzęt zebrany po drodze, po czym zabrałem się znowu do prowadzenia. Teoretycznie najtrudniejszy fragment na całej drodze (II) był dla mnie bardzo przyjemny i łatwy technicznie. Grań stanęła dęba, jednak droga była dobrze widoczna i znaczona dużymi chwytami. Wspinało się naprawdę łatwo i przyjemnie. Z racji, iż czułem się bezpiecznie, zaś chciałem odcinek pokonać za jednym razem, z rzadka zakładając przeloty. Gdy już teren wypłaszczył się, droga przybrała postać poszarpanej grani, zakończonej skalnymi głazami i ostańcami.  Założyłem tu kilka punktów na taśmach, jednak głównie operowałem liną pomiędzy skałami, gdyż już właściwie cały sprzęt asekuracyjny mi się skończył. Grań przeszedłem bardzo sprawnie. Po chwili okolica nieco się zamgliła i czasem nie widziałem końca liny i chłopaków idących za mną. Po kilku minutach jednak w oddali zamigotał charakterystyczny krzyż. Niebawem byłem na szczycie i przyasekurowałem towarzyszy.




Na szczyt dotarliśmy przed 14:00 i przed załamaniem pogody. Posiedzieliśmy tu kilkanaście minut. Napięcie częściowo minęło, trzeba było jednak jeszcze zejść. Szliśmy ciągle na linie, szukając wyraźnej ścieżki. Nie znając drogi do Doliny Wielickiej, zaczęliśmy schodzić w kierunku widocznej Doliny Batyżowieckiej, przez Batyżowiecką Próbę. Słyszeliśmy, że ktoś idzie przed nami. Nie minęło kilkanaście minut, gdy zaczęło padać. Najpierw słabo, po pewnym czasie nastała ulewa i burza z piorunami. Sytuacja zrobiła się nieciekawa, teren śliski, jednak zamiast martwić się tym, byliśmy raczej zadowoleni, że bezpiecznie opuściliśmy grań. Początkowo szliśmy żlebem, który jednak opuściliśmy po kilkunastu minutach, idąc czymś w rodzaju "grzędy". Po chwili intensywnych opadów, żleb, którym niedawno schodziliśmy z minuty na minutę zamienił się w rwący potok. Początkowo wydawało się, że droga jest łatwa, jednak im niżej, tym bardziej robiło się stromo i ślisko. W kilku miejscach teren był pionowy, a co jakiś czas przytwierdzono klamry i punkty do asekuracji. Ciągle prowadziłem i jeden taki trudny odcinek udało mi się zejść. Chłopaki zdecydowali się na zjazd.  Przy kolejnym ubezpieczonym i trudniejszym odcinku dogoniłem grupkę Słowaków, której wyposażenie wyglądało "radośnie". Musiałem jednak czekać na chłopaków, którzy zostali z tyłu. Przemokłem cały i było mi zimno, toteż z dłuższego oczekiwania nie byłem szczęśliwy. Cieszyłem się za to, że chwilowo przestało padać. Dolina wydawała się być niedaleko, chociaż teren nie pozwalał na przyspieszenie. Trzeba było szczególnie uważać na połogie, śliskie skały, które nie dawały odpowiedniego oparcia butom. Na relatywnie płaskim gruncie stanęliśmy dopiero około  godziny16:00.






Tutaj po raz kolejny dogoniliśmy Słowaków, oswobodziliśmy się ze sprzętu, po czym rozpoczęliśmy już spokojnie zejście w łatwym terenie. Około pół godziny zajęło nam nam dotarcie do czerwonego szlaku pod Batyżowieckim Plesem. Dalej już poszło dosłownie z górki, choć droga trochę się dłużyła. Najpierw szlakiem czerwonym do żółtego, następnie żółtym do zielonego, którym szliśmy rano do góry. Zmęczenie dawało się już we znaki. Gdy w pewnym momencie zatrzymaliśmy się z Marcinem, aby poczekać na Krzyśka, zasnąłem siedząc na kamieniu. Zielony szlak wiódł drogą asfaltową, która dosłownie wlekła się jak flaki z olejem. Dodatkowo pogoda przypominała o sobie, gdyż w drodze do parkingu deszcz zlał nas jeszcze kilkukrotnie.



Do samochodu dotarliśmy ok. 18:00, po 14 godzinach akcji górskiej. Było to już chyba wystarczające dla każdego. Jako, iż swoją wachtę za kierownicą pełniłem w nocy, teraz to Marcin prowadził. Większą cześć drogi powrotnej przespałem.

Podsumowując, jak wskazałem, cała akcja górska na Gerlach drogą Martina "od samochodu do samochodu" zajęła nam 14 godzin.
W tym przejście drogi od Polskiego Grzebienia do szczytu zajęło nam 6 godzin, co o ile dobrze pamiętam oddaje czasy opisywane w przewodnikach i relacjach na przejście tej drogi.
Osobiście bardzo mi się podobało. Droga Martina jest w mojej ocenie idealnym polem do ćwiczeń dla osób, które ze szlaków turystycznych gotowe są na wejście szczebelek wyżej i poznanie czegoś nowego. Konieczne jest obycie ze skałą, obycie z wysokością i tzw "lufą". Tego nie brakuje. Jednak nie potrzebne są umiejętności wspinaczkowe, a wskazane zdolności do sprawnego napierania. Przejście całej drogi bez liny jest moim zdaniem możliwe, na relatywnie bezpiecznym poziomie, jednak wymaga wskazanego obycia. Przejście całości w zespole związanym liną byłoby wręcz niecelowe.  Na odcinkach gdzie idziemy z liną w grę wchodzi przy tym tylko właściwie asekuracja lotna ze względu na oszczędność czasu. Asekuracja sztywna na drodze Martina wydaje się zbędna.

W razie jakichkolwiek pytań proszę o komentarze.

Pozdrawiam






2 komentarze:

  1. Super wyprawa, mam zamiar ze swoją ekipa wejść na Gerlach w nastepnym roku, w tym planujemy Rysy i Orlą Perc. Moje pytanie, o ile ja i kolega mamy jakieś doświadczenie ze wspinaczka o tyle 2osoby z naszej ekipy nie maja, czy wejście na Rysy i Orla (mam nadzieję że też tam byles i pomożesz) lepiej zrobić w uprzezu czy nie jest wymagana??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zróbcie kurs wspinaczkowy i pochodźcie po krótszych drogach. Droga Martina jest długa i wymagająca. Zależy jakie macie doświadczenie górskie, ale przejście z Orlej Parci na grań Martina jest wg. Mnie zbyt dużym przeskokiem. Musicie czuć się pewnue w skale. Polecam linę wziąć tylko konieczna jest umiejętność chodzenia z asekuracją lotną. Bez zakładania przelotów lina daje więcej złego niż dobrego. Przeanalizujcie wypadek na drodze Martina bodajże z 2016 roku, gdzie zespół szedł z liną, nie zajładał przelotów i przetoczył się 200 m w dół. Pozdrawiam

      Usuń