wtorek, 7 listopada 2017

Wyprawa do Peru Cordilliera Blanca I Huascaran Sur- relacja - część IV - Vallunaraju i powrót z Raju :)

Tym razem ostania część relacji, dokumentująca wyprawę do Peru. Tym razem będzie o ostatnim górskim sukcesie wyjazdu i żmudnym powrocie do cywilizacji, Polski, domu :). Enjoy


6 lipca 2017 roku

Po śniadaniu i konsultacji z właścicielem Carooline Lodging plany mamy już właściwie sprecyzowane. Idziemy na trekking w doliny górskie leżące nieopodal, z zamiarem okrążenia szlakami wzgórza Churup (5498 m npm). Po sprawdzeniu listy obecności okazuje się, że Janek zostaje w Huaraz, a pozostali jeszcze mają chęć na wyjście. Pakujemy się bez pośpiechu i wychodzimy na miasto.



Znalezienie transportu do pobliskiej miejscowości Luppa zajmuje nam ponad godzinę i kończy się wynajęciem taksówki, która za 15 soli dowozi nas te kilka kilometrów. Z miejscowości idziemy już pieszo do początku parku narodowego i miejscowości Pitec, Droga upływa przyjemnie, możemy podziwiać lokalną kulturę oraz widoki migoczące w oddali - Huaraz i masyw Cordilliera Blanca. Niemniej jednak ponad dwa tygodnie noszenia plecaka męczy i pomimo relatywnie niewielkiego wysiłku, daje się on we znaki. Sam czuję ból pleców już po kilku godzinach marszu. Na granicy parku narodowego spotykamy miłego strażnika, o raz kolejny uzupełniamy formularze i disclaimer, po czym ruszamy w dalszą drogę. Jest już bardzo późno, nawet jak na nasz standard, gdyż dochodzi godzina 16:00.



Dodatkowo, gdy nad doliną świeci słońce i na niebie nie ma chmur, góry są całkowicie spowite mgłą i lada chwila możemy spodziewać się deszczu. Jesteśmy zdeterminowani i wychodzimy w kierunku doliny niemniej jednak, gdy nad nami robi się ciemno od chmur, a deszcz zaczyna padać, z podkulonymi ogonami wracamy do granicy parku i na parkingu postanawiamy robić namiot. Przy tym należy zaznaczyć, iż sytuacja moja i Janusza po ostatniej przygodzie z serem jest stabilna, o tyle Marcin męczy się dalej z problemami żołądkowymi już od kilku dni. Ma problem ze zjedzeniem czegokolwiek, a gdy już zje to organizm każe mu się tego pozbyć. Biegunka nie jest intensywna ale bardzo częsta i irytująca.



Zmiana planów trekingowych nie przeszkadza nam, aby było fajnie. W trzy osoby siedzimy w jednym namiocie Marcina, jemy co tu wnieśliśmy i rozmawiamy. Chmury na niebie i zachód słońca fundują nam znakomity spektakl przez co nie mamy powodu żałować, że się tu znaleźliśmy.






7 lipca 2017 roku

Wstajemy przed 8:00 i powoli organizujemy sobie dzień. Parking z każdą chwilą ożywa. A to przechodzą miejscowi w kolorowych strojach, pozdrawiając nas, a to pojawia się strażnik parku i kolejni turyści. Za namową miejscowych decydujemy się pójść w kierunku jezioro Churup, które położone jest nieopodal, u podnóża szczytu o tej samej nazwie. Miejsce okazuje się być bardzo popularne wśród turystów, a droga wiodąca do niego ma początkowo szerokość szosy samochodowej.



Przy znakomitej pogodzie, z relatywnie niezbyt ciężkimi plecakami, w sandałach, szybko zdobywamy wysokość. Początkowo zmierzamy odsłoniętym grzbietem, następnie trawersem wzdłuż zbocza, by wejść w dolinę górską. Następnie droga mocno staje dęba i zaczyna się etap wspinaczkowy, ubezpieczony stalowymi linami. Dla nas jest ot o tyle trudne, o ile mamy sandały na nogach, a nawierzchnia jeszcze po porannym przymrozku bywa miejscami zalodzona. Duże plecaki również nie pomagają w utrzymaniu równowagi, jednak nie mamy z nią większego problemu.



Wspinaczka wzdłuż wodospadu oraz potoku jest bardzo przyjemna i dostarcza wielu wrażeń. ścieżka następnie opada trochę, by po chwili zmienić znowu charakter i wprowadzić nas na spiętrzenie, które poprzedza bezpośrednio jezioro. Nad taflą wody nie brakuje turystów, przy tym najwięcej jest Azjatów i Amerykanów. Jezioro położone jest na wysokości 4560 m npm, przy czym można wyjść jeszcze 100 metrów wyżej, do mniejszego jeziorka. Janusz zostaje tutaj, ja zaś z Marcinem na lekko idziemy jeszcze wyżej. Droga wiedzie długim trawersem, a następnie wspina się na skaliste zbocze do wysokości 4700 m npm. Na górze spędzamy jedynie kilka minut, by po chwili skierować się do zejścia. Szybko docieramy do miejscu postoju Janusza, po czym idziemy w dalszą drogę w dół.



Błyskawicznie pokonujemy odcinek wzdłuż potoku, chwilę dyndamy na linach, by niewiele później schodzić już w kierunku granic parku narodowego. Na miejscu budzimy powszechne zdziwienie, gdy deklarujemy, że idziemy pieszo do najbliższej miejscowości, gdyż nie chcemy płacić za transport z Pitec dwukrotnie więcej. Do miejscowości Luppa, skąd de facto rozpoczęliśmy wycieczkę docieramy około 14:00. Na miejscu transport publiczny nie jeździ widocznie zbyt często, a w rezultacie niewiele myśląc decydujemy się na przejazd z lokalsem po 5 soli za osobę. Po powrocie do miasta spotykamy się z Jankiem i zaliczamy rutynową wycieczkę po sklepach i bazarach. Wieczorem standardowo gotujemy i smażymy. Snujemy też plany na ostatni podryg tego wyjazdu...


8 lipca 2017 roku 

Kolejny już, przedostatni przepak w Huaraz przed ostatnią akcją górską. Chociaż jesteśmy już zmęczeni i nie chce nam się, postanawiamy jeszcze powalczyć. Pada na górujący nad miastem szczyt Vallunaraju (5686 m npm) - szczyt leżący blisko, z dobrą logistyka i idealny jako podsumowanie działalności górskiej. Mamy do zagospodarowania dwa dni, gdyż na 10 lipca wieczorem zakupiliśmy już bilety powrotne do Limy. Po konsultacji z właścicielem dowiadujemy się, że jeżeli nie weźmiemy transportu prywatnego do Base Camp to potrzeba trzech dni, ale w dwa może się udać. Spróbujemy. 
Tym razem Marcin, którego nie odpuszcza biegunka zostaje w mieście, zaś Janek oferuje nam support w bazie, zastrzegając, iż nie idzie wyżej. Akcję górską mam przeprowadzić wraz z Januszem. Nie będę ukrywał przy tym, iż na Vallunaraju jedziemy trochę w ramach rewanżu, żeby odkuć się za Chpocalqui i Huascaran, żeby pokazać, że możemy. Tylko komu? Najprawdopodobniej sobie i tym samym poprawić nadwątlone morale. Marcin odprowadza nas do centrum miasta, gdzie znajdujemy publiczny transport do miejscowości Marian za 1 sol/osoba. Busik jedzie ciągle do góry, niemiłosiernie piłując. Sześć kilometrów w około pół godziny to wynik, jaki udaje mu się osiągnąć. Dla nas im wyżej tym lepiej, toteż opuszczamy maszynę na ostatnim przystanku. Dalej idziemy pieszo.



Droga wiedzie najpierw szutrówką (właściwie wszystkie drogi poza główną to szutrówki), by po chwili zmienić się w ścieżkę biegnącą grzbietem pomiędzy skałami. Niebawem trafiamy na otwartą przestrzeń, a przed nami pojawia się pasmo górskie, zakończone lodowo-skalnymi ścianami i otwartą gardzielą doliny, do której zmierzamy. Grzbiet, który pokonujemy jest całkowicie odsłonięty i słońce grzeje nas mocno. Na szczęście z racji temperatury nie jest przesadnie gorąco, ale optymalnie. Przy tej okazji muszę wspomnieć, że pogoda w Peru bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła w kontekście relatywnie niewielkich wahań temperatury. Gdy w Azji w dzień temperatura na lodowcu w słońcu sięga 30-40 stopni, w nocy zaś spada poniżej -10, tutaj codziennie termometr wskazuje nie mniej niż 18 i nie więcej niż 23 stopnie Celsjusza, a nie spada poniżej -10 , - 20. Po prostu funkcjonuje się przyjemnie i zmęczenie aż tak nie daje się we znaki, szczególnie w pełnym słońcu.






Toteż marsz pod Vallunaraju, mimo iż w pełnym słońcu oraz pod koniec wyjazdu, był znośny. W dolinie zrobiło się już chłodniej, jednak plecaki dawały się solidnie we znaki. Na domiar złego objawy mojej biegunki wróciły i miałem solidne obawy, czy uda mi się zaatakować górę. Na chwilę obecną celem było dotarcie do Base Camp położonego na końcu doliny, którą szliśmy około 10 kilometrów. Gdy dotarliśmy do bazy słońce schowało się już za wysoki horyzont i zrobiło się zimno. Miejsce położone na 4450 m npm okazuje się równocześnie schronem i centrum szkolenia przewodników górskich, z których kilku rezyduje w budynku. Co ciekawe, nieopodal zbudowano nawet toalety.





Z racji zmęczenia i temperatury niezwłocznie rozbijamy namiot, ubieramy najcieplejsze ubrania i rozpoczynamy przygotowywanie jedzenia. Wieczorne czynności kończymy spakowaniem plecaków szturmowych i całego sprzętu na jutro. Szykuje się ambitny plan do zrealizowania.


9 lipca 2017 roku

Dzień rozpoczynamy pobudką o 2:30. W nocy jest widno jak w dzień, gdyż księżyc mocno świeci po zboczach i lodowych ścianach. Ubieramy się, jemy, pakujemy. Niezwłocznie wychodzimy na podejście o 3:40.



 W świetle czołówek szukamy ścieżki, ale nie jest to trudne. Zbocze jest bardzo strome i nie ma wielu wariacji do poprowadzenia dróżki. Tempo mamy bardzo dobre i szybko zdobywamy wysokość. Szlak wiedzie początkowo bardzo stromo w górę, a następnie łagodniejszym już trawersem w kierunku moreny i skał poniżej lodowca. Szlak jest znakomicie oznaczony i widoczny z powodu księżycowego światła i bezchmurnej pogody. Około 5:00 docieramy do Moraine Camp (4950 m npm), gdzie rozstawionych jest kilka namiotów. Po krótkiej przerwie i zjedzeniu batona idziemy dalej, tym razem wspinając się przez barierę skalną. Przed 6:00 docieramy do podstawy lodowca.



W majaczącym wschodzie słońca i zachodzie księżyca, następujących równocześnie, "szpeimy" się. Na lodowcu przed nami widzimy co najmniej trzy zespoły. Jako, iż posuwamy się dobrym tempem po kilkunastu minutach mijamy przewodnika wraz  klientem. Dalej idzie się coraz ciężej, a tempo spada wprost proporcjonalnie do wzrastającej wysokości. Mimo wszystko jest lepiej niż się spodziewałem. Trzymamy odległość długości liny lecz teren nie jest szczególnie uszczeliniony. Kilkukrotnie przechodzimy przez mosty śnieżne. Droga jest widoczna i wydeptana, prowadząc pomiędzy charakterystyczne "rogi" Vallunaraju.






Kilkukrotnie pokonujemy miejsca bardziej czujne, jednak generalnie teren nie sprawia nam trudności. Pogoda jest znakomita, a im dłużej idziemy, tym robi się cieplej. W międzyczasie próbuję skontaktować się z Jankiem prze krótkofalówkę, jednak jest to niemożliwe. Gdy wychodzimy na przełęcz pomiędzy wierzchołkami dociera do nas słońce, które mocno grzeje. Grań szczytowa nie jest długa i pokonujemy ją bardzo sprawnie. Na szczycie meldujemy się około 8:00 rano, spotykając dużą grupę z lokalnym przewodnikiem. Robimy kilka zdjęć, podziwiamy spektakularny widok i po przegryzieniu batona ruszamy w dalszą drogę w dół.




Ze szczytu bardziej zbiegamy niż schodzimy, gdyż chcemy jak najszybciej przejść niebezpieczne odcinki, zważywszy że słońce już mocno operuje na niebie. Robi się ciepło, miejscami nawet gorąco. Zbiegamy w godzinę do podstawy lodowca i na skałach już rozwiązujemy się. Dalej schodzimy skałami, przez obóz moraine camp. Stamtąd kontaktujemy się z Jankiem i zapowiadamy rychłe zejście do bazy. Na trawersie rozwijamy dużą prędkość, którą tracimy dopiero na stromym zejściu w dół zbocza, gdyż robi się niebezpiecznie. Niedaleko dna doliny spotykamy grupę turystów, która mozolnie brnie do góry. Dobijamy do bazy ok. 10:50, gdzie czeka Janek z ugotowana zupą i liofilem.




 Okazuje się, iż cała akcja górska zajęła nam 7 h. 10 min. Pożywiamy się trochę w biegu i jednocześnie niemal przebieramy, suszymy ubrania i pakujemy obozowisko. Nie jesteśmy zbytnio zmęczeni, toteż sprawnie uwijamy się z całym wyposażeniem. Po 12:00 opuszczamy bazę i sprawnie maszerujemy w dół doliny. Droga dłuży się trochę i po jakimś czasie robi się monotonnie i śpiąco. Przy tym im niżej, tym cieplej.




O 14:30 docieramy do wsi Marian, ale z racji niedzieli nie spodziewamy się na szybki transport. Ku naszemu zdziwieniu po kilkunastu minutach oczekiwania na horyzoncie pojawia się busik, który za 1,5 sol/osoba dowozi nas do centrum Huaraz. Jako, iż wszystkie górskie cele mamy już zrealizowane,  przełamujemy strach przed lokalnym jedzeniem  i zajadamy się szaszłykami z kurczaka, serwowanymi na lokalnym bazarze (2 sole/sztuka). Próbujemy również lokalnych specjałów, tj. herbat z alkoholem, precli z rusztu, prażonej kukurydzy czy sałatki tak ostrej, że nie sposób jej przełknąć. Jest w czym wybrać, a przekąski kosztują dosłownie grosze. Wieczorem kupujemy również lokalne owoce. Te ciekawsze, których próżno szukać w Europie. Najedzeni rezygnujemy tym razem ze wspólnego gotowania.




10 lipca 2017 roku

Ostatni dzień w Huaraz spędzamy raczej standardowo. Jemy śniadanie, wstępne pakujemy plecaki, które odkładamy do depozytu i idziemy na miasto. Celi mamy co najmniej kilka, a najciekawszym jest sprzedaż sprzętu wspinaczkowego. Marcin opowiada, iż poprzedniego dnia, gdy my walczyliśmy na Vallunaraju, on chodził po mieście i udało mu się sprzedać kilka rzeczy, które tak czy inaczej planował wymienić. Postanawiamy na wszelki wypadek też zabrać ze sobą co niego i spróbować sprzedać. Ponadto każdy chce wymienić lokalna walutę na coś powszechnie akceptowalnego i kupić pamiątki dla bliskich.



 Największe wyzwanie mamy z pierwszym zadaniem. Chodzimy od sklepu do sklepu i próbujemy sprzedać co mamy zbędnego. Generalnie targi kończą się bardzo dobrze i kończą się sprzedażą szeregu elementów wyposażenia za dobre pieniądze. Podsumowując powiem, że do kraju wracałem bez górskich butów, gdyż cena za jaką je sprzedałem była co najmniej zadowalająca. Następnie od sklepu do sklepu szukamy pamiątek - kubków, biżuterii, pocztówek, etc. Swetry i czapki z alpaki cieszą się dużą popularnością. Postanawiamy spróbować także lokalnej kuchni, która okazuje się niebywale tanie. Za 10 soli kupujemy munu dnia, na które składają się dwa dania, przystawka, deser i napój. Drobne wydajemy również w inny sposób, próbując lokalnych lodów oraz świeżych soków, które sprzedawane są niemal na każdym rogu.



Wieczorem żegnamy się z właścicielami hostelu, których długo zapamiętamy. Pani właścicielka na pożegnanie tytułuje nas jako "chicos montañeros", które to stwierdzenie bardzo nam się podoba. Około 20:30 trafiamy na dworzec autobusowy i czekamy na nasz transport. W tym miejscu warto powiedzieć, iż w Peru, a szczególnie w Huaraz nie ma czegoś takiego jak standardowy wspólny dworzec autobusowy. Nie wiem, czy działa tu transport publiczny, zaś z pewnością większość kursów obsługują podmioty prywatne. Przy tym każdy z nich ma odrębne stoisko w innej części miasta. Takie stoisko zaś jest swego rodzaju prywatnym dworcem. Aby kupić bilet należy trafić do stoiska konkretnego przewoźnika i dokonać zakupu.





Autobus mamy wykupiony na godzinę 22:00, ale spóźnia się i przyjeżdża dopiero 40 minut później. Po tym incydencie wszystko idzie już zgodnie z planem. Dostajemy swoje miejsca, po czym bezceremonialnie kładziemy się spać.


11 lipca 2017 roku

Budzimy się w Limie o 5:00 rano, jeszcze w nocy. Pogoda jest taka sama, jak w momencie, gdy opuszczaliśmy miasto - szara, wilgotna, zimna i smętna. Po opuszczeniu autobusu nie mamy woli walki i przebijania się przez ciemne miasto na lotnisko. Ulegamy namowie taksówkarza i za 50 soli jedziemy na miejsce.




Na lotnisku w znajomym miejscu rozbijamy koczowisko. Jemy, śpimy, gapimy się w ścianę. Wszystko po to aby przeczekać te kilka godzin do 11:15, kiedy ma rozpocząć się nasz lot. Po rozpoczęciu procedury odprawy nasza sytuacja nabiera tempa. Szybko meldujemy się w samolocie Iberia Airways, w którym mamy spędzić następne kilkanaście godzin. Tym razem usługi okazują się być dużo gorszej jakości, niż standard do którego przyzwyczaiło nas British Airways. W locie pijamy strefy czasowe i zaliczamy ekspresowo szybką noc, po czym o świcie docieramy do Madrytu.


12 lipca 2017 roku

Na tamtejszym lotnisku mamy już trochę zabawy, gdyż musimy przemieszczać się pomiędzy poszczególnymi sektorami, oddalonymi oo kilka kilometrów i połączonych metrem. Podczas odprawy również jesteśmy celem dokładnego badania służb celnych , którzy kontrolują nas widocznie  w poszukiwaniu narkotyków. Nikt nie zostaje jednak zatrzymany do dokładniejszej kontroli. Chwila niepewności pojawia się jedynie w jednym momencie, gdzie Marcin ma problem, aby automatyczny czytnik wykrył podobieństwo jego zarośniętej trzytygodniową brodą twarzy do tej zamieszczonej na paszportowym zdjęciu. Jest to jednak smaczek wzbudzający uśmiech, a nie realny problem.



W kolejny samolot do Berlina wsiadamy o godzinie 8:45 aby przed południe dotrzeć na miejsce. Niestety, pomimo słonecznej pogody w Hiszpanii, Berlin wita nas deszczem i chmurami. 5 kilometrów dzielących nas z lotniska na dworzec autobusowy pokonujemy oddzielnie - ja z Marcinem pieszo, Janek z Januszem autobusem. Spotykamy się na miejscu, robiąc po drodze zakupy w Lidlu. Na transport do Polski przychodzi nam czekać do wieczora. Godziny wleką się w nieskończoność, a spędzamy je w lokalnej poczekalni, która powoli zapełnia się ludźmi.
Mój transport wyrusza o godzinie 19:00, przy tym trochę się opóźnia. Żegnamy się z chłopakami licząc na rychły kontakt. Oni wyjeżdżają również polskim busem za niespełna pół godziny, do Warszawy.


13 lipca 217 roku

Dużą część podróży przesypiam, budząc się dopiero przed Krakowem. Docieram na mieszkanie po godzinie 4:00 rano i w tym momencie moja ponad dwudziestodniowa podróż kończy się. Janusz kończy swoją przed godziną 8:00, zaś Janek i Marcin przekraczają progi domów przed południem. Powyższe akcenty kończą epopeję "Hola Cordilliera".


Podsumowanie

"Hola Cordilliera" to wyjazd stanowiący podsumowanie ponad dwuletnich przygotowań. Chociaż główny cel wyprawy nie został osiągnięty, z pewnością czas spędzony w Peru nie poszedł na marne. Poza zdobyciem doświadczenia górskiego spędziliśmy tam wspaniałe wakacje. Cordilliera Blanca to region niezrównanie piękny i egzotyczny dla przeciętnego europejczyka. Góry, choć mogłoby się wydawać, że wszędzie są takie same, tutaj mają swój specyficzny charakter, tworząc miejscami specyficzne kształty i formy. Chociaż nie są relatywnie wysokie, posiadają niepowtarzalny, wysokogórski charakter. Jeżeli chodzi o trudności  techniczne to w mojej ocenie stanowią idealny cel dla ekip średniozaawansowanych i zaawansowanych. Poza kilkoma szczytami trekkingowymi w większości przypadków drogi klasyczne na bardziej popularne szczyty mają już większą wycenę i wymagają umiejętności wspinaczkowych. Niemniej jednak osoby posiadające umiejętności znakomicie odnajdą się w tym regionie.
Z drugiej strony Cordilliera Blanca to góry znakomite pod względem transportu i komunikacji. Wzdłuż masywu ciągnie się główna droga krajowa i komunikacją publiczną dojedziemy na dowolną jej wysokość. W poszczególne doliny dowiozą na za to taksówki za naprawdę śmieszne pieniądze. Poza stosunkowo kosztownym biletem lotniczym Peru to raj dla ludzi, którzy nie chcą wydawać dużo pieniędzy (no chyba, że koniecznie chcą odwiedzić Machu Picchu). Tanie jest jedzenie, transport, zakwaterowanie. Poza ogólnym permitem do parku narodowego nie potrzebujemy innych przepustek. Nawet transport ekwipunku osłem czy z pomocą tragarza nie wychodzi drogo, w porównaniu do np. Kirgistanu.
Przy tym po raz kolejny powołuję się na egzotykę miejsca, która jest ciekawa sama w sobie. Dal mnie w Peru dosłownie wszystko było "inne" od tego co znałem do tej pory. Język, ludzie, kultura, pogoda, etc. To samo dotyczy flory - nieraz przypatrywałem się poszczególnym roślinom, drzewom, chłonąłem rajską atmosferę miejsc, w których byliśmy. Choćby dla tej "nowości i egzotyki" warto tu było przyjechać. Region jest mało popularny wśród turystów z Polski - świadczy o tym choćby fakt, że gdy ostatniego Polaka spotkaliśmy w Berlinie przed wylotem, to kolejnego dopiero po trzech tygodniach w Madrycie. Miejscowi też mówili, że Polaków raczej nie spotykają.
W okolicach jest bezpiecznie. Dla niektórych może to brzmieć niezbyt przekonująco, ale naprawdę takie wszyscy mili wrażenie. Nie mówię tutaj o Limie, gdyż byliśmy uprzedzeni do tego miasta i poza lotniskiem czy dworcem, w otwarte przestrzeni nie spędziliśmy tam nawet pół godziny. Po przyjeździe do Huaraz również zachowaliśmy dystans, jednak w perspektywie okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Już po kilku dniach czuliśmy się tutaj zupełnie swobodnie.
Przy tym, już przy kilku rozmowach przywołuję ogólną sylwetkę statystycznego Peruwiańczyka, która bardzo przypadła mi do gustu. Ludzie są bowiem jednocześnie mili, jak i zdystansowani. Nie zaczepiają, nie namawiają na siłę. Nikt nie miał przy tym nieprzyjemności ze strony miejscowych, policji, służb. Nikogo nie okradziono (co w Kirgistanie okazało się regułą). To bardzo miłą odmiana w stosunku np. do krajów azjatyckich, gdzie na skutek natarczywości miejscowych można nabrać do nich wręcz wrogiego podejścia.

Góry mają minus w postaci relatywnie dużego skumulowania zagrożeń obiektywnych w postaci seraków. Niemal każda droga wiedzie fragmentem po odcinkach niebezpiecznych, gdzie ryzyko wypadku, czy element "rosyjskiej ruletki" jest stosunkowo wysoki.
Minusem jest również brak typowych górskich służb ratunkowych. Właściciel hotelu mówił, że w okolicy nie ma śmigłowca, zaś jeżeli już lata w celach ratunkowych to z Limy, co zajmuje mu kilka godzin. Przy tym warunkiem uruchomienia śmigłowca jest uprzednie wpłacenie "kaucji" w Limie na poczet ewentualnej akcji w kwocie 10.000 USD. Dla mnie zabrzmiało to abstrakcyjnie.

Podsumowując Cordilliera Blanca oferują miłośnikom wypraw górskich cały ogrom wraże. Przy tym pozytywne aspekty zdecydowanie przeważają nad negatywnymi i osobiście mam nadzieję, że niebawem będę miał okazję tu wrócić.

Relację skierowałem dla osób, które chciałby wybrać się w te rejony. Mam nadzieję, że ten opis ten da Wam jakiś mglisty obraz tego, czego możecie się spodziewać. Prosze o pytania w komentarzach.

Pozdrawiam


GALERIA











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz