środa, 18 września 2013

Beskid Mały, Beskid Makowski – subiektywna relacja krótkiej wycieczki

Beskid Mały, Beskid Makowski – subiektywna relacja krótkiej wycieczki



Wyruszając w góry latem zazwyczaj staram się szukać  czegoś nowego. Nie ma znaczenia czy planuję zagraniczną wyprawę, czy przechadzkę gdzieś w Polsce.  Pora letnia, albo inaczej powiedzmy, korzystając jeszcze ze studenckiego przywileju – wakacje, wymuszają na mnie swego rodzaju chęć innowacji.  Podkładka może ku temu może wydać się dziwna, jednak zakładam, że po wydeptanych ścieżkach przyjemnie chodzi się zimą, gdy dzień krótki, a warunki niepewne. Wtedy wypada znać drogę, wiedzieć gdzie iść. Latem zaś trzeba zaczerpnąć czegoś więcej, poznawać nowe miejsca i zdobywać cenne informacje, np. w którym schronisku najłatwiej trafić po pijaku od stolika na wyro.
Taka też idea przyświecała mi przy spontanicznym wyjeździe w Beskid Mały i Makowski, który przydarzył mi się ostatnimi dniami sierpnia.
Przyznam szczerze, z pomysłem Beskidu Małego wypaliła Anita. Mi podobał się on o tyle, że o powyższych górach wiedziałem dosłownie nic, a ideologia podpowiadała, że tym bardziej trzeba jechać. Dzień, czy dwa przed wyruszeniem, przejrzałem dla świętego spokoju mapę, lecz  mój wzrok skierował się dalej,  na grzbiety Beskidu Makowskiego, które wyglądały jakoś przyjaźnie, zapraszając do przechadzki.
A może by tak…. – pomyślałem. Choć „Mały” już postanowiony,  toć może da radę cos połączyć.

Kolejnego dnia (albo dwa dni później – nie pamiętam) jestem już w drodze na południe. Autostopowo udaje się dojechać do Krakowa, a dalej już z Anitą przesiadam się w konwencjonalny środek transportu.  Do Andrychowa autobus jedzie ponad godzinę. Niestety, pogoda nie nastraja nas zbyt dobrze. Ciemna chmura na horyzoncie oznacza rychły deszcz. Przed opadami kryjemy się w pobliskim Tesco, uzupełniając przy okazji prowiant na biwak. Szybko robimy zakupy, ale deszcz jakoś nie chce przestać. Mamy już po 15:00, więc wypadało by się ruszyć, a tu musimy czekać. Po kilkunastu minutach nie wytrzymujemy i wychodzimy. W Andrychowie łapiemy stopa do Targanic, a stamtąd próbujemy dostać się na przełęcz Kocierz. Niestety bezskutecznie. Po kilkunastu minutach oczekiwania rezygnujemy i zaczynamy iść w góry – szlakiem żółtym z Targanic.
W międzyczasie przestaje padać, a my gramolimy się po śliskiej nawierzchni. Początkowo szlak wiedzie drogą, po kilku kilometrach ustępuje leśnej ścieżce. Początkowo strome podejście, wkrótce wypłaszcza się  szczycie Jawornicy (830 m npm). Od tego momentu zaczyna się „spacerowa” trasa szlakiem im. Rodziny Frysiów  i wiedzie na Czarny Groń (892 m npm).

 Wzniesienie osiągamy o 19:00 i przy pięknym zachodzie gorejącego nad horyzontem słońca, zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg. Nie jesteśmy dziś zmęczeni, więc decydujemy się przejść jeszcze parę kilometrów.
 Tymczasem straszy nas deszcz. Przy zachodzącym słońcu obserwujemy krople wody kapiące po naszych kurtkach. Niemniej tylko przyspieszamy tempa i prosimy opatrzności, żeby przeszło bokiem. Przechodzi…
Przy świetle czołówek pokonujemy kolejne kilometry teraz już szlaku czerwonego. W całkowitych ciemnościach mijamy Rezerwat  Madohora, który podobno jest jednym z ciekawszych miejsc w tym terenie. Niestety, poza kilkoma skałami na drodze nie widzimy niczego więcej. Po minięciu granic rezerwatu próbujemy wreszcie wysondować miejsce na rozbicie namiotu. Dużego wyboru nie ma i rozbijamy się niecały metr od ścieżki.  Przez chmury przebija się księżyc, liczymy na lepsza pogodę.


Piątek, 30 sierpnia rozpoczyna się bardzo optymistycznie. Chmury biegną po niebie, lecz za nimi widać już wesoły błękit. Niewiele, ponad godzinę zajmuje nam zebranie się i wyjście na szlak. W chłodnym poranku ostatnich dni sierpnia maszeruje się nade nader sprawnie, toteż szybko osiągamy szczyt Leskowca (922 m nm) i obieramy marszrutę na pobliskie schronisko PTTK, gdzie zatrzymujemy się na dłuższe śniadanie.










Za jakąś godzinę wracamy na szlak czerwony. Mieszaniną pól i lasów spacerujemy teraz w dół. Pierwsza miejscowością, na jaką się natykamy jest Krzeszów Górny. Musimy ją przejść, aby dostać się w kolejną cześć Beskidu Małego.  Za wsią szlak zagłębia się w las i prowadzi stromym podejściem na Kozie Skały. Szybko zdobywamy 700 m npm i dalej już właściwie tylko schodzimy. Pola i zabudowania stają się już stałym elementem mijanego krajobrazu. Coraz więcej idziemy też ubitą nawierzchnią. Całość zaczyna nas już trochę nużyć, w dodatku na horyzoncie, z północy, nadciągają burzowe chmury.
Przyspieszamy tempa aby zdążyć do miejscowości. Nasze wysiłki na szczęście okazują się bezowocne, gdyż burza przechodzi bokiem.














W Zembrzycach korzystamy z dobrodziejstw cywilizacji, czyt. sklepu i odpoczywamy chwilę przed dalszą drogą.
Zembrzyce są miejscowością, gdzie kończy się zasięg Beskidu Małego. Wchodzimy w Beskid Makowski, dokładnie na Pasmo Chełmu. Zanim jeszcze znajdziemy się w górach jako takich przychodzi nam przeprawić się z drogami. Pierwsze kilometry szlaku czerwonego, mimo iż na mapie wyglądają na dzikie, na dobrą sprawę prowadzą normalnymi drogami. Dopiero po paru kilometrach, przy podejściu na Chełm (603 m npm), nasze obuty stopy natrafiają na bardziej miękką nawierzchnię. Okazuje się, że na krótko. Przed Chełmem Wschodnim (581 m npm) zaczyna się bita droga i ciągnie przez następne kilometry.
Ogólnie rzecz ujmując, utwardzone drogi i zabudowania to według mnie największy problem Beskidu Makowskiego. Jestem trochę zawiedziony poziomem urbanizacji tych terenów. Liczyłem na szlak sensu stricte, a tymczasem ścieżka jest na 90% długości drogą przejezdną dla każdego samochodu. Liczyłem na ciszę, spokój, wyludnienie, a tymczasem wszędzie gdzie idę,  jak po deszczu wyrastają rzędy działek czy domków letniskowych.
Przepraszam za mała dygresję, ale jest to największa bolączka wycieczki. Niemniej pod koniec dnia „dostajemy” dobrą pogodę i kawałek zacisznego terenu przed miejscowością Palcza. Bez wahania wykorzystujemy sprzyjające okoliczności i  z racji wieczornej pory rozbijamy namiot.

Sobota wita nas o 6:00 rano. Poranny chłód skutecznie wgania do śpiworów, jednak po śniadaniu przełamujemy się i wychodzimy. Pakowanie się zajmuje więcej czasu niż poprzednio, z racji większego lenistwa i suszenia namiotu.
Pierwsze swe kroki kierujemy do miejscowości Palcza.
Z dużymi nadziejami odwiedzamy miejscowy sklep, chcąc zakupić parę produktów na drogę.  Po przekroczeniu progu przybytku zamieram.  Wchodzę do małej izdebki, z kilkoma półkami. Naprzeciwko mnie stoi za ladą przykładna gospodyni i pyta co podać.
Pytaniem jestem nieco zakłopotany. Na półkach nie madosłownie nic. Woda, napoje, jakieś czekolady i parę innych produktów , powtarzam PARĘ.  Obserwuję, że Anita obok podziela moje spostrzeżenia.
-Tego nie ma, eee, tamtego też nie, eee – myślimy głośno razem
- Eeee, wodę poprosimy, najtańszą – mówi Anita
- To tego najzwyklejszego Kuracjusza dać? – z zawodem w głosie pyta gospodyni.

Usłyszawszy twierdzącą odpowiedź, wysyła ciecia/męża/pomagiera w interesie na „zaplecze” po butelczynę.
Dziękujemy za wodę i wychodzimy, debatując po drodze, gdzie widzieliśmy gorzej zaopatrzony sklep.
Z dyskusji wynika, że ten w Palczy wyminął konkurencję tuż przed metą i wskoczył na pierwsze miejsce z tytułem najgorzej zaopatrzonego sklepu w Polsce, jaki mieliśmy okazję widzieć.
- W Gruzji, w Tuszetii był jeden taki, gdzie kobieta miała tylko parę batonów i zupek chińskich – twierdzi Anita.
No, ale Gruzja się teraz nie liczy…..
Rozpoczynając dzień wesołą sytuacją, łatwiej maszeruje się nam do góry.  Pogoda również sprzyja błękitem nieba. Zmierzamy w stronę Pasma Babicy. Dobre oznaczenie szlaku, za jakie należy chwalić Beskid Mały i PTTK Wadowic, w realiach Beskidu Makowskiego pogarsza się. Tym samym, o fakcie że weszliśmy na Babicę (727 m npm) dowiadujemy się po tym, gdy już trzeba z niej zejść.  Na dłuższy postój zatrzymujemy się przy klimatycznej kapliczce Świętego Huberta,  wyruszając dalej dopiero wypędzeni przez okoliczne osy.

Od tamtego momentu spacer szlakiem czerwonym jest, delikatnie mówiąc, słaby. Brakuje widoków, trasa prowadzi leśną lub bitą drogą, a marsz jest monotonny i ciągnie się w nieskończoność. Gdyby nie wyśmienite jeżyny, które akurat dojrzewają, byłoby ponad przeciętnie. Na szczęście przynajmniej to trzyma nas w jakim takim animuszu. No przynajmniej mnie, bo często się zatrzymuję i zrywam te owoce.
Poza tym bez emocji klepiemy kolejne kilometry i zatrzymujemy się tylko, aby coś zjeść. Z utęsknieniem wyczekujemy Działu (582 m npm) i Sularzowej (617 m npm), ale nie są oznaczone. Przechodzimy przez nie około południa. Dopiero na Plebańskiej Górze (510 m npm) orientujemy się dokładnie w położeniu, z uwagi na kapliczkę. Tu również pojawia się więcej ludzi, co oznacza niewielką już odległość od miasta.
Nie mylimy się – z każdym kolejnym kilometrem mijamy sobotnich turystów, którzy zdecydowali się na poobiednią przechadzkę.
Po kilkunastu minutach wychodzimy z lasu po raz ostatni. Przed nami ciągnie się porośnięty trawą grzbiet, z rozległym widokiem na okoliczne doliny. Na zakończeniu grzbietu, po lewej stronie, widać cel podróży – Myślenice.
Polna dróżka wiedzie jeszcze kilka kilometrów ścieżyną, ubitą przez stopy w adidasach, po czym gwałtownie skręca na północ, w zabudowania.
Do Myślenic dochodzimy po 14:00.  Pozostaje znaleźć dworzec autobusowy i transport do Krakowa.




Wycieczka w nowe rejony Beskidów okazała się doświadczeniem po części ciekawym, ale i bez rewelacji.
Żeby nie upraszczać wszystkiego, powiem że Beskid Mały bardzo mi się spodobał. Maszerując jego grzbietami dostałem to, czego oczekiwałem – ciszę, spokój, szlak wyglądający jak szlak i górski klimat.
Dobrą opinię i nastrój popsuł za to Beskid Makowski. Po tych wzniesieniach chodziło się niewygodnie, a co zakręt czaiła się jakaś chałupa, czy domek letniskowy, skutecznie psując kompozycje krajobrazu. Widoków jakichkolwiek mało, a jeśli już pojawi się jakaś polana, to można być pewnym, że będzie wkoło „obrośnięta” domami.  Klimatu górskiego również nie poczułem w tym paśmie, co najwyżej klimat Gór Świętokrzyskich w negatywnym tego stwierdzenia znaczeniu (i to jakiegoś pomniejszego pasma świętokrzyskich, bo główne partie wg mnie dużo bardziej na góry zakrawają niż wspomniany Beskid).
Tym samym ocena całości wycieczki jest taka przeciętna. A szkoda, bo pierwsza część naprawdę dobrze rokowała.
Czy to oznacza, że więcej w Beskid Makowski nie przyjadę?
Przeciwnie! Wycieczka rozbudziła jeszcze bardziej moją ciekawość , chęć porównania i obiektywnej oceny Beskidu Makowskiego. Mam nadzieję, że wkrótce to nastąpi.
Nie sposób również nie wspomnieć o kapliczkach, które w powyższych Beskidach znaczą szlaki i są ciekawa atrakcją. W większości odnowione zapewniają ciekawy widok, a częśto i miejsce do odpoczynku lub zadumy.
Pozdrawiam
Tomasz Duda


GALERIA - ostrzegam, jakość fatalna bo robione małpką ;/




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz