Trzy tygodnie tegorocznego urlopu poświęciłem na wyjazd na szczyt Muztagh Ata
położony w Chinach. Dane na jego temat bywają skądinąd sprzeczne. Utarło się, że
to jeden z najłatwiejszych siedmiotysięczników, chociaż ja nie odważyłbym się
twierdzić, że na jakikolwiek szczyt powyżej 7,5 tys. m npm i da się łatwo wejść
bez tlenu. Istnieją spory co do tego, w jakim paśmie górskim szczyt jest
położony – czy to jeszcze Pamir, czy już Kun Lun? Masyw Muztagh Ata jest
monumentalną samotną wyspą i jego przynależność do konkretnego łańcucha
górskiego budzi wątpliwości. Nie jest również jednoznacznie ustalona jego
wysokość. Zachodnie źródła piszą o 7509 m npm, Chińczycy we wszystkich chyba
publikacjach posługują się oficjalną miarą 7546 m npm. Właściwie nie ma to
większej różnicy, gdyż chyba nikt nie przeczy, że to szczyt powyżej 7,5 tys m
npm, jeden z tzw. siedmiotysięczników wysokich. Skąd zaś pomysł na ten szczyt?
Jego geneza jest trudna do określenia, ale generalnie w towarzystwie była
potrzeba, żeby spróbować wyjść spoza strefy komfortu przyjemnych
sześciotysięczników i sprawdzić się kilkaset metrów wyżej. Jeżeli o mnie chodzi,
to byłem ciekawy, jak mój organizm sprawdzi się na wysokości powyżej 7 tys m
npm, aby ewentualnie racjonalnie oceniać przyszłe plany. Na potrzeby wyjazdu
ekipa nieco się zmieniła. Mocną i uniwersalną czwórkę stanowił trzon w postaci
starego składu w osobie mojej, Janka i Marcina K., uzupełniony przez Marcina W.,
który miał już jeden siedmiotysięcznik na koncie i chciał spróbować kolejnego.
Na przełomie zimy i wiosny 2024 roku rozpoczęliśmy starania w celu znalezienia
punktu zaczepienia na potrzeby wyjazdu. Jakkolwiek spotkaliśmy się z opiniami,
że nie ma formalnego wymogu aby na Muztagh Ata pojechać na własną rękę, bliższy
research pokazał, że bez chińskiej agencji nie zdziałamy nic. Te podmioty
również nie garnęły się do pomocy, a za swoje usługi rzucały zaporowe ceny,
których nie sposób było zaakceptować. Ostatecznie jednak udało nam się nawiązać
kontakt z agencją Silkroad Expedition i wynegocjować cenę obsługi wyjazdu za
1820 USD za osobę, co było dla nas akceptowalne. Pozostało tylko załatwić
formalności, przygotować się i w drogę. Pomimo, iż agencja robiła co mogła, to
nam również roboty nie brakowało. Sama procedura uzyskania wizy turystycznej do
Chin (wjazd bezwizowy pozwala tylko na 14 dniowy pobyt, co nam zupełnie nie
wystarczało) kosztowała nieco nerwów i czasu, tak samo jak wykonanie badań do
ubezpieczenia i uzyskanie zaświadczenia pod lekarza sportowego.
Zdecydowaliśmy, że do Kashgaru w prowincji Xīnjiāng dotrzemy w najtańszy sposób
– drogą lądową od Kirgistanu, gdyż w sieci znaleźliśmy pozytywne opinie co do
tej trasy, a lot bezpośredni kosztował dwukrotnie więcej. Podczas przygotowań
dziwiło nas, że nie sposób znaleźć jakieś aktualnej relacji z wejścia na szczyt
– najnowsze datowane były na 2019 rok, co dziwiło samo w sobie. Chociaż więc
szliśmy z ciekawością w nieznane, to z wyjazdem jeszcze zanim się zaczął i
dopóki się nie skończył wiązała się pewna doza niepewności i ryzyka. I nie piszę
tutaj o ryzyku górskim, do którego chyba każdy nas już przywykł, ale o
„bezwładności” związanej z samą wyprawą do Chin i pobytem w tym kraju.
Obawialiśmy się biurokracji i problemów z kategorii „wiem, że nie wiem”.
Przyszłość pokazała, że obawy te były co najmniej częściowo uzasadnione. Poniżej
publikuję moją relację z wyjazdu, pisaną na gorąco, w jego trakcie. Mam
nadzieję, że przyda się ona i pomoże osobom zamierzającym zdobyć ten
interesujący i egzotyczny szczyt.
6 lipca 2024
Spotykamy się o 8:00 na lotnisku Chopina w Warszawie. Podwozi mnie Janusz, który
w tym roku z nami nie jedzie. Pewnie trochę mu przykro z tego powodu, ale nie
daje po sobie poznać. Jego pomoc jest dla mnie bardzo potrzebna, gdyż bagażu mam
dużo - biorę większość rzeczy wspólnych. Na lotnisku Chopina niebawem spotykam
Janka, następnie Marcina W. i Marcina K. Dzielimy się wspólnymi rzeczami według
uprzednio rozpisanej listy, streczujemy plecaki i przechodzimy odprawę.
Największy problem mamy z pakowaniem nieforemnych rakiet śnieżnych. Samolot do
Stambułu opóźnia się blisko godzinę. Sam lot jest komfortowy - dobre jedzenie,
wino i dużo miejsca na nogi.
W Stambule mamy dwie godziny przerwy po czym znowu pakujemy sie do samolotu i
lecimy do Biszkeku. Tym razem znowu dostajemy miejsce nad skrzydłem, więc możemy
cieszyć się wygodą dodatkowego miejsca na nogi. Lot po raz kolejny jest bardzo
przyjemny i upływa nam na odrabianiu zaległości w oglądaniu filmów.
7 lipca 2024
Do stolicy Kirgistanu docieramy o 1:00 rano. Na miejscu spotykamy czwórkę Polaków, z którymi miałem kontakt przed wyjazdem i którzy również wybierają się na szczyt Muztagh Ata – Martę, Jacka, Jolę i Piotrka. Pierwotny plan zakładał nocleg na lotnisku, a następnie przejazd do Biszkeku i tam poszukiwanie transportu. Jednakże po rozmowie z taksówkarzami decydujemy się na negocjację i przejazd od razu do Narynia. Udaje nam się utargować przejazd za 80 dolarów do Narynia (około 50% ceny wyjściowej), więc jesteśmy z siebie zadowoleni. Jedziemy, początkowo większym samochodem osobowym. Po dojeździe do Biszkeku zatrzymujemy się pod sklepem typu supermarket. Kierowca kupuje napój, jedzenie i znika na dłuższy czas. Potem okazuje się, że następnie mamy jechać z jego bratem już mniejszym samochodem. Nie ukrywamy zdenerwowania, gdyż bagaże ledwie mieszczą się w środku. Za te niedogodności obniżamy cenę przejazdu do 6500 somów (pierwotnie 6800 som). Dalsza droga na szczęście przebiega bez niespodzianek. Kierowca pędzi bardzo dobrej jakości drogą, a każdy z nas śpi, na ile to możliwe.
O 7:00 rano Wita nas Naryn - duże jak na lokalne warunki miasto - dla nas typowa ulicówka, jakich pełno w byłych republikach radzieckich. Bez problemu udaje się skontaktować kierowcę z miejscem, gdzie jeszcze w Polsce zarezerwowaliśmy nocleg i po kilkunastu minutach możemy już wyrzucić bagaże w przydzielonych nam pokojach. Jesteśmy zmęczeni, więc idziemy spać na kilka godzin przed rozpoczęciem następnej aktywności.
Po obudzeniu postanawiamy wyjść na spacer aklimatyzacyjny po okolicy, zmierzając w kierunku „naryńskiego obszaru chronionego krajobrazu”. Na mapie okolicy nie ma zaznaczonych żadnych ścieżek, wobec czego wybieramy najbardziej pasującą nam dolinę, bierzemy najpotrzebniejsze rzeczy i wychodzimy na spacer. Sam Naryn położony jest w przeważającej mierze na wysokości około 2100 m npm, w dolinie rzeki Naryn. Aby się zaaklimatyzować początkowo idziemy w kierunku wschodnim, a następnie skręcamy w dolinę prowadzącą w kierunku południowym. Ścieżka najpierw jest widoczna, ale z czasem zanika. Gdy nie widzimy już jej zupełnie, decydujemy się iść na wprost, do góry zboczem, co jakiś czas trawersując stoki i trzymając się zwierzęcych ścieżek. Podchodzimy, ale brak jest widocznej drogi, która prowadziłaby do góry. Podążamy więc za ukształtowaniem terenu, początkowo wchodząc na grzbiet, a następnie zmierzając w kierunku obszaru chronionego. Pogoda zachęca do spacerów, gdyż niebo zasnuwa się chmurami i jest całkiem chłodno. Nawet chłodniej niż się spodziewaliśmy. Kirgistan wbrew oczekiwaniom nie wita nas upałami, ale bardzo przyjemną, letnią temperaturą i ok. 22 stopniami Celsjusza. Okolica jest bardzo zielona, im wyżej tym więcej zieleni. Trudno ocenić czy największy upał jeszcze w tym roku nie przyszedł, czy to specyfika tego miejsca.
Po wejściu w obszar chronionego krajobrazu naszym oczom ukazują się bezkresne tereny łagodnych połonin, przepełnione soczystą zielenią bujnych traw. Tylko miejscami pojawiają się skaliste elementy krajobrazu. Po drodze robimy odpoczynek w ciekawszym miejscu - niewielkiej jaskini na wysokości ok 2900 m npm. Wiemy, że już trzeba dociągnąć wycieczkę do wysokości 300p m npm. Pogoda trochę zaczyna się psuć, a przy sporym wietrze robi się zimno. Za cel stawiamy sobie najwyzszy punkt w okolicy, położony na wysokości 3070 m npm. Docieramy tam, robimy zdjęcia i zawracamy.
Drogę powrotną organizujemy trochę innym terenem niż w pierwszą stronę. Wracamy sąsiednim grzbietem prosto do miasta. W międzyczasie pogoda zdecydowanie się poprawia i podziwiamy widok na rozległą dolinę w której położony jest Naryn. Wieczorem jemy pozostałości polskiego jedzenia, pijemy herbatę i idziemy spać.
8 lipca 2024
Budzimy się o 7:20 i jemy śniadanie. O 8:30 przyjeżdża nasz kierowca Kubat i z nim ruszamy samochodem terenowym w kierunku granicy, od której dzieli nas około 200 km. Jeszcze w Naryniu spotykamy sie z drugim samochodem, który przewozi znajoma polską ekipę. Dalej bedziemy już podróżować razem aż pod szczyt, gdyż jeszcze w Polsce zarezerwowaliśmy przejazd u tego samego przewoźnika do przełęczy Torugart i tą samą agencję, ktora organizuje nasze wejscie na szczyt. Droga wiedzie przez bezkresne pustkowia, ale jej jakość jest zaskakująco dobrą. W porównaniu z Pamir Highway, tutaj mamy w pełni asfaltową nawierzchnię, w dodatku pozbawioną dziur. Stopniowo nabieramy wysokości. Po drodze mamy dwa pograniczne punkty kontrolne. W pierwszym pokazujemy paszporty i po prostu przejeżdżamy dalej. W drugim nasz przewoźnik ma drobne problemy z formalnościami, ale po dłuższym oczekiwaniu wjeżdżamy za stalową bramę. Kontrola jest tutaj dłuższa, ale w praktyce jedynie pokazujemy paszporty. Podobno nie jest to standard. Nasz przewodnik twierdzi, że w zależności od obsady posterunków w danym tygodniu kontrolesą albo mniej albo bardziej dokładne. My trafiamy na tych strażników, którzy nie sprawdzają bagaży.
Za tym punktem ciągnie się 6 kilometrów ziemi niczyjej, aż do chińskiej granicy. Na przełęczy Torugart położonej na wysokości okolo 3700 m npm meldujemy sie około 13:30 czasu lokalnego. Po dojechaniu do płotu granicznego przejmujemy bagaże, płacimy kirgiskiemu kierowcy 150 dolarów za przejazd (cena za jeden samochód 4 osobowy) i przechodzimy na chińską stronę, gdzie czeka na nas bus podstawiony przez lokalną agencję turystyczną. Od razu po przekroczeniu granicy chińczyk sprawdza nasze wizy i paszporty. W kraju środka mamy już godzinę 15:30.
Następna kontrola przeprowadzana jest w budynku kilkanaście metrów dalej. Jest krótka i po jej zakończeniu wsiadamy do busa i jedziemy już w dół. Kolejny punkt postoju czeka na nas po kilku kilometrach dalej. Trafiamy do biura imigracyjnego. Tam bagaże są skanowane, a część trzeba nawet rozpakować i pokazać, co jest w środku. Kontrola dokumentów jest skomplikowana i procedura trwa dość długo. Mam wrażenie, że turyści są tutaj raczej ewenementem, a policjanci sprawiają wrażenie bardzo niekompetentnych. Moja kontrola trwa szczególnie długo, w międzyczasie komputer się zacina, a do pomocy musi przyjść przełożony urzędnika, który mnie kontroluje. Na zakończenie policjanci chcą zrobić sobie z nami pamiątkowe zdjęcie. Ktoś raz jeszcze chce sprawdzać nasze paszporty zanim wsiądziemy do busa.
Wreszcie jedziemy dalej drogą, która przypomina jeden wielki plac budowy. Plac budowy o długości stu kilometrów. W praktyce jedziemy bardzo wolno dziurawą, szutrową nawierzchnią. Okolica jest nieciekawa, a wielka budowa wokoło nie zachęca do obserwacji. Z racji fatalnych warunków ruch jest tutaj bardzo niewielki. Po kilku godzinach docieramy dopiero do drogi asfaltowej i kolejnej kontroli paszportowej. Kilkanaście kilometrów dalej wiozą nas tym razem do kontroli celnej. Tam wszystkie bagaże po raz kolejny są wyciągane i skanowane. Część również musimy wypróżnić i okazać zawartość celnikom. Niestety trafia na mój plecak, który muszę wypakować. Wszystko jest w porządku, a kontrola to de facto jedna wielka farsa. Do szczegółowego przeszukania wybierane są losowe plecaki, celnicy oglądają różne nietypowe przedmioty, bez żadnego sensu czy celu. Przykładowo banany mają być zjedzone an miejscu, ale pomidory są w porządku i mozna je przewieźć. Jakiś plecak w ogóle nie jest kontrolowany, ale to nie jest szczególny problem. Jest prawie 21:00 czasu lokalnego i na na tym etapie mamy już dosyć kontroli.
Jedziemy dalej, ale po kilku kilometrach czeka nas kolejne sprawdzanie paszportów. Tu postój według zapewnień naszego przewodnika ma trwać krótko, ale na zwrot przekazanych policjantowi paszportów czekamy ponad godzinę. Dopiero o 22:00 wyjeżdżamy dalej. Po drodze ma na nas czekać jeszcze jeden checkpoint, ale policjantom jak widać nie chce się nas zatrzymywać.
Około 23:00 docieramy do Kashgaru. Pomimo późnej godziny miasto jest zakorkowane, a wokoło panuje duży ruch. Kierowca podwozi nas od razu do restauracji, gdzie spotykamy człowieka z którym do tej pory korespondowaliśmy - Waheeda. Krępy, niewysoki i nawet grubawy - mówi, że na szczycie Muztagh Ata był już pięć razy. Prowadzi nas do sali, gdzie przy okrągłym stole zastawionym po brzegi jedzeniem siedzi już grupa kilku chińczyków. Waheed przedstawia nam grupę - część z nich to obsługa bazy, a część to chińscy studenci, którzy również jadą zdobywać szczyt. Dla nich to swego rodzaju etap kariery, za który są nagradzani specjalnymi punktami scoringowymi, które mogą pomóc im w ukończeniu nauki czy zdobyciu pracy. Waheed mówi, że jesteśmy pierwszą zagraniczną grupą od 2019 roku, która będzie zdobywać szczyt. To by tłumaczyło, dlaczego wydawało nam się, że jesteśmy swego rodzaju atrakcją na granicy.
9 lipca 2024
Po wystawnej kolacji, gdzie mamy okazję sprobować różnego rodzaju lokalnych specjałów, trafiamy wreszcie do hotelu, na nocleg. Jest późno w nocy, ale w mieście za oknami panuje jeszcze spory
ruch. Po rozlokowaniu w pokojach postanawiamy "zarwać" trochę nocy i przejść się po mieście,
gdyż może okazać się, że przy powrocie zupełnie nie będzie ku temu okazji. Ponadto nasz nocleg położony jest vis a vis starego miasta w Kaszgarze, które
jest atrakcją samą w sobie. No i temperatura około 25 stopni Celsjusza zachęca
do tego, żeby zobaczyć miasto.
Idziemy na dłuższy spacer po mieście, które
ewidentnie żyje do późna w nocy. Przechodzimy przez wąskie i oświetlone uliczki. Niebawem docieramy do najstarszego meczetu w mieście Id Kah. Następnie
przecinamy większą miejską arterię i znów nurkujemy w plątaninie uliczek starego
miasta. Wszystko wokoło jest dla nas nowe i ciekawe nawet samo w sobie - lokalne potrawy
sprzedawane na ulicach, stoiska z owocami, czy specyficzna architektura. Nie
sposób nie oprzeć się wrażeniu, że Kashgar nie jest de facto chiński, a mieszają się
tutaj różne kultury, w której chińczycy stanowią ewidentą mniejszość. Jeżeli chodzi o zabudowę starego miasta to ma ona charakter
typowo arabski, zaś chińskie dodatki to jedynie nowa oprawa dopełniająca całości.
Przed 3:00, po około dwóch godzinach spaceru, docieramy do południowej bramy miasta, gdzie wycieczka się
kończy i zawracamy do hotelu. Późno w nocy ludzi na ulicach jest zdecydowanie
mniej, ale ciągle życie o tej porze jest na zupełnie innym poziomie niż w Polsce.
Przed 4:00 rano kładziemy się spać w bardzo komfortowych warunkach. W pokojach jest klimatyzacja, którą z jednej strony traktujemy jak zbawienie, jednakże moje zatoki, które od początku wyjazdu próbuję doleczyć, z
pewnością nie są optymistycznie nastawione do atrakcji tego rodzaju.
Po krótkiej drzemce budzimy się
o 9:30 i jemy śniadanie w hotelowej jadalni. Następnie łapiemy jeszcze 30 minut drzemki i na 11:00
jesteśmy umówieni na transport w dalszą drogę. Tutaj nasz przewodnik wreszcie upomina się o
płatność za wyjazd. Niepewnie płacimy umówione 1820 USD, licząc, że nie wpłynie
to negatywnie na poziom usług. Trzeba tutaj dodać, że aż do tej chwili agencja, która organizowała dla nas ten wyjazd nie chciała za swoje usługi żadnych zaliczek, tj. aż do przyjazdu do Kashgaru za organizację nie zapłaciliśmy ani grosza.
Po rozliczeniu pakujemy się do autobusu wraz z chińską częścią ekipy i jedziemy.
Początkowo niedaleko, na północ miasta, wiozą nas do budynku urzędowego, w którym z
tego co wiemy wydawane są pozwolenia do przebywania w strefie nadgranicznej. Procedura nie jest długa i trwa około pół godziny. Następnie
ruszamy w dalszą drogę, tym razem we właściwym kierunku - na południe. W
międzyczasie dowiadujemy się, że w miejscowości Subashi, gdzie mamy dziś dotrzeć, może nie
być dla nas miejsca w jurtach i najprawdopodobniej będzie trzeba przespać się we
własnych namiotach. Jakoś jie wróży to dobrze na przyszłość, ale wyboru oczywiście nie mamy. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów, o 13:30
zatrzymujemy się na obiad, w swego rodzaju zajeździe, przy drodze. Dostajemy herbatę i
lokalny makaron z sosem. Chińska kuchnia dominuje, pałeczki są wszechobecne. W niektórych miejscach
litościwa obsługa zapewnia sztućce, ale w większości trzeba próbować jeść pałeczkami, co nieraz doprowadza do małych frustracji. Początkowo jedzenie nimi idzie mi bardzo nieporadnie, ale z czasem
nabywam tą umiejętność w stopniu dostatecznym aby się pożywić.
Po obiedzie
jedziemy w dalszą drogę Karakorum Highway. Zanim dojdziemy do celu, aby nie było zbyt przyjemnie, zatrzymujemy
się jeszcze na jednym policyjnym checkpoincie, gdzie kontrolowane są nasze paszporty i
pozwolenia na wjazd. Następny postój mamy nad większym jeziorem, gdzie witają
nas tłumy chińskich turystów. Na myśl od razu przychodzi skojarzenie z tłumami nad naszym rodzimym Morskim Okiem. Trudno powiedzieć, czy dla nich większą atrakcją jesteśmy
my, czy to jezioro. Po kilkunastu minutach pakujemy się do znowu busa i około godzinę
później opuszczamy go w Subashi położonym na wysokości 3700 m npm.
Subashi to miejscowość
złożona z kilkudziesięciu parterowych domów. Obok nich rozlokowane są dwa budynki pełniące funkcje zbiorowych toalet, a przy drodze położonych jest kilka
jurt , w których z tego co wiemy znajduje się m.in kuchnia i mesa jadalna. Na
miejscu spotykamy Nura, który jest naszym łącznikiem i pełni funkcję managera naszej bazy i przyzwoitki jednocześnie. Potwierdza się, że
nie będziemy mogli spać w okolicznych jurtach, ale musimy rozbić swoje namioty za
wioską. Nie wiemy dlaczego, powodem oficjalnym jest to, że obcokrajowcy wg Nura
nie mogą nocować w miejscowości??!!! Sic !!! Mamy alternatywę w postaci dalszego marszu do Base Camp, ale w kontekście prawideł aklimatyzacji jest to dla nas nieakceptowalne. Skądinąd przeskok z wysokości 1600 m npm na 3700 m npm to już zdecydowanie zbyt dużo, a co dopiero jeszcze dalszy marsz na 4400 m npm. Ostatnią opcję wybiera chińska część naszej ekipy, jednak nie jesteśmny przekonani, czy mają świadomość swojej decyzji i jej konsekwencji.
Zostajemy, a nasze bagaże zostają podwiezione
1,5 km za wioskę, gdzie rozbijamy namioty. Po zebraniu do kupy rzeczy osobistych zbieramy
się z powrotem do mesy jadalnej na kolację, która podawana jest o 21:00. Na
jedzenie generalnie trzeba tutaj trochę poczekać. Kucharz pyta nas za każdym
razem, co chcemy spożywać, ale i tak dostajemy losowe potrawy.
Trzymamy się razem z czteroosobową ekipą z Polski, z którą przyjechaliśmy z
Kirgistanu - Jacek, Marta, Jola i Piotrek. Po jedzeniu jest już 23:00, ale czas lokalny jest mocno przesunięty względem Polski - ciemno robi się dopiero około 22:00.
10 lipca
Budzimy się o 9:05, niebawem po wschodzie słońca. Nastepnie póltors kilometra idziemy na śniadanie do Subashi. Do jedzenia podają rozgotowany ryż, pieczywo i po dwa
jajka. Całkiem jest to smaczne - wbrew pozorom. Po śniadaniu dowiadujemy się, że nie
będziemy dziś mogli spać w Base Campie, gdyż według tego, co twierdzi Nur ktoś
ważny przyjeżdża do bazy i nieznanych przyczyn i nie możemy tam nocować. Tego rodzaju tłumaczenie zaczyna całą serię dziwnych historii, które będą nam towarzyszyć aż do opuszczenia bazy i będą dla nas nie do końca jasne i zrozumiałe. Trochę trudno uwierzyć, że wizyta jakiegoś oficjela ma dla nas znaczenie i wietrzymy w tym grubszy problem. Zastanawiamy się też, czy to nie
zadecyduje o możliwości wejścia na szczyt. Aby jakoś działać mimo wszystko postanawiamy, że pójdziemy przejść
się do Base Camp i wrócimy do namiotów na nocleg.
Szybko się przepakowujemy,
bierzemy jedynie najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszamy w drogę. Trasa do Base
camp, rok temu została pokryta asfaltem i od tego
czasu wielbłądy już nie wożą bagaży do bazy. zamiast tego pojawiają się SUVy i pick-upy. Niby szybciej wygodniej, ale trochę klimatu na pewno tej górze zabrano.
Sama droga wiedzie lekkim podejściem przez 12 km. Wbrew pozorom panuje tutaj spory ruch i często trzeba schodzić z drogi na
pobocze. Początkowo słońce mocno operuje, ale im wyżej, tym bardziej zaczyna
robić się wietrznie. Zakładam kurtkę. Droga wiedzie asfaltem przez 8 kilometrów,
by następnie przejść w szutrówkę. Na jej końcu jest Base Camp,
położony na rozległej morenie.
Baza jest ogromną przestrzenią, rozlokowaną na powierzchni kilku hektarów, a każda
agencja operująca w okolicy zajmuje swój sektor. Znajdujemy namioty Silkroad
Expedition, gdzie spotykamy chińczyków, którzy przyjechali tutaj z nami
Kaszgaru. Zgodnie z naszymi przypuszczeniami czują się źle i mają bardzo niską saturację. Chińczycy przyjmują nas w
ich mesie po królewsku coca colą i naprawdę bogatym jedzeniem. Jest tam wszystko, czego
potrzebujemy. Czujemy się bardzo dobrze. Słyszymy, że namioty dla nas są
przygotowane. Gdy po jedzeniu na chwilę kładziemy się w nich otrzymujemy
informację od Nura, że na dole w Subashi czeka na nas policja i chciałaby
sprawdzić nasze paszporty. Policja i oficjele są tutaj bardzo popularnymi argumentami. Musimy schodzić. Jakoś się nie spieszymy, ale czujemy
się popychani w dół przez kucharza z Base campu, co jest mało przyjemne.
Droga do Subashi upływa szybko
i bez problemów. O ile wejście zajmuje nam 2:40 h, to zejście niewiele ponad 2 h.
Na miejsce, do Subashi, docieramy około 19:00. Tam spotykamy znajomą czwórkę
Polaków. We wspólnej jurcie czekamy na kolację. Dowiadujemy się, że kolejnego dnia mamy
wychodzić do BC. Z tą informacją czujemy się bardziej pewnie. Po kolacji idziemy
do naszych namiotów, położonych w tym samy miejscu 1,5 km dalej. Spieszymy się, gdyż wokoło kotłują
się ciemne chmury, które oznaczają deszcz. Po szybkiej toalecie lądujemy w
namiotach. Janek pisze jeszcze przez komunikator Wechat wiadomość do Waheeda, aby
potwierdzić, że idziemy jutro do Base Camp. Jakoś podświadomie wróżymy problemy chociaż wypieramy się tego rodzaju myśli. Ten potwierdza, co nas bardzo
uspakaja, po rozbieżnych informacjach, jakie otrzymaliśmy w dniu dzisiejszym.
Niedługo później zaczyna mocno wiać i padać deszcz. W nocy nad okolicą przechodzą krótkotrwałe burze.
11 lipca
Budzimy się o 9:00 i idziemy na śniadanie. Tam dowiadujemy się,
że po jedzeniu mamy się spakować i wystawić bagaże w widoczne miejsce, aby
zostały one zabrane do Base Camp. Zgodnie z instrukcjami, po śniadaniu zwijamy obozowisko,
po czym przyjeżdża chiński pick-up, na którego pakujemy cały dobytek i wychodzimy drogą do
góry, jak dnia poprzedniego. Tego dnia jest chłodniej niż poprzedniego, a po niebie przewalają się chmury. Równym
krokiem podchodzimy znajomą nam drogą.
Mniej więcej po 4 kilometrach
podjeżdża do nas ten sam pick-up, który wiezie nasze bagaże, a z którego teraz wysiada Nur z informacją "Bad news - you
have to go back to Subashi". Taka wiadomość naprawdę podcina nam skrzydła.
Dyskutujemy, powołujemy się na wczorajszą rozmowę z Waheedem, pytamy, gdzie jest problem. Otrzymujemy
niejednoznaczną i wymijającą odpowiedź. Nie odpuszczamy, przeciwnie - naciskamy, argumentując, że nasz plan aklimatyzacyjny nie ma zapasu czasowego i musimy
dzisiaj spać w Base camp. Po dłuższym oczekiwaniu i emocjonalnej dyskusji udaje się ustalić, że idziemy
dalej do góry i tam też jadą nasze bagaże.
Po drodze pogoda płata nam figle i
zmienia się jak w kalejdoskopie - od bardzo złej po skrajnie dobrą. Droga
ciągnie się bardzo długo, a my idziemy krok za krokiem w grobowym nastroju, gdyż nasz nocleg w BC,
jak i cała akcja górska stoi pod znakiem zapytania. W międzyczasie Janek
otrzymuje wiadomość od Waheeda z wytłumaczeniem, z której wynika mniej więcej, że nasze permity
na górę nie są kompletne, gdyż chińska organizacja górska miała wystawić je z datą obowiązywania począwszy od naszego przyjazdu, ale nie wywiązała się z obietnicy i wskazała, że zostaną one wystawione
w najbliższej, ale nieokreślonej przyszłości. Waheed wskazauje, że od tego momentu za dwa dni dotrą one do
BC i dopiero wtedy będziemy mogli legalnie tam nocować. Waheed oferuje w zamian
za niedogodności porterów wysokościowych i nocleg w jego namiotach wysokogórskich w obozach na lodowcu, ale nas
wcale to nie urządza, gdyż przy takim scenariuszu nie będziemy mogli się dobrze zaaklimatyzować, a tym samym wejść an szczyt. Pomimo, iż Waheed pisze również, że nasz nocleg w BC może spowodować, że pozwolenia zostaną nam cofnięte, to decydujemy, że mamy niewiele do stracenia i musimy dziś nocować w bazie.
Na miejsce
docieramy około 14:45. Tam już czeka Nur, który nie pozwala nam wejść do
namiotu jadalnego ani to namiotów sypialnych. Sytuacja jest napięta, a my postanawiamy twardo walczyć o swoje. Prosimy,
aby zadzwonił do Waheeda i z nim rozmawiamy o naszym położeniu, przedstawiając
sytuację w ten sposób, że nocleg w BC jest dla nas kluczowy, a on musi nam w tym pomóc. Po
dłuższej chwili sytuację patową udaje się widocznie rozwiązać. Wkrótce jest przygotowany dla nas namiot jadalny, gdzie zajmujemy
miejsca. Następnie otrzymujemy jedzenie. Postanawiamy pokazać, że raczej stąd się
się ruszymy i wieszamy swoje flagi oraz kładziemy na karimatach wokół stołu na
drzemkę. Początkowo Nur mówi nam, żeby nie wychodzić z namiotu i nie pokazywać
się, tak jakby nasza obecność tutaj była tutaj nielegalna. Następnie jednak i to
zaczyna się normalizować, gdyż otrzymujemy informację, że możemy nocować w BC.
Dostajemy również przydzielone dwuosobowe przestronne namioty z przedsionkami.
Mimo, że jest wieczór, to postanawiamy zdobyć jeszcze trochę wysokości. Ruszamy
na spacer w dolinkę nieopodal szlaku wiodącego do C1. Jest to bardzo dobry wybór
na dziś. Docieramy do 4650 m npm, pokonując 300 m przewyższenia i docierając do
punktu widokowego na morenie brzeżnej nad lodowcem. Po drodze obserwujemy pasące się
jaki. Jest naprawdę bardzo pięknie. Po dłuższej chwili postoju, zaczyna
robić się nam chłodno. To znak, że trzeba się ruszyć. Schodzimy więc w dół szybkim
krokiem.
W BC spotykamy znajomą czwórkę Polaków, którzy zostali przywiezieni
tutaj z Subashi. Opowiadamy im o całej sytuacji. Cały wieczór spędzamy w
namiocie jadalnym, aż zaczyna robić się naprawdę zimno. Atmosfera jest przyjacielska i bardzo dobra. Sytuacja na chwilę
obecną została opanowana, chociaż po dotychczasowych przygodach i nagłych
zmianach akcji nie jesteśmy już tutaj pewni niczego. Postawiamy walczyć o swoje i
konsekwentnie realizować ustalony plan z dnia na dzień.
12 lipca
Budzimy się o 9:00, jemy
śniadanie, przepakowujemy. Tego dnia wychodzimy na aklimatyzację do C1, gdzie chcemy
również złożyć depozyt. Bierzemy m.in. jedzenie na 6 dni, 2 namioty, raki,
uprzęże. Pogoda dopisuje, ale jest chłodno. Ja z Jankiem idę w wysokich butach,
a Marcin W. i Marcin K. w podejsciowkach. Szybko pokonujemy metry w poziomie i w
pionie. Droga jest ewidentna i wiedzie zakosami po kamienistym grzbiecie. Szybko
docieramy do wysokości 4950 m npm gdzie znajdujemy 3 namioty rozbite w
wypłaszczeniu terenu. Jest to coś w stylu ABC, ale bez wody i na tyle nisko, że wartość takiego obozu oceniamy właściwie na zerową. Idziemy dalej, dziwiąc się, czemu ma służyć ten niski obóz.
C1 niższe położone jest na wysokości 5150 m npm, 200 m powyżej, właściwie na granicy śniegu. Tam chłopaki zakładają ciężkie buty.
Idziemy dalej na stok, który powoli lecz płynnie zamienia się ze skalistego na śnieżny. W dół
idzie dużo chińczyków, większość w rakietach, chociaż w naszej ocenie są one
tutaj zbędne, gdyż śnieg jest bardzo dobry i marsz w wysokich butach beż żadnych dodatków przebiega
bardzo komfortowo. Powyżej niższego C1 nasze tempo spada dość drastycznie -
wysokość daje się we znaki. Stawiamy mozolnie krok za krokiem, powoli
przesuwając się w górę. Idę pierwszy z Marcinem W., a za nim Janek z Marcinem K.
Odległość pomiędzy nami stopniowo rośnie. Wiemy, że wyższy obóz C1 położony jest poniżej
bariery seraków widocznych w oddali. Zarysy namiotu obozowego majaczą nam w oddali
od dawna, ale pomimo, iż mamy do niego coraz bliżej, to sama droga ciągnie się w
nieskończoność. Im wyżej, tym tempo spada coraz bardziej. Idę nas przedzie wraz z Marcinem W.,
wyznaczając sobie interwały trwające od jednej chorągiewki wyznaczającej szlak, do połowy odległości pomiędzy kolejnym proporczykiem. W ten sposób powoli posuwamy się do przodu. Pomimo, iż na początkowym odcinku
stoku śnieżnego grzmoty i zachmurzenie zapowiadały burzę, to po chwili zza chmur
wyszło słońce, które zaczęło dość mocno nas przypiekać.
Do obozu na wysokości
5560 m npm docieramy wreszcie po około 4,5 h marszu od BC, pokonawszy 1160 m podejścia. Naszym oczom ukazują się rzędy
żółtych namiotów w ilości, której się nie spodziewaliśmy. To dobry znak, że na
górze jest sporo osób albo przynajmniej, że jest taka perspektywa. Wraz z Marcinem W. znajdujemy miejsce na namioty na
skraju obozu i zaczynamy kopać platformy. Po chwili przybywają Janek i Marcin K.
i razem przystępujemy do pracy przy namiotach. Wykopujemy jedną większą platformę pod namiot
bez fartuchów i jedną mniejszą pod namiot z fartuchami śnieżnymi. Namioty
mocujemy do worków na śmieci napełnionych śniegiem. Do jednego z nich wrzucamy cały depozyt. Na tej wysokości praca nad namiotami jest bardzo
wyczerpująca, więc po jej zakończeniu odpoczywamy chwilę, by następnie
skierować się do zejścia w dół stoku.
Droga powrotna do Base Camp idzie nam
bardzo sprawnie. Śnieg zapada się, ale nie na tyle, aby przeszkadzać nam w
zejściu. Szybko pokonujemy śnieżny stok. Następnie, na wysokości 5150 m npm
zmieniamy buty na lekkie i po kamienistej ścieżce zaczynamy bardzo szybki
marsz w dół grzbietu, mijając po drodze podchodzących chińczyków. Do Base camp
docieramy około 19:00, gdzie trafiamy na późny obiad. Życie jak zwykle przenosi
się do mesy jadalnej, gdzie rozmawiamy aż do późnych godzin nocnych. Po
całodziennym wyjściu jesteśmy odwodnieni, a najbardziej Marcin K., który nie
czuje się najlepiej. Ja również czuję pulsowanie w skroniach i mam trochę niższą
saturację. Dlatego też wieczorem wlewam w siebie litry płynów, a na noc biorę
aspirynę.
13 lipca
Rano, jeszcze przed śniadaniem Marcin W. przynosi nam pesymistyczną wiadomość, że Marcin K. czuję się źle i nigdzie dziś nie pójdzie.
Saturację krwi ma w normie, ale tętno ponadprzeciętnie wysokie. Szybko
decydujemy, że dziś nocować do C1 nie pójdziemy. W czasie śniadania, podczas
którego Marcin K. jedynie snuje się jak cień, postanawiamy, że wraz z Jankiem i Marcinem W. wyjdziemy
aklimatyzacyjne do C1. Pogoda początkowo jest bardzo ładna, ale niebawem niebo
zasnuwa się chmurami. Po śniadaniu Marcin K. idzie odpoczywać do namiotu, a my z
Marcinem W. i Jankiem zbieramy się do wyjścia wyżej. Nie wiem jeszcze, jak
wysoko wyjdę, ale biorę duże buty do plecaka, aby mieć wybór na dzisiejszą
wycieczkę.
Idziemy szybko, równym tempem. Po drodze nie mijając nikogo, gdyż
dzisiaj na górze tłumów nie widać. Im wyżej, tym robi się chłodniej. Nie
spieszymy się, gdyż ambitnych planów na dzisiaj nie mamy. Zatrzymujemy się na
chwilę w obozie przy 4950 m npm. Jeszcze 200 metrów do niższego C1. Pokonujemy
je szybko. Ja przyspieszam, bo robi mi się bardzo zimno. W szczególności, w palce u
stóp, ze względu na to, że wraz z Jankiem idziemy w sandałach. Granica śniegu
przebiega mniej więcej w C1 na wysokości 5120 m npm. Tam zatrzymujemy się. W tym
roku nie udało się pobić rekordu wysokości spaceru w sandałach, ustanowionego
rok temu w Tadżykistanie (5150 m npm). Janek nie idzie dziś wyżej. Marcin W. przeciwnie - jest zdeterminowany, że pójdzie do
wyższego C1. Ja, po zastanowieniu się i rozważeniu, w szczególności perspektywy
złej pogody oraz wczorajszego wyjścia postanawiam również wracać na dół.
Żegnamy
się z Marcinem i wraz z Jankiem schodzimy. Po drodze mijamy wielu
chińczyków i Nepalczyków, którzy dopiero wychodzą do góry (jest już po 14:00).
Nieopodal Base camp mijamy również pierwszą grupę europejską, jaką spotykamy od czasu naszego
przyjazdu do Chin (jak się później okazało Niemców). Spotkani Europejczycy są
jednak nieskorzy do kontaktu i mamy o nich raczej nieprzychylne zdanie. Wieczór
poświęcamy na regenerację. Około 19:00 do Base camp przychodzi Marcin W. , który
jak się później okazało - w międzyczasue zrobił sobie wycieczkę na 5900 m npm o niczym nam nie
mówiąc. Jest zimno, pogoda słaba. Góry w przeciwległej dolinie pokryły się
bielą. Siedzimy z miejscowymi w jurcie ogrzewanej kominkiem do późna w nocy.
14
lipca
Marcin K. tego dziś czuje się lepiej, ale postanawia zostać jeszcze kolejny dzień w bazie. Ja wraz z Jankiem oraz Marcinem W. idziemy nocować do C1. Pogoda
jest słaba, wkoło przewalają się chmury, a niebawem pojawiają się również opady. Mamy że sobą cały
sprzęt biwakowy, ale plecaki nie są ciężkie. Wychodzimy dość późno, ale droga do
obozu pierwszego idzie nam dość sprawnie. To dobry znak. Powyżej granicy śniegu zaczyna się
zakładanie nowego śladu, gdyż dotychczasowy jest zasypany. Prowadzę i wytyczam
ślady w kopnym śniegu, starając się trzymać jakichś dotychczasowych.
W
obozie wieje okrutnie. Pierwszą czynnością jaką podejmujemy jest odśnieżenie namiotów, które
zostały już zasypane. Do tej czynności będziemy musieli się już przyzwyczaić,
gdyż kolejne dni zapowiadają złą pogodę i duży wiatr, który przewiewa śnieg i
zasypuje namioty. Wieczorem gotujemy wodę. Siedzimy w trójkę w jednym namiocie aby zoptymalizować działania, po czym Marcin W. przenosi się do dwuosobej Salewy, a my z Jankiem zostajemy w drugim namiocie. W nocy zła pogoda się wzmaga i tylko słyszymy, jak wiatr przewala luźny śnieg
pomiędzy namiotami, wciskając go w każde zagłębienie terenu. Niestety w nocy również musimy zrobić szybka akacje odśnieżania, gdyż w namiotach z godziny na godzinę robi się coraz mniej miejsca. Perspektywa na wyjście koljnego dnia nie zapowiada się nazbyt optymistycznie.
15 lipca
Zgodnie z harmonogramem
dzisiaj idziemy do C2 złożyć depozyt. Od rana pogoda nie zachwyca - opady i
wiatr, który przewiewa śnieg i zasypuje nasze namioty. Mamy co robić z
odśnieżaniem. Jest to typowa walka z wiatrakami, gdyż wiatr nie ustaje nawet na
chwilę i namioty są zasypywane permanentnie z minuty na minutę. Pomimo średniej pogody postanawiamy
wyjść do C2. Jest bardzo zimno i zakładamy na siebie prawie wszystko co mamy.
Warto dodać, że wszyscy chińczycy, którzy wychodzą wyżej są ubrani w kombinezony
puchowe. Nie napawa nas to optymizmem. Właściwe jesteśmy jedynymi ludźmi tutaj, którzy nie mają kombinezonów puchowych i
rakiet. Rakiety nawet wtaszczyliśmy do C1, ale póki co nie widzimy potrzeby ich
używania.
Droga do kolejnego obozu jest bardzo dobrze oznaczona. Po drodze
mijamy czerwone chorągiewki na bambusowych kijkach, które wskazują właściwy
kierunek. Obóz pierwszy położony jest poniżej bariery seraków, a droga do obozu
drugiego omija ją z lewej strony. Zanim wychodzimy, przed nami do góry wyrusza
duża grupa chińczyków - takie karawany będą nam towarzyszyć przez cały wyjazd.
Charakterystyczną ich cechą jest to, że poruszają się bardzo powoli. I nie sposób dla nas jest, aby ich nie wyprzedzić - dziwimy się, że można poruszać się aż tak powoli.
Pogoda nie rozpieszcza, wiatr bardzo mocno dokucza i wychładza. Pokonujemy
kolejne łagodne odcinki pomiędzy śnieżnymi formacjami, wyprzedzając po drodze
kolejnych chińczyków. Gdy idziemy otwartym terenem wiatr mocno dokucza. Na
wysokości ok 5800 m wkraczamy w śnieżną dolinkę pomiędzy serakami i tam wiatr
nie dokucza tak bardzo. Chorągiewki są rozstawione gęsto, aby nie było problemu
ze znalezieniem drogi. Póki co ślad jest bardzo wyraźny, gdyż do góry i w dół
idzie dużo ludzi. Teoretycznie idziemy po terenie lodowcowym pomiędzy
szczelinami, jednakże nikt linami się tutaj nie wiąże.
Trasa jest dobrze oznaczona, teren
sprawia wrażenie bezpiecznego. Z tego co nam mówiono, to w zależności od
warunków w konkretnym roku miejscami są rozłożone liny poręczowe, ale w tym roku
zupełnie nie było takiej potrzeby. Jedyny kawałek liny, który występuje na całej
trasie ubezpiecza most śnieżny przez szczelinę, którą trzeba przekroczyć. Ten
fragment przechodzimy pojedynczo z uwagą, ale tak naprawdę to bez szczególnej
obawy - przeszło tędy już kilkuset chińczyków przed nami. Aby dotrzeć do ww.
ubezpieczonego odcinka przy moście śnieżnym należy trochę zejść - ok 30 m.
Następnie po przekroczeniu tej szczeliny, trasa wiedzie tylko do góry bardziej stromym stokiem. Na tym odcinku pogoda
psuje się zupełnie i poza wiatrem zaczyna mocno padać śnieg. Ponadto widoczność spada do
dwóch czerwonych chorągiewek na horyzoncie. Gdyby nie one to trudno byłoby
trafić do obozu. Ślad jest zasypany i poruszamy się od chorągiewki do
chorągiewki. Prowadzi Marcin W., ja idę za nim, a na końcu Janek.
Do obozu C2 położonego na wysokości ok. 6200 m npm docieramy około godziny 17:00 - niby późno ale tutaj wszystko robi się dość
późno, posługując się czasem Beijing. W obozie rozstawiamy jeden namiot, gdyż
jest już późno, zostawiamy również depozyt - sprzęt lodowcowy, który okazał się
zbędny, trochę jedzenia, linę, etc. Staramy się nie tracić czasu i schodzimy. Na
zejściu pogoda psuje się jeszcze bardziej niż dotychczas. Wiatr i opady z minuty na minutę się
wzmagają, tak że czasami trudno jest wypatrzeć kolejną czerwoną chorągiewkę
przed nami. Przy trochę gorszej widoczności znalezienie drogi mogłoby być dużym
problemem. W szczególności, iż żadnych śladów w ogóle już nie było widać, a ponadto nikt nie schodzi o tej porze. Do
obozu dochodzimy wieczorem. Ciągle wieje. Trzeba znowu odśnieżać namioty. Około
godziny po naszym powrocie, do obozu pierwszego dociera również Marcin K., który
podchodził dziś tutaj z Base Camp. W nocy wieje jeszcze bardziej. Nocleg jest
frustrujący, gdyż z każdą godziną wiatr dokucza coraz gorzej.
16 lipca
Nad ranem wieje
tak bardzo, że w półśnie zastanawiam się czy w ogóle dzisiaj wyjdziemy
gdziekolwiek. Po wschodzie słońca wiatr jednak zdecydowanie słabnie, co pozwala
poważniej pomyśleć o ambitniejszym planie. Ja po wczorajszym wyjściu czuje się zmęczony i bez energii. Trudno powiedzieć dlaczego. Wiem jednak, że dzisiaj nie
będzie to dla mnie dobry dzień. W czasie śniadania wylewam do namiotu prawie
litr gotującej się wody i prawie podpalam śpiwór. Nie jest to dobry znak. Gdy budzimy się,
dowiadujemy się, że Marcin K. schodzi dzisiaj do Base camp ze względu na niskie
wyniki saturacji tlenu we krwi. Jako pozostała trójka jemy śniadanie, odśnieżamy namioty i szykujemy się do
wyjścia wyżej. Tak, jak poprzedniego dnia, wypuszczamy przodem kilkudziesięcioosobową
grupę chińczyków. Wychodzimy po 13:00. Trasa, która poprzedniego dnia poszła nam
w miarę gładko, dzisiaj ku mojemu zaskoczeniu wydaje się trudniejsza. Szczególnie dla mnie - czuję, że
nie mam energii i męczę się niemiłosiernie. Może obiektywnie i tak idziemy szybciej od
chińczyków, ale nie jest to moje standardowe tempo marszu. Po kilkuset metrach
wiem, że pomimo, że miało być łatwiej, to dziś może być ciężko osiągnąć obóz
drugi. W ogóle nie chce mi się jeść, ale proszę Janka o żel energetyczny, który
dodaje mi trochę energii. W ciągu dnia dziś mniej wieje i pogoda jest lepsza niż poprzednio. Po żelu idzie mi się trochę lepiej, ale ciągle trudno. W drodze do góry mijamy chińczyków, ale już nie tak sprawnie jak poprzedniego dnia. Podejście
ciągnie się dla mnie w nieskończoność.
Około 17:00 docieramy do obozu drugiego.
Tam mówię, że jestem padnięty i po rozłożeniu przedsionku do jednego namiotu
który już stoi, ja zaczynam gotować wodę, a chłopków proszę o rozłożenie drugiego
namiotu. W takim modelu działamy, ale widzę, że chłopakom rozkładanie namiotu
idzie opornie i moja pomoc ewidentnie by się przydała. Niestety nie bardzo
mogę im pomóc, bo czuje się fatalnie. Gotuje wodę, trochę przysypiam, gotuję
dalej. Gdy chłopaki kończą rozstawianie namiotu, gotowanie wody przejmuje ode
mnie Janek. Czuję się źle i tak też wyglądają moje wyniki saturacji tlenu
we krwi. Im później, tym gorzej. Przyjmujemy pesymistyczny scenariusz, że
śpimy w ubraniach aby być gotowymi na ewentualną szybką ewakuację w nocy, gdyby
coś poszło nie tak. Ja nie przyjmuję już dziś niczego do jedzenia, chłopaki
wypijają zupę. Wiem, że trochę zaniedbałem picie, jestem odwodniony i próbuję przynajmniej pić na tyle, na
ile to możliwe. Noc zapowiada się słabo i taki scenariusz się realizuje. Sen wygląda u mnie bardzo słabo, mało śpię i budzę się kilkunastokrotnie w ciągu nocy.
17 lipca
Dziś moje
34 urodziny. Tak sobie myślę, że głupio by było, żeby coś się spieprzyło akurat w tym dniu. Słabo
śpię i bardzo oczekuję świtu. Im widniej, tym bardziej słychać chińczyków
wokoło nas. Rano decydujemy się obejść bez jedzenia, a tylko nagotować wody do
termosów i butelek. Następnie czym prędzej uciekamy w dół. Zejście przebiega sprawnie, ale bez
rewelacji. Szczególnie u mnie. Schodzę, ale mniej sprawniej niż ostatnio. Na
trasie jesteśmy obecnie sami - większość chińczyków z obozu drugiego wychodzi w
kierunku C3. Po drodze w dół nie spotykamy nikogo, pomimo wspaniałej
pogody. Ponad obozem pierwszym widzimy za to Jacka i Martę z polskiej ekipy, z którymi zamieniamy jedynie kilka zdań. Oni dzisiaj wychodzą aklimatyzacyjnie w kierunku C2. W
obozie zatrzymujemy się na dłużej, zabieramy parę rzeczy i odkopujemy nasze
namioty po raz wtóry. Zielony namiot Salewa jest trochę pokrzywiony i wygląda słabo. Trudno ocenić jaki jest stan jego konstrukcji. Gdy robi się zimno, zaczynamy schodzić. Pomimo pięknej
pogody wiatr wieje i jest dość zimno. Ja schodzę wolno po twardym śniegu. Już
się przyzwyczailiśmy, że jesteśmy jedynymi, którzy idą bez rakiet i naprawdę
zupełnie nam to nie przeszkadza. Powtórzę nawet, że trzy pary rakiet wnieśliśmy
do C1, ale zupełnie nie widzimy potrzeby aby ich używać. Chińczycy wprost
przeciwnie. Mam tylko wrażenie, że oni nie bardzo zastanawiają się czy coś ma
sens, czy nie (jak np chodzenie w kombinezonie puchowym w dodatniej temperaturze
poniżej obozu C1).
Nasza trójka tymczasem po dotarciu do granicy
skał przebiera obuwie na lekkie. Ulga dla stóp jest zauważalna, ale tempo
marszu nie rośnie. Przynajmniej u mnie. Teraz boli mnie brzuch i snuję się w
dół, powoli.
Do Base Camp dochodzimy około godziny 15:00. Od razu dostajemy ciepłe jedzenie i powitanie. Ja czym prędzej po obiedzie i suszeniu ubrań idę
się myć w strumieniu nieopodal. Następnie mimowolnie odpływam i aż do wieczora odsypiam nieprzespaną
noc w C2. Wieczorem dowiadujemy się, że chińczycy z naszej agencji, którzy swoim
rytmem planują zdobywać górę, wychodzą kolejnego dnia na atak szczytowy i
wieczorem ma zostać podana specjalana kolacja. Dowiaduję się też, że jest
planowane również coś z okazji moich urodzin, chociaż póki co nie wiem, jaką to będzie miało formę. Tematy te się przeciągają z
godziny na godzinę. Ostatecznie okazuje się, że atak szczytowy chińczyków zostaje przesunięty o jeden dzień, co nie przeszkadza miejscowym w zaserwowaniu nam zaplanowanych
szaszłyków. Do mesy jadalnej wjeżdża natomiast dla mnie tort urodzinowy
wprost z, który na tą okoliczność podobno przyjechał wprost z Kaszgaru. Pomimo, iż nie jest w stanie idealnym, za co Waheed
przeprasza, to widać, że sprowadzenie go tutaj kosztowało bardzo dużo wysiłku. Bardzo to doceniam i czuję się dziś naprawdę szczególnie, gdyż w ogóle się tego nie spodziewałem.
Wieczór spędzamy we wspólnej jurcie, kończąc go grubo po północy.
CIĄG DALSZY NASTĄPI!!!