poniedziałek, 18 września 2017

Wyprawa do Peru Cordilliera Blanca I Huascaran Sur- relacja - część I - aklimatyzacja

Witam wszystkich.
Dzisiejszy wpis rozpoczyna serię postów dotyczących relacji z tegorocznego wyjazdu do Peru, w góry Cordilliera Blanca. Celem ponad 20-dniowego wyjazdu pod szyldem Hola Cordilliera 2017 była eksploracja niesamowicie pięknego masywu górskiego i zdobycie najwyższego wierzchołka Peru - Huascaran Sur - 6786 m npm. Dziś część pierwsza - aklimatyzacja. 



20 czerwca 2017 roku

Dziś wyjeżdżam do Peru. Plecak już dawno spakowany, lista sprawdzona. Ekipa lubelska w osobach Janka i Marcina wyjechała wczoraj wieczorem do Warszawy. Dziś około 8:00 ruszają dalej - do Berlina, gdzie się spotkamy. Mój transport startuje o 11:15 i czeka mnie upojna dniówka w autobusie. Na dworzec odprowadza mnie Anita bo i sam miałbym problem, aby zabrać się z trzema plecakami. Żegnamy się, po czym zostawiam Kraków za sobą, modląc się, iż nie zapomniałem niczego ważnego. Droga upływa szybko i bezproblemowo.



Około 19:00 dojeżdżam do Berlina, gdzie już czeka Janek, Janusz i Marcin. Na miejscu dzielimy się sprzętem i wyruszamy pieszo na lotnisko Tegel. Google pokazuje 5 km. Plecaki mamy ciężkie, ale czasu aż nadto, więc zbytnio nie spieszymy się, robiąc po drodze kilka postojów. Taszcząc na plecach i w rękach po 30 kg każdy przechodzimy odcinki po ok. 1 km, po czym robimy odpoczynki. W pewnym momencie po drodze spotykamy wesołego Polaka, który z własnej inicjatywy oferuje się zaprowadzić nas na lotnisko. Droga jest nieco myląca, jednak nieskomplikowana. Przed zmierzchem docieramy na miejsce.



Pożegnawszy się robimy rekonesans na lotnisku. Terminale powoli pustoszeją, a ostatni lot zapowiada się na godzinę 23:00. Obawiamy się, że noc przyjdzie nam spędzić na świeżym powietrzu, jednak po konsultacji z pracownikami obiektu okazuje się, że lotnisko pozostaje otwarte na noc. Uspokojeni szukamy zacisznego miejsca na biwak. Odpowiednim wydaje się korytarz niedaleko punktu Lufthansy. Tam też rozkładamy nasz wszechobecny bagaż. Dalszą część wieczoru poświęcamy na przepakowanie do odprawy. Kładziemy się spać dopiero około 1 nad ranem.




21 czerwca 2017 roku

Wstajemy około 5:00, obolali po noclegu na ławkach i podłodze. Za dwie godziny mamy zaplanowany wylot. Zaspani niespiesznie udajemy się do odprawy 100 metrów dalej. Bagaże mieszczą się w limicie, bez komplikacji więc wylatujemy.



W pierwszej kolejności do Londynu. Na małym lotnisku London City meldujemy się po niespełna dwóch godzinach lotu. Tutaj zaczyna się zabawa, gdyż musimy odebrać cały bagaż i wraz z dobytkiem dyslokować się 40 km dalej - na lotnisko Gatwick. Pierwszy etap eskapady rozpoczyna się i nie jest łatwy. Każdy taszczy wielki plecak główny i mały podręczny. Przy tym metro jest niebywale zatłoczone i pełne ludzi. Kupujemy bilety za 4,9 funta za sztukę, po czym z trudem udaje nam się przecisnąć z całym tym dobytkiem. Po przesiadce dojeżdżamy do przystanku Victoria, gdzie zamieniamy środek transportu na pociąg. Bielaty kupiliśmy około tydzień temu w sieci, wyszły po około 12 funtów. Całkiem przyzwoicie. Pociąg wiezie nas ponad pół godziny bezpośrednio na lotnisko. Tutaj nie ma już tłoku i jest bardzo przyjemnie. Transport przez Londyn pomimo obaw odbywa się bez przeszkód i po odprawie bagażu zostało nam jeszcze ponad dwie godziny do odlotu. Spędzamy je wyjadając "ciężki prowiant" z plecaków i gapiąc się w ścianę.






Po południu wsiadamy do samolotu, który zmierza na południową półkulę globu.
Podróż z  British Airways jest długa, ale komfortowa na tyle, na ile to możliwe. Obsługa biega, ile tylko mogła, aby tylko pasażerowie byli zadowoleni.



Do Limy docieramy po około 12 godzinach lotu. Jest 20:00 czasu lokalnego, więc zaginamy czasoprzestrzeń o 7 godzin, przedłużając naszą dobę do 30 godzin. Na zewnątrz panuje już ciemność, a my po analizie sytuacji zastanawiamy się nad dalszymi krokami. Terminal autobusowy odległy o kilka kilometrów jest zamykany o 22:00. Wtedy też odjeżdżał ostatni autobus do Huaraz.







Istnieje ryzyko że nie zdążymy, że autobus będzie pełen i w konsekwencji zostaniemy na noc w środku peruwiańskiej stolicy, czyli z ręką w nocniku. Bilans zysków i strat okazuje się niekorzystny. Postanawiamy zostać na lotnisku.



22 czerwca 2017 roku


Na lotnisku rozbijamy koczowisko w jednym z korytarzy, który wydaje się najbardziej przyjazny do spania. Co prawda w środku nocy ekipa sprzątająca nieco nas niepokoi, jednak w miarę komfortowo udaje się spędzić noc.



Rankiem wychodzimy szukać taksówek. Ceny są sztywne 40 sol/15 dolarów. Przy tym 1 sol = 1.11 zł. Niestety nie posiadamy lokalnej waluty i musimy podporządkować się gorszej cenie w dolarach. Do Gran Terminal Terestre docieramy po kilkunastu minutach.




Miasto w okół jest szare i ponure. W końcu panuje tu zima. Kierowca otrzymuje dolary, przestrzega nas przez niebezpieczeństwem i odjeżdża. Na dworcu z racji wczesnej pory musimy trochę odczekać, po czym wymieniamy część pieniędzy na lokalną walutę i kupujemy bilety autokarowe. Cena takiego przejazdu to 40 soli w klasie VIP. Do tego trzeba odliczyć 5 soli tytułem haradżu za korzystanie z dworca (ciekawy rodzaj "podatku" jak nam tłumaczono). 
Na dworcu pracownik zabiera bagaże i wysyła nas do poczekalni. Przed południem opuszczamy terminal. Piękna miasta nie dostrzegam. Peruwiańska stolica jest szara i paskudna. Wkoło najbardziej wzrok przyciągają niewykończone budynki i slumsy. Wkrótce miało się okazać, że standard miasta w budowie jest najlepszym określeniem dla każdego ośrodka urbanizacyjnego w Peru. Nieotynkowane ściany z czerwonego pustaka i druty wystające z ostatniego piętra budynku na każdym kroku. Wykończony dach posiada 1 na 10 budowli. Te wystające druty okazują się najbardziej charakterystycznym elementem okolicznego budownictwa. Taka ekspektatywa rozbudowy.



Po wyjeździe z miasta krajobraz zmienia się, a aura wypogadza. Jedziemy wzdłuż wybrzeża, mając z prawej stronie góry, a z lewej ocean. Po kilku godzinach autobus kieruje się o 90 stopni na wschód. Stromymi zboczami wjeżdżaliśmy w góry, mijając po drodze osuwiska i kamienie leżące na jezdni. Autobus jest bardzo wygodny - dużo miejsca,leżące siedzenia, toaleta,wifi( nie działało)  i nawet poczęstunek. Do tego działające telewizory, w których jeden za drugim lecą filmy z Dwayne Johnson'em, aż do znudzenia. No i to wszystko, łącznie z przejazdem 400 km kosztuje około 50 zł. Gorąco polecam. Klimatu przejazdowi dodają lokalne "przekupki", które na każdym przystanku wstawiają głowy do autobusu i zachęcają do zakupu kurczaka z gromkim okrzykiem "Pollos".



Sama droga, przez egzotyczny skądinąd kraj, jest również ciekawa. Najpierw doliną pniemy się w górę, następnie przemierzamy płaskowyż położony powyżej 4000 m npm, by powoli zjechać do początku doliny, w której położone jest miasto. HUARAZ, bo o nim mowa, pięknem nie zachwyca. jest to klasyczne miasto w budowie, o którym mówiłem, jednak ma w sobie coś szczególnego. O tym  napiszę później. Do miasta, położonego nota bene na 3100 m npm docieramy pod wieczór, kręcąc się w kółko i nie wiedząc, w którą stronę się udać. Znamy za to cel - hostel Caroline, o którym dobre opinie w sieci wyszukał Marcin.



Przy pomocy GPS przemierzamy miasto i docieramy na miejsce. Panuje przyjemna temperatura, świat w koło jest nam całkowicie nowy. Czujemy się dobrze. Trzeba uważać tylko, żeby nie zagapić się i nie skręcić przypadkiem nogi na krawężniku.



W hostelu witają nas przyjaźni właściciele - Paul i Anita i proponują niedrogi nocleg. Pokoje od 15 soli od osoby (zbiorowe bez łazienki), 20 soli zbiorowe z łazienką, ze śniadaniem w cenie. Choć jakoś sanitariatu i tych łazienek jest różna, czas pokazał, że zawsze kupowaliśmy te droższe, a właściciele hostelu zawsze szli nam na rękę. Dostawaliśmy pokoje na cztery osoby, nie przydzielali nam tam nieznajomych. Ponadto w hostelu spędziliśmy kilka nocy, a przez cały wyjazd zostawialiśmy tam część niezbędnego sprzętu. W mojej ocenie Caroline Lodging jest przyjazny m hostelem dla specyficznego grona odbiorców. Jeżeli liczycie na wysoką jakoś usługi, to trzeba szukać czegoś innego. Jeżeli zależy wam na klimacie i na tym, aby nie czuć się jak skarbonka z pieniędzmi to miejsce dla Was. My się z nim zaprzyjaźniliśmy. Niemniej jednak przy okazji trzeba wspomnieć o specyficznym obowiązku meldunkowym w Peru. Przy każdym noclegu musieliśmy wpisywać wszystkie swoje dane wraz z nr paszportów. To samo przy zakupie biletu autobusowego czy nawet biletu wstępu do parku narodowego. Paranoja, jednak nie byliśmy u siebie i trzeba było się przyzwyczaić. 
Pierwszego wieczoru w Huaraz nie próżnujemy. Zaraz po otrzymaniu kluczy od pokoju i złożeniu bagażu ruszamy w miasto. Szybko uświadamiamy sobie, że jest bardzo żywe, kolorowe i intrygujące. W szczególności jeżeli chodzi o ludzi. O czym dane nam było się przekonać niebawem, Huaraz jest stale aktywne. Od wczesnych godzin porannych do później nocy ludzie kręcą się w centrum, jak i na obrzeżach. Rano jest mniej tłoczno, ale odbywają się przeróżne obchody i uroczystości (w Huaraz impreza ciągle trwa, czy to państwowa, czy lokalna). Ludzie pracują do późnej nocy, nie wiadomo czy znając nawet czym jest prawo pracy. Przy tym, pomimo naszych początkowych obaw o bezpieczeństwo, szybko uświadamiamy sobie, że w mieście jest bezpiecznie, a ludzie przyjaźni. Przy tym nie mam wrażenia, iż patrzą na nas jak na ludzi z innej planety, ale zachowują się całkiem normalnie. No i najważniejsze, nie są natrętni, co jest charakterystyczne dla krajów arabskich czy azjatyckich. Ludzie robią wrażenie przyjacielskich, ale zdystansowanych. Pomogą, ale nie zawracają głowy i nie namawiają na siłę. No i nie traktują jak skarbonkę. Przynajmniej taka sytuacja panowała w Huaraz. Inne opinie słyszałem np o rejonie Mchu Picchu, ale to zapewne jest związane z przesytem turystów. 
Pomijając dygresję, podczas nocnej eskapady po Huaraz robimy my zakupy na dzień kolejny. Odwiedzamy lokalny supermarket oraz bazar. Cieszymy oczami wszystkimi wspaniałościami, nie ruszając póki co niczego z obawy o problemy żołądkowe.
Wieczorem zapoznajemy się z mieszkańcami hostelu. Większość z nich stanowią Francuzi, bo i właściciel Paul pochodzi z zachodu Europy. Integracyjne zapraszamy mieszkańców starego kontynentu na wspólne picie lokalnego trunku - Pisco, który kupujemy oczywiście prewencyjnie, jako panaceum przeciwko problemom żołądkowym. Pomimo wysokości kwalifikującej się już do choroby wysokościowej, każdy z nas czuje się dobrze.




23 czerwca 2017 roku

Rankiem zbieramy się niespiesznie, zajadając śniadanie przygotowane przez właścicieli hostelu.



Milutkie lokalne bułeczki z margaryną i dżemem kawa, herbata, a ponadto coś ekstra, jak omlet, koktajl, czy naleśnik . Podziwialiśmy również niesamowity widok rozpościerający się z dachu hostelu i przedstawiający panoramę całych Cordilliera Blanca. Widać zarówno charakterystyczne wierzchołki Vollunaraju, jak i masyw Huascaran. Pogoda zapowiadała się wspaniale. W ramach aklimatyzacji postanowiliśmy odwiedzić pobliską miejscowość Willkawain, gdzie znajdują się starożytne grobowce i przy okazji wdrapać do jeziora Ahuac - 4680 m npm.



Pierwszy raz mamy przy tym przyjemność spotkać się z lokalnymi busami. Ten środek transportu jest niezwykle popularny i tani. Przejazd do miejscowości kosztuje nas 1 sol, przy tym większym benefitem pozostaje możliwość bezpośredniego poznania miejscowych sposobów podróży. Busiki są małe, idealne do przewozu niskich osobników z okolicy. Przy tym płacimy za miejsce i plecaki trzeba trzymać na kolanach, albo płacić za dodatkowe miejsce.
Wyjeżdżając z Huaraz możemy przekonać się, że w mieście droga jest, a poza nim się kończy. Po wyjeździe poza zwartą zabudowę trafiamy na dziurawe szutrówki. Kilka kilometrów i ok. 500 m pod górę jedziemy około pół godziny. Na miejscu kupujemy bilety po 5 soli/osoba, zwiedzamy starożytne grobowce i jemy drugie śniadanie. Pogoda jest nieziemska, na niebie nie ma ani jednej chmurki.




Obejrzawszy dokładnie lokalne ruiny, z lekkimi plecaczkami wychodzimy do góry. Ścieżka jest oznaczona, szeroka i wyraźna. Początkowo wiedzie przez zarośla, by następnie powoli wspinać się na zbocze górskie. Otoczenie mogę określić jako rajskie, jesteśmy niezwykle zaciekawieni całym otoczeniem. Wszystko wkoło jest odmienne od standardów znanych nam z Europy, czy nawet Azji. Inne rośliny, drzewa, które rosną wokoło. Jedne wydzielają specyficzny zapach, inne posiadają ciekawie wyglądające kwiaty. Można by wprost spacerować i obserwować samo otoczenie.




Podchodząc wyżej napawamy się szersza perspektywą łańcuchu górskiego, która rozpościera się teraz przed nami. Droga szybko zmienia się w kamienne schody i wije slalomem wśród skał. Oddechy stają się cięższe, a wysokość daje we znaki. U mnie nastrój nie jest najgorszy, jednak chłopaki powoli zaczynają narzekać. Najgorzej wysokość wpłynęła na Janusza, który zazwyczaj aklimatyzuje się bardzo dobrze. Po kilkuset metrach w pionie wszyscy już jesteśmy zmęczeni, a nastroje się pogarszają. Uznajemy jednak, że chcemy się zaaklimatyzować i wejść nad jezioro. Po kilku postojach, grubo po południu udaje się osiągnąć zbiornik wodny położony wśród skał na wysokości 4680 m npm. Jezioro Ahuac jest niesamowicie pięknie ulokowane wśród skał, w oddali rozpościerają się góry, w tym rogaty, charakterystyczny wierzchołek Vollunaraju. Przy jeziorze wybudowano też schron.




Przewyższenie rzędu 1500 m npm względem noclegu z minuty na minutę wpływało na nas niekorzystnie. Początkowo zakładam, że przy jeziorku spędzimy trochę czasu, jednak na miejscu nikt już nie ma na to ochoty. Pierwszy ewakuuje się Janusz, następnie pozostali. Idziemy szybko w dół, a słońce powoli chyli się ku linii horyzontu. Mimo temperatury w Peru jest aktualnie zima, a słońce wschodzi po godzinie 6:00 i zachodzi około 18:00. Do miejscowości docieramy przed wieczorem i wsiadamy do busika. Teraz folklor jest jeszcze większy. Podróżujemy ze starszymi paniami ubranymi w charakterystyczne kolorowe ubrania i kapelusze. Wiozą ze sobą dosłownie wszystko, począwszy od worka ziemniaków po naręcze zieleniny kończąc. Rozmawiają również o nas. Przy okazji warto wspomnieć o możliwościach językowych naszego zespołu. Ja i Marcin o języku hiszpańskim nie mamy pojęcia. W rozmowach przoduje Janusz, który załatwia 80% spraw z lokalsami. Pozostałe 20% obrazuje możliwości językowe Janka, który choć zaprzecza, że rozumie język to jednak w drobnych sprawach potrafi się dogadać.



Busikiem docieramy z powrotem do Huaraz. Przed powrotem do hostelu zaopatrujemy się w markecie i na targu. Wieczór upływa na rozmowie i wspólnym gotowaniu. Przyrządzamy spaghetti.
Plan na jutro obmyślony - po zastanowieniu podejmujemy decyzję o aklimatyzowaniu się w dolinie Ishinki i podjęciu próby zdobycia dwóch 5 tysięczników.

Więcej zdjęć w GALERII


Ciąg dalszy nastąpi :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz