czwartek, 22 maja 2014

Mimochodkowa majówka w Gorganach 2014

Mimochodkowa majówka w Gorganach 2014


Miejsca biwaków oznaczyłem punktami

Tegoroczny weekend majowy przyszło mi spędzić na Ukrainie. Przyznam wprawdzie, ostatnimi laty brakowało mi kontaktu z tym krajem i jego naturą. O czasu przejścia Ukraińskich Karpat Wschodnich minęło już prawie trzy lata lecz wspomnienia pięknych i odludnych gór nawiedzały mnie jeszcze nieraz. Co więcej – kierowała mną również ciekawość. W 2011 r. przeszliśmy właściwie wszystkie pasma poza Gorganami i pewien niedosyt pozostał. Oczyma wyobraźni nieraz widziałem te zakątki Ukrainy, które w środowisku zyskały tajemnicze miano „najdzikszych gór Europy”….
 Pomimo prób wyjazdu na Ukrainę, czas wolny ostatnich lat jakoś nie potrafił zorganizować się tak, abym mógł powrócić w tę część Karpat.  Z pomocą przyszedł mi piąty rok studiów i możliwość wygospodarowania kilku dni weekendu majowego.
Już kilka miesięcy wcześniej na tą okazję snułem plany związane z Ukrainą i gdy znajomy rzucił pomysłem, aby wyjazd klubowy „Mimochodka” zorganizować do naszych południowo-wschodnich sąsiadów, nie omieszkałem się wtrącić. Od tamtego czasu stałem się zapalonym orędownikiem wyjazdu w Gorgany. Pomimo napiętej sytuacji na Ukrainie i przestrogom mądrych ludzi, iż niebezpiecznie pchać się tam w niespokojnych czasach, wyjazdu nie odwołaliśmy.

Mimochodkowa grupa backapacker’ów początkowo bardzo się podzieliła. Za punkt zborny obraliśmy Lwów, a każdy miał do tego miasta dostać się według własnych upodobań. Większość gawiedzi przyjechała samochodami, ja wraz z Januszem wybraliśmy opcję autostopową relacji Lublin-Przemyśl. Droga w znakomitej pogodzie upłynęła nam bardzo szybko. Niewiele musieliśmy pomachać , by dzięki uprzejmości dwóch kierowców, po południu 30ego maja, dotrzeć do Przemyśla.
W mieście spotkaliśmy się z Anitą i Pawłem, po czym razem pojechaliśmy w kierunku przejścia granicznego w Medyce. Samochód został zostawiony w miejscowości, w znanym już miejscu pod kościołem, po czym na piechotę udaliśmy się w stronę „wąskiego gardła”.
Samo przekroczenie granicy ku mojej uciesze odbyło się bez problemów. Nie było kolejek, toteż po upływie godziny staliśmy już na ukraińskiej ziemi, a pierwszą czynnością jaką tam wykonaliśmy była wizyta w lokalnym sklepie. Po kilkudziesięciu minutach, wszyscy już okupieni w kolorowe specyfiki wtaczaliśmy się do przepełnionej marszrutki.
Droga do Lwowa trwała około 2 godzin. Na trasie dostrzegliśmy poprawę stanu drogi głównej do miasta, powstałej z okazji Euro 2012 i  niepokojem obserwowaliśmy pogarszającą się pogodę. Prognozy na weekend majowy kształtowały się tragicznie. Synoptycy zapowiadali kilka stopni powyżej zera i deszcz, który miał stać się codziennością przez najbliższy tydzień. Póki co niebo zasnuło się chmurami, ale przyjemna temperatura i nowe otoczenie jakoś dodawały otuchy.
We Lwowie postanowiliśmy konstruktywnie wykorzystać czas wolny, którego mieliśmy aż nadto. Pociąg do Kołomyi i Tatariva jaki zarezerwowali nam znajomi Ukraińscy odjeżdżał dopiero po 1 w nocy, toteż do tego czasu postanowiliśmy poszwendać się po mieście. Starówka wieczornego Lwowa wyglądała bardzo klimatycznie zachęcająco do spędzenia dłuższej chwil. Z przykrością opuszczaliśmy ją przed północą, by wrócić na dworzec kolejowy i wyczekiwać znajomych.
Mimochodkowa ekipa wraz z trzema zaprzyjaźnionymi Ukraińcami pojawiła się niedługo przed 1 i razem mogliśmy załadować się do pociągu. Miejsca było niewiele, a w środku panował duszny i swojski klimat, charakterystyczny dla ukraińskiej kolei. Kto był, ten wie, kto nie był – ten powinien spróbować. Pomimo później pory snu zaznaliśmy niewiele. Z kilkunastu osób wykrystalizowała się kilkuosobowa ekipa wzajemnej adoracji, za cel postawiwszy sobie spędzenie nocy na rozmowie.  Wtórowała temu żonglerka ukraińskim szkłem, z którego po kolei znikała kolorowa zawartość. Jednym słowem – było przyjemnie znaleźć się w tym miejscu i z taką kompanią.


O 6 rano czasu lokalnego na stację w Kołomyi wytoczyło się kilkanaście zjaw, które mimo woli brnęły w nieznanym kierunku. Jeden z Ukraińców zaprosił nas do swoich dziadków, gdzie przy znakomitym śniadaniu przetrwaliśmy czas oczekiwania na przesiadkę. Dwie godziny później, wraz z nieprzebranym tłumem Ukraińców szturmowaliśmy już niewielką elektriczkę, która miała zawieść nas do Tatariva. W tym pociągu również klimat nas nie zawiódł. Gwar, radość, muzyka wtórowała nam jeszcze prawie trzy godziny.


W Tatarivie uzupełniliśmy prowiant i spożyliśmy śniadanie. Do szlaku turystycznego pozostało jeszcze kilka kilometrów deptania asfaltem, więc szybko pojawił się pomysł pokonania tej odległości niekoniecznie na własnych nogach. Długo nie musieliśmy czekać by zostać zagadanym przez jednego z tubylców, który za pomocą małej i rozklekotanej „masziny” podjął się przewiezienia nas w pożądane miejsce razem z plecakami. Sprawa rozwiązała się połowicznie. Ukrainiec bowiem zebrał nam plecaki, ale w drodze wykalkulował, że trzynastu osób w pięcioosobowy samochód nie zmieści i w akcie desperacji zatrzymał dla nas przejeżdżającą marszrutkę. Po takich perypetiach, w kilkanaście minut znaleźliśmy się przy wejściu na szlak, gdzie czekały nasze plecaki.



Na początku przywitało nas zalesione podejście i deszcz. Pogoda, która od rana zapowiadała się nadzwyczaj optymistycznie, postanowiła spłatać nam figla gdy stawialiśmy pierwsze kroki pod górę. W konsekwencji na koszulkę trzeba było narzucić kurtkę, na plecak pokrowiec i tak ubranym pokonywać serpentyny podejścia. Siąpiący deszcz wtórował nam przez kilka godzin, aż do osiągnięcia grzbietu. W marszu okazało się, że w górach nie byliśmy sami. Co jakiś czas mijaliśmy krajowych turystów, którzy w pstrokatych strojach wybrali się w tutejsze góry.
Na grzbiecie, gdzie zbiegały się dwa szlaki urządziliśmy postój. Okazało się, że samotność nie będzie nam doskwierać, a miejsce jest bardzo uczęszczane przez Ukraińców.  Mimo iż deszcz przestał padać zrobiło się całkiem chłodno, toteż po krótkim posiłku podjęliśmy dalszy marsz.



Szlak prowadził grzbietem. Według mapy czerwony, według oznaczeń w terenie zielony, był oznaczony stosunkowo dobrze jak na lokalne standardy. Przez pierwsze godziny maszerowaliśmy zalesionym trawersem, by wyjść na połoninę, omijając szczyt Chomiak (1542 m npm). W oddali majaczył już cel, który z tej perspektywy wydawał się bardzo wybitny – szczyt Siniak (1666 m npm). Aby dostać się do niego pokonaliśmy najpierw odcinek prowadzący przez las, który systematycznie przeszedł w wielkie gruzowisko poprzecinane pasami kosówki. Marsz po tym terenie wydawał się początkowo miłą odmiennością. Kamienie dawały stabilny grunt i przeskakiwanie z jednego na drugi było całkiem zabawne. Gdy jednak z upływem kilometrów teren nie zmienił się, a my minęliśmy już szczyt Siniaka, stopy zaczęły piec, a kolana boleć od wymagającego podłoża.



Spacer aż do szczytu Małego Gorgana (1592 m npm) umilała nam piękna pogoda. Wprawdzie widać było przechodzące nad dolinami smugi deszczu, jednak w tamtej chwili bynajmniej nam to nie przeszkadzało.  Na szczycie urządziliśmy dłuższy postój, aby poczekać na całość rozwleczonej już ekipy. Tak właśnie pokrótce można opisać nasz sposób marszu. W awangardzie szło kilka osób swoim szybszym tempem, by po dojściu do określonego punktu odpoczywać i czekać na pozostałych.



Z Małego Gorgana zeszliśmy na południe. Stok pokryty ruchomym gruzowiskiem okazał się bardziej stromy niż mogłoby się to wydawać i wymagał zachowania uwagi. Kamienie sypały się spod nóg i trzeba było ostrożnie stawiać kroki, żeby nie zrobić krzywdy sobie i innym.  Zejście do Połoniny Bladżiw zajęło nam stosunkowo dużo czasu i na miejsce dotarliśmy już o zachodzie słońca. Jako iż według mapy najbliższe kilometry miały przebiegać niesprzyjającym terenem, zadecydowaliśmy urządzić to nocleg.



Po trudach dnia i nieprzespanej nocy towarzystwo było zadowolone z zakończenia marszu około 19:00. W ciągu pół godziny na polanie stanęło pięć namiotów a grupa rozbiegła się w poszukiwaniu drewna na ognisko. Wieczór i noc były bardzo spokojne. Bezwietrzna aura aż do północy pozwoliła cieszyć się płomieniem ogniska i grą gitary, którą na zmianę taszczyliśmy przez górskie ostępy. Teraz ten trud został wynagrodzony, choć zmęczone towarzystwo niedługo dotrzymało pola i udało się na zasłużony odpoczynek.



Pierwszy górski poranek na Ukrainie zapowiadał się całkiem dobrze. Co prawda po niebie grasowało trochę chmur i wiał wiatr jednak równocześnie mogliśmy nacieszyć się słońcem i  wspaniałymi widokami. Zbieranie obozowiska przebiegało leniwie. Wyszliśmy przed 10, każdy swoim tempem aby zmotywować do wyjścia tych, którzy jakoś nie mogli się zebrać. Dobrze oznaczony czerwony szlak wiódł teraz przez zalesione grzbiety, przełęcze i szczyty. W lesie poruszaliśmy się trochę po omacku. Widnokrąg ograniczały drzewa i nie można było wychwycić żadnego punktu odniesienia, z wyjątkiem ścieżki prowadzącej przed siebie. Monotonny odcinek skończył się na przełęczy Stoły, gdzie dotarliśmy w południe. Tu odpoczywaliśmy przed czekającym nas żmudnym podejściem na połoninę Dowga (ponad 1300 m npm).
Marsz pod górę z ciężkimi plecakami przyspieszył nieco nasze oddechy, ale dawał również  satysfakcję. Po kilkudziesięciu minutach mozolnego stawiania kroków las zaczął się przerzedzać, a przed nami wyrosła trawiasta przestrzeń połoniny.


Przed trawersem stoku zatrzymaliśmy się na postój obiadowy ze znakomitym widokiem na masyw Dowbuszanki (1755 m npm) w tle.
Posiliwszy się ruszyliśmy dalej, w kierunku północno-zachodnim.  Po osiągnięciu grzbietu połoniny naszym oczom ukazała się niepokojący widok. Widnokrąg był niemal czarny, a w oddali przetaczały się burze i smugi deszczu, które nie napawały optymizmem osób zmierzających w tym kierunku. Nie pozostało jednak nic lepszego jak przekląć i brnąć ustaloną trasą, która teraz prowadziła wzdłuż dawnej polsko-czechosłowackiej granicy z czasów dwudziestolecia międzywojennego.


Wzdłuż ścieżki, którą podążaliśmy wyrosły znikąd słupki graniczne i towarzyszyły nam przez kolejne dni. Te niewielkie, betonowe graniastosłupy jakoś dobrze wpływały na morale. Przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie. Po pierwsze, ułatwiały orientację w terenie. Po drugie stwarzały jakąś specyficzną aurę polskości na obcej ziemi. Po trzecie rozbudzały wyobraźnię.  Ktoś przecież musiał postawić je tutaj prawie sto lat temu, zapewne nielicho się przy tym zajęciu trudząc.


Po przejściu kilku kilometrów połoniną szlak znowu zagłębił się w las. Postanowiliśmy pokonać ten odcinek jak najszybciej , by dojść do odkrytego terenu i zorientować się w sytuacji. Niespełna godzinę później w piątkę staliśmy na skraju połoniny Ploskiej. Reszta grupy snuła się kilkaset metrów za nami, również zdając sobie sprawę z rychłego załamania pogody. Na szybko uznaliśmy, że im szybciej osiągniemy wierzchołek, tym szybciej zejdziemy do lasu, gdzie nie będziemy tak narażeni na deszcz.


Na szczycie Ploskiej (1352 m npm) obserwowaliśmy kolorowym spektakl, w którym ściana burz i deszczu przesuwała się po widnokręgu. Wkrótce i u nas zaczęło padać, co było sygnałem, że musimy szybko wytracić na wysokości. Zejście, ciągle wzdłuż dawnej granicy, wkrótce nabrało na stromiźnie. Po śliskim gruncie szybko zeszliśmy ponad dwieście metrów w dół i zagłębiliśmy się w las.






















 Deszcz niedługo później przestał padać, lecz wśród drzew miało kapać na nas aż do wieczora. Ten nieprzyjemny i zacieniony odcinek, który mierzyliśmy od słupka do słupka ciągnął się kilka ładnych kilometrów i nie dostarczył chyba nikomu szczególnej przyjemności. Ścieżka stawała się coraz węższa aż po pewnym czasie trzeba było prześlizgiwać się pomiędzy drzewami.
O 18:00, gdy już zbliżał się wieczór urządziliśmy ostatni, dłuższy postój przed noclegiem. W okolicy nie było dobrego miejsca na obozowisko, pozostawało iść aż do szczytu Czarnej Kliwy (1719 m npm). Razem z całą grupą wyznaczyliśmy prawdopodobne miejsce na biwak po czym oświadczylismy, że w piątkę idziemy swoim szybszym tempem,  a spotkamy się właśnie na noclegu.

Przed nami pozostało do przejścia ładnych kilka kilometrów i ponad 500 metrów w pionie. Leśna ścieżka nieco się dłużyła, ale we wspólnej rozmowie wzajemnie umilaliśmy sobie czas gadając o wszystkim i niczym. Przed masywem szczytu Czarnej Kliwy góra nabrała charakteru, a przed nami wyrosło kilkusetmetrowe, strome podejście, po którym wspinała się ledwie widoczna, wąska ścieżka. Jako iż do zachodu słońca mieliśmy niewiele czasu, nie było mowy o sentymentach. Bez sprzeciwu i z werwą weszliśmy na podejście i śmiejąc się, że ci za nami będą mieli gorzej, systematycznie zdobywaliśmy metry dzielące nas od szczytu.
Niedługo potem drzewa zaczęły się przerzedzać, a my dotarliśmy do kopuły szczytowej wzniesienia. Tutaj pojawiły się płaty śniegu i krokusy, które w tym roku widziałem po raz pierwszy. Brnąc do góry na prowadzeniu grupy, w pewnym momencie zorientowałem się, iż ścieżka zniknęła w jagodziankach i dalej trzeba będzie iść „na kreskę”. Nie było to wygodne, ale w gasnącym dniu omijając coraz gęstsza kosówkę jakoś wygramoliliśmy się na grzbiet, którym doszliśmy aż na szczyt.



Gdy osiągnęliśmy wierzchołek Czarnej Kliwy, w dolinach panował już mrok. O dalszym marszu nie było już mowy i szybko zadecydowaliśmy o rozbiciu namiotów na polanie, poniżej szczytu. Z oddali brnęła w naszym kierunku burza i dął silny wiatr, skutecznie utrudniając nam pracę. Do później nocy stawialiśmy murki z pobliskich kamieni, przygotowując się na rychłe załamanie pogody. Wody nie brakowało, jak i śniegu, z którego ją pozyskiwaliśmy. W międzyczasie został nawiązany kontakt telefoniczny z pozostałą częścią grupy, która początkowo miał do nas dotrzeć, a ostatecznie zabiwakowała w niewielkiej odległości.  Pozostało nam umówić się na poranne spotkanie na szczycie i zaszyć w śpiwory.



Mimo wszechobecnych oznak na niebie i ziemi, noc mięła bardzo spokojnie. Wychodząc z namiotów mieliśmy okazję podziwiać piękny poranek, ale w przeciągu godziny niebo szybko zasnuło się morzem cirrusów. Oczekiwanie na grupę wydłużało się. Spotkanie, początkowo umówione na 9:00, w rzeczywistości odbyło się prawie dwie godziny później i dopiero o 11:00 mogliśmy zacząć schodzić zachodnim zboczem góry. Przed nami rozpościerał się widok na grzbiet Ruskiej (1677 m npm) i morze kosówki jakie mieliśmy do przejścia.

Sama kosodrzewina, przez jaką przyszło nam się przedzierać  wymaga krótkiego komentarza. Nie jest ona w żadnym razie taka jak w polskich górach, gdzie mierzy około 1-1,5 m i można tak po prostu przez nią przejść. Pole kosówki, które przekraczaliśmy na zejściu z Czarnej Kliwy mierzyło kilkadziesiąt hektarów powierzchni, a krzaki sięgały na 2,5-3 m wysokości. Przez taki las wiódł jeden, jedyny tunel wydeptany przez przechodzących i poprawiony piłami i siekierami uczynnych ludzi. Nie było nawet mowy, aby w tym gąszczu zmienić kierunek, czy zejść na bok. Szliśmy sznurkiem przed siebie, przedzierając się, a każdy wystający element po kilku minutach został zaczepiony, wyjęty, wytargany. Z pola kosówki wyszliśmy po dwóch godzinach choć tego rodzaju krzaki towarzyszyły nam już przez cały dzień.







Rzeczywistość przyniosła powtórkę z dnia poprzedniego. Pięcioosobowa grupa, w której się znajdowałem odłączyła się od pozostałych i maszerowała przodem. Poza trzymaniem dobrego tempa miało to jeszcze jedną zaletę. Niedługo o południu dotarliśmy do źródełka i w oczekiwaniu na pozostałych dysponowaliśmy czasem, aby ugotować sobie obiad. Nadgorliwość czasami popłaca.
Gdy cała grupa znalazła się wreszcie nad źródełkiem, a nasza piątka pakowała palniki do plecaków, nadeszło gwałtowne załamanie pogody, które zapowiadało dłuższą ulewę. Nie pozostało nic innego jak założyć ceratowe ubrania i wyruszyć w dalszą drogę. Kilkanaście minut zajęło nam podejście na Ruską, po czym szlak prowadził grzbietem na szczyt Bratkiwskiej (1788 m npm).  W pewnym momencie deszcz przestał padać i aura dawała wrażenie lekkiej poprawy. Tym większe było nasze rozczarowanie, gdy na Bratkwiskiej ogarnęła nas mgła, a deszcz lunął ponownie.



Będąc w niekomfortowym położeniu puściliśmy się w drogę na dół, by dopiero przed trawersem szczytu Gropy (1758 m npm),  w rzęsistym deszczu oczekiwać na resztę grupy. Przyszli wszyscy oprócz trzech osób, który snuły się gdzieś na końcu. Jako, iż Ukraińcy poszli teraz przodem, a stanie w miejscu moknąc przestało nam się podobać, postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę. Szlak przebiegał ciągle wzdłuż słupków granicznych, a grzbiet był tak wyraźny, że trudno byłoby się zgubić. Początkowo postanowiliśmy wejść na szczyt Durnej (1705 m npm), ale gdy ujrzeliśmy zawracających z kosówki Ukraińców wybraliśmy drogę trawersem. To ostatnie chwile, jakie spędziliśmy na połoninie.



Za masywem Durnej szlak schodził na zalesiony grzbiet, ciągnący się w kierunku północnym. Gdy zagłębiliśmy się pomiędzy drzewa deszcz przestał padać, a droga stała się bardzo monotonna i nieprzyjemna. Większość z nas solidnie przemokła, każdy but był pełen wody, a do przejścia pozostało jeszcze pięć kilometrów. Bez werwy pokonaliśmy ten dystans, zatrzymując się dopiero na podejściu pod wzgórze Pantir (1213 m npm). Tam znaleźliśmy dużą polanę z dostępem do wody i czym prędzej zaczęliśmy rozbijać namioty. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się że Ukraińcy z naszej grupy biwakują tuż „za rokiem”. Trójce znajomych, która jeszcze nie dotarła, zostawiliśmy drogowskazy do naszego biwaku. Wieczoru nie udało się spędzić konstruktywnie z powodu zmęczenia i deszczu który ostudził nasze zapały i udaremnił próbę rozpalenia ogniska. W kiepskich nastrojach położyliśmy się spać.





Rano pogoda nie wróżyła poprawy. Co więcej, temperatura spadała, a mgła pokryła wszystko szczelną zasłoną. Zdecydowaliśmy, że wyjdziemy o 10:00 czekając jeszcze na trójkę osób, które odłączyły się wczoraj, ale gdy nasze nadzieje okazały się złudne, wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Na szczycie Pantiru udało się wreszcie złapać zasięg i odebrać wiadomość od naszych zaginionych. Okazało się, że zeszli inną drogą, szlakiem niebieskim z Bratiwskiej, co każdy przyjął z nieukrywaną ulgą. Ukraińcy również wybrali swój wariant zejścia – powrót na południe i zejście czerwonym szlakiem do Bystricy.
Nasza grupa założyła sobie na dziś najbardziej ambitny wariant – marsz wzdłuż słupków granicznych aż na przełęcz Legionów (1130 m npm) i zejście Drogą Legionów, za znakami żółtego szlaku. Mieliśmy przy tym wielką nadzieję, że fortuna sprzyja odważnym, a deszcz znając maksymę nie zacznie padać i nie pożałujemy swojego wyboru.



Trasa w większej części biegła zalesionym grzbietem górskim. Tylko czasami wychodziliśmy na polany, z których i tak nic nie było widać z powodu mgły. Na ścieżce poza słupkami towarzyszyły nam kilometry pozostałości fortyfikacji z czasów pierwszej wojny światowej. Pasmo graniczne było wszak nimi usłane na całej swojej długości.



Na przełęcz Legionów dotarliśmy po południu i ze znaku odczytaliśmy odległość do Bystricy – 11,5 km. Biorąc pod uwagę iż tego dnia była niedziela, a na noc musieliśmy dostać się do Iwanofrankowska, trzeba było zagęścić ruchy. Marsz drogą Legionów która płynęła strugami wody nie należała do najwygodniejszych. Ścieżka co prawda kiedyś została wybrukowana, jednak pozostało po tym fakcie niewiele i nasza prędkość nieznacznie różniła się od osiąganej w terenie. Okazało się również, że w dolinach jest jeszcze chłodniej niż na grzbiecie. Pomimo, iż straciliśmy kilkaset metrów wysokości ciągle towarzyszyło nam przenikliwe zimno.
Po prawie trzech godzinach marszu stan drogi zdawał się poprawiać. Różnice nie były znaczące ale widoczne gołym okiem. Powoli zaczęliśmy zbliżać się do umownie przyjętej cywilizacji.  Bystrica nie zyskała na bliższym poznaniu. Z mapy wyglądała na porządną, większą miejscowość, a w rzeczywistości przedstawiała stan godzien pożałowania. Domy zbudowane w dziwnie dużych odległościach od siebie i droga, którą samochody pokonywały slalomem towarzyszyła nam podczas marszu. Podłe wrażenie potęgował wiatr zacinający igłami mżawki, która właśnie zaczęła padać.



Docierając do miejscowości przed 16:00 zdążyliśmy na ostatnią marszrutkę do Nadwirnej. Jazda była nader klimatyczna, gdyż do około 20-30 miejscowego busa zmieściło się ponad 40 osób z wraz bagażami. Ludzie i plecaki ściśnięto w środku do oporu materiału, a prędkość jazdy po wybojach nie przekraczała 30km/h. Jakkolwiek miło wspominam ową przejażdżkę.

W Nadwirnej złapaliśmy autobus do Ivanofrankowska, który był już naprawdę komfortowy. Jazda po relatywnie dobrej drodze trwała niecałą godzinę. Jak widać Europa wkradła się tu niespodziewanie.
Dawny Stanisławów powitał nas rzęsistym deszczem. Pociąg do Lwowa mieliśmy zarezerwowany na 3:00 w nocy, więc przed nami było sporo wolnego czasu. Do 23:00 zaszyliśmy się w knajpie przy rynku, po jej zamknięciu bezcelowo spacerowaliśmy po ulicach by jeszcze wrócić na dworzec kolejowy i spróbować złapać godzinkę snu na ławkach poczekalni. Pociąg pojawił się o 3:00 w nocy, a do Lwowa dotarł po trzech godzinach jazdy.
Wróciliśmy w pierwotne miejsce wspólnego spotkania i stąd mniejsze grupki rozeszły się w swoją stronę. Część osób bezpośrednio wróciła do Polski, a pozostali (w tym i ja) zostali do wieczora na szybkie zwiedzanie Lwowa. Aura po kilku dniach niepogody wreszcie dopisywała. W słoneczny dzień aż chciało się spacerować i tym sposobem Lwów zatrzymał nas prawie do wieczora. Granicę przekroczyliśmy po zmroku, a do mieszkanie dotarłem już 6 maja, o 1:30 w nocy.


Majowy wyjazd na Ukrainę okazał się bardzo ciekawy i kształtujący. Pogoda pomimo zapowiedzi pozwoliła nam na trzy dni właściwie komfortowego marszu. Tylko ostatnia doba dała wycisk i pokazała kto w górach naprawdę rządzi.  Dzikość Gorganów, którą z początku lekceważyłem została przeze mnie doceniona. Przedzieranie się przez las kosówki w deszczu było niezapomnianym doświadczeniem, które zapamiętam na lata. Gorgany okazały się również niezwykle wartościowe dla mnie jako osoby zainteresowanej historią XX wieku. Niesamowite wrażenie zrobiły  kilometry dawnych umocnień polowych, zbudowanych na potrzeby I wojny światowej. Rowy wydrążone w ziemi, jak i ułożone z ułomków skalnych na każdym kroku rozbudzały moją wyobraźnię. O marszu wzdłuż dawnej, polsko-czechosłowackiej granicy już wspominałem. Aż łezka się w oku kręci patrząc na dumnego polskiego orła wyciętego na jednym z słupków. Do tego zwyczajowe nazwy jak „przełęcz Legionów”, „droga Legionów” i cmentarze wojenne dodają tym górą klimatu. Moim zdaniem Gorgany mają w sobie coś niesamowitego. Po przejściu większości pasm Karpat ukraińskich mogę powiedzieć  to  z pełną stanowczością, dodając  że z pewnością wrócę w ten piękny rejon aby poznać go jeszcze lepiej i cieszyć się jego niesamowitym charakterem.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Reszta zdjęć



3 komentarze: