Jak można było przeczytać na blogu, w drugiej połowie lutego miałem okazję brać udział w Ekstremalnej Imprezie na Orientację „Skorpion” na Roztoczu. Był to właściwie powrót na tą imprezę po dwuletniej przerwie, toteż nie wiedziałem jak mi się to wszystko spodoba. Dobra pogoda, ciekawa atmosfera i błądzenie po wąwozach w poszukiwaniu punktów przypomniały mi się na wtedy dobre. Po imprezie już wiedziałem, że biegi przygodowe wciągnęły mnie z butami i na jednej imprezie sezon się nie skończy. Toteż jeszcze zanim nogi przestały boleć, zacząłem przeglądać kalendarz PMnO w poszukiwaniu jakiejś 50tki do przejścia. Wyboru zbytniego nie było, za to kandydat odpowiedni. Tegoroczny Rajd Dolnego Sanu miał odbywać się Sanoku wśród lokalnych pagórków. Dla mnie znakomicie – lepsze to niż płaska Puszcza Sandomierska, a i w okolicy jeszcze nie chodziłem, toż chętnie zobaczę.
Zachęcony obserwacjami Skorpiona, w odróżnieniu od ostatniej imprezy postanowiłem teraz dobrać odzież na typowo biegową i zrobić trasę relatywnie szybko i przyjemnie, ale bez niepotrzebnych spięć i pospiechu. Prognozy pogody w ostatnich tygodniach wróżyły skrajną aurę – od kilkunastu stopni w słońcu, do temperatury w okolicach zera i śniegu. Niemniej jednak parę dni przez rajdem wszystko się wyklarowało i szykowała się impreza w typowo wiosennym klimacie. Według organizatora trasa miała liczyć 55km (w linii prostej pomiędzy punktami) z sumą podejść około 1400 m.
Pozostawała jeszcze sprawa transportu i współtowarzyszy, których nietrudno udało się namówić. Późno, bo dopiero po 20stej, w piątek 21 marca wyjeżdżamy z Lublina. Łącznie cztery osoby – poza mną Janusz, Łukasz i Piotrek, wszyscy na trasę 50km. Do punktu zbornego w szkole trafiamy dopiero około północy i rozpakowawszy się, czym prędzej kładziemy się na karimaty, aby złapać możliwie jak najwięcej snu.
Wstajemy o 7 rano, dwie godziny przed startem. Przy śniadaniu dowiadujemy się, że organizator rozdaje już mapy. Odtąd moje ruchy stają się gęstsze. Zaznaczam planowaną trasę na mapie, wyznaczam parę azymutów i obmyślam z chłopakami strategię przejścia. Dostajemy aktualne mapy firmy Compass, więc nawigowanie będzie łatwiejsze. Ma to swoje plusy, ale jakoś posługiwanie się sztabówkami z lat 60tych ma w sobie tą nutkę niepewności i wyzwania.
Tymczasem zakładamy marsz zgodnie z numerami punktów. Debata nad kartką trochę się przedłuża, toteż przy odprawa zastaje nas jeszcze zakładających buty. Niemniej jednak wyrabiamy się z przygotowaniem parę minut przed 9:00 i wychodzimy przed budynek, stając wśród około 80 uczestników rajdu.
Start rozpoczyna się leniwie. Lekki trucht, jedni na prawo inni na lewo i biegniemy. Sanoka nie znam, więc przy wyborze dróg wychodzących z miasta zawierzam ludziom przed sobą. Najpierw osiedlami, wkrótce biegniemy chodnikiem wzdłuż głównej drogi na południowy wschód. Piotrek odłącza się od nas kilkaset metrów za szkołą, biegniemy dalej we trzech. Na trzecim kilometrze przekraczamy San, na piątym, przy kościele skręcamy na północ. Podczas podejścia przechodzimy w marsz i po kilkuset metrach znajdujemy pierwszy punkt kontrolny przy potoku.
Od niego czeka nas mozolna droga pod górę. Kijki znacznie pomagają, a wczesną porą w nogach zakumulowane jest jeszcze dużo mocy. Napieramy więc szybko, płaskie odcinki biegnąc. Mapie nie poświęcam zbyt wiele uwagi – idziemy przecież za szlakiem. Gdy dochodzimy do głównego grzbietu popełniam pierwszy i kardynalny błąd – idę za ludźmi. Próbuję co prawda zorientować się z mapy, ale w tym momencie to już trochę za późno. Kierunek według kompasu teoretycznie się zgadza. Zaczynamy schodzić. W pewnym momencie zejście przechodzi w trawers. Zaczynam powoli domyślać się, że towarzystwo przede mną (ok. 10 osób) pogubiło się. Mam jednak nadzieję, że po wdrapaniu się na widoczny grzbiet wejdziemy już w właściwą dolinę. Niestety mylę się, a radosny trawers trwa dalej. Przerażenie ogrania mnie dopiero gdy w dole widzę skrzącą się wstęgę rzeki Dunaj, której widzieć tu nie powinienem. Łukasz, który na podejściu odstał ode mnie i od Janusza teraz jest już z nami. Chwilę później na drzewach widzę znaki czarnego szlaku turystycznego. Jest źle. Idziemy po przeciwnej strony grzbietu – czas pod górę. Uświadomiwszy sobie głupotę i nadrobione dwa kilometry klnę na czym świat stoi przysięgając sobie od tej pory zaufać tylko swojej mapie i kompasowi. Po wejściu na grań również wybieramy nienajlepszą drogę. Zamiast doliny potoku zbiegamy grzbietem, co kosztuje nogi kilkaset metrów gratis i szukanie punktu.
Przy drugim PK znowu spotykamy Łukasza i po spisaniu go razem czym prędzej idziemy na drogę. Utwardzoną nawierzchnią maszerujemy kilkaset metrów, po czym skręcamy w polną drogę na północ, dopingowani przez panów z ławeczki pod sklepem. Podejście otwartym terenem ma spore walory wizualne. Ze stoku rozpościerają się wspaniałe widoki, przy których podejście szybko upływa. Znowu wraz z Januszem wybijamy się do przodu i sami docieramy na grzbiet. Tam napotykamy wiązankę szlaków turystycznych, która prowadzi grzbietem na płaski szczyt Słonnej (639 m). Blisko kilometr przez las pokonujemy w bardzo przyjemnym biegu. Zejście z grzbietu jest już bardziej strome, ale staramy się pobiec ile się da nie bacząc na jeżyny i potykając się co kilka kroków. Na 18stym kilometrze, nieopodal drewnianego kościoła w Hołuczkowie spisujemy trzeci punkt.
Przed nami długi odcinek asfaltem. Przekraczanie dwóch pasm wzgórz bez wiodącej ścieżki i zakończonych rzeką uznaję za niestosowne. Lepiej trochę pobiec twardą nawierzchnią. Tak też robimy. Pomimo połowy marca słońce w zenicie daje się nam we znaki. Wiatr jest dzisiaj sprzymierzeńcem biegaczy, który reguluje temperaturę i przyjemnie studzi organizmy. Długi łuk asfaltem ciągnie się około sześciu kilometrów i prowadzi nas aż do Krecowa, gdzie umiejscowiono czwarty punkt kontrolny. Nie ma przy nim nikogo i Januszowi zajmuje chwillę zanim go znajdzie, ale najważniejsze że jest. Za nami idą już kolejni zawodnicy.
Spod PK4 musimy wrócić drogą ponad dwa kilometry, po czym zagłębiamy się drogę wiodącą na północ, do lasu i na grzbiet. Idziemy za zielonym szlakiem i to przytępia moja uwagę. Zbaczamy ze szlaku a droga zaczyna zanikać. Nie bardzo wiem, co robić, konsultujemy się z dwoma zawodnikami idącymi za nami. Brniemy dalej na północ, ale wybieramy dwie oddzielne drogi. Wreszcie docieramy do szlaków, którymi idziemy do góry. Na skrzyżowaniu cos zaczyna mi się nie podobać. Ewidentnie mamy zły kierunek i musimy zawracać za szlakami. Spostrzeżeniami dzielę się z grupką osób, która już zdążyła się zebrać. Niektórzy twardo chcą iść na północ (gorzko im przyjdzie za to zapłacić), ja zaś zawierzam przekonaniu i kompasowi. Zawracamy i biegniemy niebieskim szlakiem w przeciwną stronę. To już 30sty kilometr rajdu, a przez zgubienie szlaku nadrobiliśmy dwa gratis. Niemniej jednak biegniemy właściwą drogą i to się teraz liczy. Po łagodnie opadającym zboczu trucht jest niebywale przyjemny. W bieg wkręcam się do tego stopnia, ze zapominam o konieczności odbicia do potoku. Dobiegamy do wsi a ja zadowolony patrzę na mapę. Po tym spojrzeniu w eter wylatuje sroga wiązanka przekleństw na siebie i własna nieuwagę. Biegniemy drogą w górę potoku. Punkt piąty spisujemy, ale kosztuje nas to kolejne dwa kilometry do ogólnej puli.
Z piątki znowu deptamy asfalt, aż do sklepu w Dobrej. Kupujemy 2,5 l pepsi i przelewamy w camelbaki. System ryzykowny, ale wypróbowany. Przy sklepie gryziemy jeszcze po batonie, robię zdjęcia cerkwi i bez zwłoki wracamy na asfalt. Droga do Ulucza to prawie 5 kilometrów asfaltem, z czego długo biegniemy. Okazuje się, że szósty punkt jest ulokowany na stromym wzgórzu Dębnik (344 m). Udom po biegu trudno przyzwyczaić się do uroków podejścia, ale jakoś wdrapuje się na górę. Gdy docieram do polanki, moim oczom ukazuje się cerkiew jak z baśni. Tablica głosi, że to nawet najstarszy drewniany budynek tego typu w Polsce. Zdjęcia nie oddają klimatu, ale miejsce jest magiczne. Polanka na wzgórzu, drewno porośnięte mchem, aż nie chce się stąd wychodzić. Jednak musimy, kilometry same się nie zrobią.
Do kładki nad Sanem wiedzie utwardzona droga. Biegniemy nią kawałek, ale bardzo silny wiatr wiejący prosto w twarz nie pozwala przebiec całego odcinka. Za nowiutkim mostem zmieniamy kierunek na południowy. Najpierw idziemy drogą, następnie wspinamy się na grzbiet za znakami szlaku niebieskiego. Po wyjściu z lasu ukazuje nam się miejscowość Łodzina, gdzie ulokowano kolejny punkt. Przed miejscowością widzę głęboki parów, który postanawiam obejść. Okazuje się, że nie jest to słuszna decyzja. Poza oszczędzonymi nogami i przewyższeniami, tracimy kilometr. Po zebraniu punktu dwunastego pod cerkwią, wracamy na południe i dalej idziemy asfaltem.
Mniej więcej na 53cim kilometrze docieramy do miejscowości Hłomcza, a stamtąd odbijamy szutrową drogą w kierunku zachodnim. Półtora kilometra dalej, przy śmieciach skręcamy w kierunku wyschniętego potoku. Okolica jest brzydka jak zapowiadał organizator, a więc dobrze trafiliśmy. To już punkt trzynasty.
Po spisaniu go, docieramy do drogi nieopodal i zbiegamy nią ponad kilometr, aż do miejscowości Mrzygłód. Pepsi w camelabaku już mi się skończyło, w najbliższym sklepie kupujemy 1,5 l wody, której jestem największym beneficjentem. Z ciężkimi nogami, powoli biegniemy dalej. To już ten etap, kiedy po każdym postoju powrót do ruchu sprawia ból, a nogi trzeba rozbiegać na nowo. Przez miejscowość biegniemy jeszcze jakieś kilkaset metrów, po czym przekraczamy most nad Sanem i docieramy do Tyrawy Solnej.
Zaraz za rzeką mamy dylemat, jaką drogą podążyć. Słońce jest już nisko nad horyzontem, w ciągu godziny na pewno zrobi się ciemno. Do wyboru mamy prostą orientacyjnie drogę szlakiem niebieskim przez masyw wzgórza Bucharewy (535 m), albo próbę obejścia wzniesienia wzdłuż Sanu. Gdy już mamy kierować się na wzniesienie dobiega do nas jeden z zawodników Rajdu i przekonuje, że wzdłuż Sanu jednak powinno być przejście. Człowiek spada nam z nieba, gdyż nadaje tempo i bez słów motywuje na tym ciężkim odcinku. Stan wody w Sanie okazuje się znikomy i możemy śmiało biec wzdłuż brzegu, przekraczając potok za potokiem. Co ciekawe, buty przez cały czas pozostają suche. Trzeba przyznać, że trasa okazała się bardzo sucha, a to że przeszliśmy ja bez mokrych butów można uznać za fenomen.
Nasze tempo zwiększa się teraz znacznie. Biegniemy stale, cały czas po terenie czasem pod górę. Pokonawszy trzy kilometry, podchodzimy w kierunku południowym, aby dotrzeć do miejscowości. Przechodząc siódmy z kolei potok w głębokim jarze, docieramy na polanę, z której już widać Liszną. Szybko dobiegamy do miejscowości, po czym przechodzimy w marsz. Tutaj dopiero czuję tempo ostatniego odcinka i zaczynam się regenerować. Nic dziwnego, za nami 60 kilometrów trasy. Dalej idziemy z nowym towarzyszem, który początkowo chce biec dalej, ale pozbawiony czołówki, w perspektywie zapadającej nocy zostaje z nami. Pomiędzy kościołem a cmentarzem na wzgórzu spisujemy przedostatni punkt i wciągamy żel energetyczny.
Spod kościoła w świetle czołówek podchodzimy prosto na południe chcąc trafić na szlak niebieski. W nocy nie jest to łatwe, kilkukrotnie zastanawiamy się gdzie iść. Niemniej jednak orientując się w położeniu, trafimy wreszcie na grzbiet i szlak. To już jesteśmy prawie w domu. Za znakami przemierzamy kolejne kilometry szybkim marszem, zagłębieni myślami już w szkole, w Sanoku. Kilkadziesiąt minut później osiągamy drogę asfaltową, którą idziemy około dwustu metrów na północ i widzimy już kościół w Międzybrodziu. Pozostaje jeszcze znalezienie tzw. piramidy czyli grobowca rodu Kulczyckich i Bobrzańskich. Niebawem widać i charakterystyczny kształt, a przy nim już ostatni punkt piętnasty.
Nasz dotychczasowy towarzysz postanawia biec do Sanoka, a my maszerujemy. Dużo już dziś zrobiliśmy, ale jeszcze kilka kilometrów jest do zrobienia. Czuję, że mógłbym pobiec całość drogi do Sanoka, ale nogi uświadamiają mnie, że lepiej nie ryzykować kontuzji. Niemniej jednak na ostatnich kilometrach kilkukrotnie przechodzimy w trucht, a od mostu na Sanie już intensywnie biegniemy do szkoły. Znalezienie wejścia do obiektu powoduje u nas niemała irytację. Nadrabiamy kilkaset metrów po osiedlach, żeby wreszcie znaleźć bramę. Zmęczeni i zadowoleni wbiegamy do szkoły po 11 godzinach non stop na nogach.
Oficjalny czas mój i Janusza to 11h 05min, co sklasyfikuje nas na 8 miejscu w kategorii męskiej 50km (na 57 osób). W praktyce według Endomondo pokonaliśmy 75,2 km, co wskazuje niewiele ponad 7min/km i zaliczyliśmy wszystkie 10 punktów. Stanem wytrzymałości i kondycji jestem tym samym bardzo zadowolony, biorąc pod uwagę, że biegliśmy około połowy trasy, a pod koniec została jeszcze rezerwa siłowa. Daje to dobrą perspektywę do rychłego startu na 100km. Niezadowolony jestem za to z mojej nawigacji. Chyba właśnie szybkie tępo przykróciło koncentrację i uwagę. Powstały głupie błędy, które kosztowały nas stratą ok. 13km (pętla miała w rzeczywiści 62 km zamiast planowanych 55). Na starcie jednak nie nastawialiśmy się na dobry wynik, ale sprawdzenie się w typowo biegowym podejściu do imprezy. Rajd Dolnego Sanu to także kolejny trening, z którego należy się cieszyć. Otoczenie wprost nie mogło być lepsze. Piękne tereny, sucha nawierzchnia i cudowna pogoda – czego można chcieć więcej, żeby się zmotywować do wysiłku. To pierwszy RDS w mojej karierze i po jego doświadczeniach gwarantuję, że nie ostatni.
Pozdrawiam
Tomasz Duda.
Endomondo x3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz