czwartek, 22 grudnia 2022

Peru 2022 - część 2 . Relacja i opis wejścia na wulkan Chachani - 6075 m npm i odpoczynek w Arequipie

26 sierpnia

Pomimo intensywnego dnia poprzedniego, kolejny rozpoczynamy wcześnie i aktywnie. Do załatwienia jest transport pod wulkan Chachani (6075 m npm), który planujemy zaatakować jeszcze tego samego dnia. W hostelu zaproponowano nam transport za 650 soli od osoby. Uznajemy, że to za drogo i postanawiamy poszukać konkurencyjnych ofert na mieście, chodząc od agencji do agencji. Niestety wszystkie brzmią podobnie - 600-650 soli. Już mamy rezygnować, gdy w ostatnim miejscu jakie odwiedzamy zaproponowano konkurencyjną ofertę - 520 soli, którą bierzemy od razu i za którą musimy zapłacić z góry. Umawiamy się z kierowcą za dwie godziny - w południe pod hotelem Misti, a pozostały czas przeznaczamy na pakowanie. Gdy wychodzimy o 12:00 w umówione miejsce okazuje się, że transportu jeszcze nie ma. Po dłuższym oczekiwaniu dzwonimy do agencji, gdzie dowiadujemy się, że kierowca przyjedzie, choć nie do końca wiadomo kiedy. Po godzinie oczekiwania wraz z Januszem postanawiamy iść do siedziby tour operatora, aby sprawdzić co się dzieje. Nie zdążamy jednak osiągnąć celu, gdyż w międzyczasie dzwoni Janek z informacją, że kierowca przyjechał i możemy jechać. 



Po kilkunastu minutach, zapakowani w starego Jeepa jedziemy przez miasto, które teraz możemy obejrzeć w całej okazałości. W tym suchym krajobrazie przede wszystkim uwagę przyciąga koryto rzeki płynącej przez Arequipę, które odróżnia się z krajobrazu zielonymi kolorami rolniczych poletek, odcinających się od pustynnego krajobrazu. Gdy wyjeżdżamy z miasta na okoliczne wzgórza ukazuje się obraz jego brzydoty - ściany wymalowane krzykliwymi hasłami wyborczymi i kupy śmieci na poboczach. Droga, która jedziemy wznosi się szybko i zmienia z początkowo asfaltowej w szutrową, a następnie w typową drogę polną czy pustynną ubitą jedynie przez koła samochodów 4x4. Początkowo wjeżdżamy pomiędzy masywy wulkanów Misi i Chachani, by następnie drugiego z tych olbrzymów objechać od północnego wschodu. Samochód jadąc po coraz gorszej drodze wznosi się coraz bardziej, przemierzamy stronę zbocza, szeroką dolinę, by następnie wspinać się na zbocza Chachani. Mijamy po drodze dzikie alpaki, zastanawiając się, jakim cudem na tym suchym pustkowiu znajdują one wodę do życia.









Ostatecznie samochód zatrzymuje się na przełęczy na wysokości ok 5100 m po ok. 2,5 h jazdy i pokonaniu ok. 25 kilometrów. Pomimo pięknej pogody jest tutaj przeraźliwie zimno z uwagi na wiejący wiatr. Szybko umawiamy się z kierowcą na powrót, po czym ubieramy na siebie dodatkową partię ubrań.  Spojrzawszy na ślad GPS ruszamy początkowo sypki grzbietem do góry na południe, jednak po jakimś czasie odkrywamy, że coś jest nie tak. Niestety ale GPS zrobił nam psikus i podeszliśmy nikomu niepotrzebne sto metrów w pionie. Wracamy więc na właściwy szlak wiodący trawersem zbocza bardziej na wschód, teraz już prowadzący wyraźną ścieżką. Trasa jest łatwa i dojście do obozu zajmuje około 2 h. Docieramy tam o zmroku, spotykając już szereg namiotów rozbitych na szerokiej piaszczystej polanie, na wysokości około 5200 m npm. Jest zimno, więc szybko rozbijamy namiot, pakujemy się do środka w śpiwory i całe dostępne ubranie, po czym gotujemy i idziemy spać. Pomimo, iż jest godzina 20:00 w namiocie jest trudno zrobić cokolwiek. Całe towarzystwo w namiotach wokoło śpi i co chwilę ucisza nas z oddali. Zapowiada się zimna noc. 










27 sierpnia

Na atak szczytowy wstajemy o 2:00 rano, jest mroźno, a namiot zaszroniony. U mnie aklimatyzacja przebiega ewidentnie nie tak, jakbym tego chciał. Budzę się z trudem, z bólem głowy, niestabilnym żołądkiem i bez apetytu. Wiem już, że nie będzie to mój wymarzony dzień. Na poprawę trawienia i samopoczucia przed śniadaniem parzymy herbatę z liści koki, która zawsze działa na tego typu dolegliwości. Następnie jemy skromne śniadanie i pakujemy się niespiesznie, aby zespoły z przewodnikami poszły przodem i wskazały nam drogę. Z obozu wychodzimy ostatni, o 3:40 rano. Droga początkowo wiedzie zakosami przez rozległy piarg i jest bardzo dobrze widoczna. Pomimo, iż idziemy powoli, odległość pomiędzy nami, a pozostałymi osobami idącymi do szczytu zmniejsza się. Chociaż jjesteśmy ciepło ubrani, to pomimo stałego ruchu jakoś nie możemy się rozgrzać. Mam na sobie primaloft i raczej jeszcze coś bym dodatkowo ubrał niż zdjął. Im wyżej, tym jest chłodniej, pomimo bezwietrznej pogody. Po przejściu rozległego piargu ścieżka prowadzi przez skalisty grzbiet, przekracza kolejny piarg, a następnie wyprowadza na rozległy grzbiet prowadzący do szczytu. Droga wiedzie tam kolejnymi wygodnymi zakosami, jednakże z tego względu wysokość zdobywa się tutaj bardzo powoli. U mnie samopoczucie jest ciągle złe - ból głowy i brzucha. Podchodząc dziwimy się, że w ogóle póki co nie ma śniegu - podczas gdy patrząc z Arequipy szczyt wyglądał na mocno ośnieżony. Niebawem dochodzimy już blisko kopuły szczytowej, jednak śniegu ciągle nie widać. Powyżej 6000 tys m npm marsz jest trudniejszy i mimo, że słońce już wyszło, nadal jest bardzo zimno. Na szczyt wchodzi mi się lepiej niż na Misti, jednak złe samopoczucie psuje całą zabawę.







Wierzchołek witamy o 7:30, tj. po niecałych czterech godzinach od wyjścia z namiotu. Jest to dobry czas, biorąc pod uwagę, że według ogłoszeń droga miała zająć sześć godzin. Na szczycie robimy kilka zdjęć i uciekamy w drogę powrotną. Ciągle jest bardzo zimno, czym jesteśmy bardzo zdziwieni. Pomimo, iż szczyt Misti jest ok. 200 m niżej, to temperatura na szczycie była dużo wyższa. Zejście upływa nam leniwie w tumanach pyłu, co jest charakterystyczne dla tej okolicy. Im niżej tym ciepłej, ale moje samopoczucie się nie poprawia. 








Do namiotów docieramy przed 11:00, gdzie po raz kolejny jesteśmy uciszani - ktoś śpi. W okolicy buszują pustynne list, które z pewnością zostały nauczone, że w obozie po biwaku ludzi zawsze coś będzie można znaleźć. Pakujemy namiot,  suszymy buty i przed 12:00 wychodzimy na przełęcz, gdzie zostawił nas poprzedniego dnia kierowca. Moje samopoczucie jest coraz gorsze i z trudem pokonuję ten niezbyt długi odcinek terenu. Na przełęczy kierowcy jeszcze nie ma - trzeba na niego poczekać. Wieje, więc ubieramy to co mamy na siebie, siedzimy na karimatach oparci o kamienny murek i zasypiamy na siedząco. O 14:00 zjawia się kierowca – w tumanach kurzu wracamy do Arequipy. Obserwujemy przy tym pożar na zboczach wulkanu Misti, którego nikt nie gasi, a dym unosi się nad całą doliną. Wraz z utratą wysokości wraca mi dobre samopoczucie, tak że w mieście czuje się już zdecydowanie lepiej. W Arequipie jemy kolację na mieście, po czym idziemy spać.








28 sierpnia

Po powrocie z Chachani zaplanowaliśmy pełen dzień odpoczynku i z satysfakcją plan ten realizujemy. Niespiesznie jemy śniadanie i krzątamy się po hostelu. Pomimo, iż nic konkretnego dziś nie robimy, to do załatwienia jest kilka kwestii w celu ułatwienia sobie następnej akcji górskiej. W tym celu w pierwszej kolejności jedziemy na dworzec autobusowy i kupujemy bilet do miejscowości Chucquibamba, 25 soli/osoba, skąd kolejnego dnia rozpoczniemy podróż na kolejny szczyt. Ponadto załatwiamy kilka kwestii logistycznych jak pakowanie, klejenie butów, weryfikacja relacji. 





Po powrocie z dworca jemy obiad na mieście i wracamy do hostelu. Następnie po przerwie wracamy do miasta aby zwiedzić klasztor św. Katarzyny. Wejściówka kosztuje 40 soli, ale obiekt jest naprawdę duży, kolorowy i robi świetne wrażenie. Niestety trafiamy na tłumy ludzi, którzy psują trochę atmosferę tego miejsca. Gdy wychodzimy z klasztoru, jest już wieczór. Pora na szybką kolację i powrót do hostelu. Tam pakujemy się, właściciel obiektu umawia nam taksówkę, po czym wcześnie idziemy spać. Mimo, iż przez cały dzień nie robimy właściwie nic konkretnego, czas upływa nam w mgnieniu oka. 












Zapraszam do oglądania zdjęć z wyjazdu:

https://photos.app.goo.gl/ffmKiQ41P43zogrHA


niedziela, 18 grudnia 2022

Peru 2022 - część 1 . Relacja z podróży i opis wejścia na wulkan Misti - 5822 m npm

Witajcie!

Tym wpisem rozpocznę serię opowiadająca o mojej tegorocznej wyprawie do Peru w trakcie której udało się zdobyć trzy wulkany i trzykrotnie przekroczyć wysokość 6000 m npm na trzech szczytach w Andach.

Zapraszam!


Podróż do Peru rozpoczynamy w piątek 19 sierpnia 2022 roku. W tym roku wyjeżdżamy we trójkę, tj. Tomek, Janusz i Jan. Pierwszy etap podróży to autobus Flixbus o 20:25 z Warszawy. Jest gorąco, termometr pokazuje ponad 30 stopni powyżej zera. Na przystanku pożegnanie z najbliższymi i powolny wyjazd z Warszawy. Na trasie do Poznania witają nas burze i ulewy. W Poznaniu zmieniamy autobus i ku naszemu niezadowoleniu otrzymujemy miejsca z tyłu pojazdu. Jest gorąco i niekomfortowo. Po drodze doświadczamy rzadkiej,  jak na tej granicy kontroli paszportowej. Mijamy kolejne niemieckie miasta, postoje w większości przesypiamy. 


20 sierpnia

Większa pobudka czeka nas dopiero nad ranem w Hanowerze, gdzie korzystamy z postoju, aby rozprostować kości. Za dwie godziny ponowny postój w Osnabruck, a dalej trasa wiedzie już prosto do Amsterdamu.  W mieście zatrzymujemy się na dworcu Sloterdijk około 14:30, po czym szukamy transportu na lotnisko. Na miejscu okazuje się, że Janek zapomniał z pierwszego autobusu folii stretch do pakowania bagaży. Jest to o tyle istotne, że nasze plecaki podczas lotu będą obwieszone sprzętem i konieczne trzeba je zafoliować na lotnisku. Zaczynamy improwizację - Januszek zostaje z plecakami ważącymi ponad 30 kg na osobę, pozostali wyruszają do marketu budowlanego znalezionego na mapie Google, w poszukiwaniu folii. W drodze do sklepu wraz z Jankiem postanawiamy odwiedzić Lidl, który znajduje się po drodze. To już koniec naszej wędrówki, gdyż w sklepie decydujemy się zakupić 6 sztuk folii spożywczej po 1€ i  miejscowe piwo dla każdego. Po powrocie na dworzec kupujemy bilety na pociąg podmiejski za 10,5 € / 3 osoby i jedziemy na lotnisko. 


Na miejscu okazuje się, że nasze obawy o to, czy zostaniemy wpuszczeni do budynku okazują się bezpodstawne. Limit przybycia na lotnisko nie wcześniej niż 4 h przed lotem, o którym czytaliśmy przed wyjazdem obowiązuje, ale tylko przed wejściem bezpośrednio na check-in. Po analizie okolicy, okazuje się, że mamy więc kilkanaście godzin do wylotu. Czas ten spędzamy na degustacji holenderskiego piwa nad zbiornikiem wodnym położonym vis a vis lotniska. Dopiero, gdy zaczyna się robić zimno (w Amsterdamie temperatura 20 stopni Celsjusza w cieniu przy 30 stopniach Celsjusza w Warszawie jest sporą różnicą), wracamy do budynku. Na lotnisku znajdujemy przytulny zakątek i rozkładany karimaty. Miejsce okazuje się bardzo dobre, toteż spokojnie przesypiamy do rana. Jest trochę chłodno i twardo, ale relatywnie komfortowo. 



21 sierpnia

Rano budzimy się około 5:30 gdy na lotnisku słychać już zgiełk pochodzący od setek ludzi, którzy jak my chcieli chwilowo bądź na stale zmienić miejsce pobytu. Trochę zaspani, leniwie zabezpieczamy bagaże folią i udajemy się do kolejki oczekujących na odprawę bagażową. Stała procedura przebiega sprawnie. 




O nadaniu naszego dobytku obsłudze lotniska, oczekujemy na samolot do Frankfurtu około 2 h. Wylot i przylot jest opóźniony około 10 minut i choć to teoretycznie niewiele czasu, dla nas ma to duże znaczenie, gdyż przy kolejnym locie mamy bardzo niewiele „zapasu” na przesiadkę. W praktyce, po przylocie na miejsce okazuje się, że na znalezienie odpowiedniej bramki mamy nieco ponad 20 minut. Niestety odlot do Panamy ma miejsce z drugiego końca lotniska, zaś po drodze musimy ponownie przejść kontrolę bezpieczeństwa. Pomimo szaleńczego tempa pod bramkę docieramy około godziny odlotu - 11:50. Okazuje się, że zbyt późno. Materializuje się czarny scenariusz, którego nikt z nas się nie spodziewał. Pomimo, iż opóźnienie nie miało miejsce z naszej winy, samolot na nas nie zaczekał, a na lotnisku nikt nawet nie przejawiał woli pomocy w takiej sytuacji. Nie bardzo wierząc co się stało i kompletnie nie wiedząc co z tym zrobić postanawiamy udać się do service desku przewoźnika - Lufthansy. To również nie jest łatwe, gdyż większość z tych miejsc jest nieczynna. W międzyczasie Janusz otrzymuje e-mail ze zmianą lotu - 14:20 do Bogoty. Udajemy się więc znów w kompletnie inną część lotniska. Tam udaje się znaleźć pierwszego kompetentnego pracownika Lufthansy, który tłumaczy sytuację, drukuje karty pokładowe oraz zmienia przyporządkowanie bagażu do nowych biletów. Sytuacja wydaje się opanowana, ale cała sytuacja bardzo źle świadczy o przewoźniku. Po pierwsze, pół godziny na przesiadkę to zdecydowanie zbyt mało jeżeli bramki lotów były oddalone od siebie około 2 kilometry. Po drugie, brak jakichkolwiek empatii ze strony pracowników lotniska czy brak nawet chwili oczekiwania na brakujących pasażerów. Po trzecie, brak kontaktu ze strony przewoźnika, a jedynie email z nowym numerem lotu bez jakiegokolwiek instrukcji. Wątpię żeby pasażer w podeszłym wieku poradził sobie z taką procedurą. 

Po jakimś czasie wsiadamy do samolotu, który po raz kolejny jest opóźniony. Tym razem prawie godzinę, gdyż ruszamy już po 15:00. Po raz kolejny zaczynamy się obawiać o nasz następny lot - z Bogoty do Limy. Sama podróż upływa przyjemnie, w samolocie chłodno ale komfortowo. Przedłużamy dzień o 7 h lecąc w stronę zachodu słońca, zaś Bogotę witamy około 19:50 czasu lokalnego. Tam czekamy około 2 h i lecimy dalej - do Limy. 



22 sierpnia

W stolicy Peru meldujemy się o 1:00 w nocy, czasu lokalnego. Po przejściu piątej już kontroli bezpieczeństwa logujemy się do wi-fi lotniska i informujemy bliskich o dotarciu na miejsce - w Polsce jest akurat 8:00 rano. Na lotnisku wielu ludzi nocuje czekając na swój samolot. Nas czeka to samo - wybieramy w tym celu ustronne miejsce, odgrodzone od reszty lotniska plakatami lokalnej policji, które okazuje się strzałem w dziesiątkę -  spokojnie przesypiamy tam do rana. To już nasza trzecia noc nieprzespana w łóżku.

Budzimy się niespiesznie około 7:00 rano i rozglądamy za transportem do dworca północnego Plaza Norte Gran Terminal Terrestre. Pogoda jest mglista i depresyjna - z tego co mówią to standard zimy w Limie. Udaje się wynegocjować taksówkę za 40 soli do centrum. Ostatecznie tej waluty nie mamy i płacimy 12 dolarów. W stolicy Peru, a jak się niebawem okaże – w całym kraju, możemy dostrzec, że covid, nie tylko się tutaj nie zakończył, ale obostrzenia trwają w pełnym zakresie. O ile w Europie obowiązek noszenia maseczek towarzyszy nam tylko w samolocie i taka sama sytuacja obowiązuje w Bogocie, tak w Peru maseczki towarzyszą nam na każdym kroku - na lotnisku, dworcach, w supermarkecie. Do tego ciągle sprawdzanie certyfikatu covidowego. Czuję się jak na wakacjach we Włoszech w 2021. 



W drodze z lotniska trafiamy na ogromne korki i dosłowną walkę na drodze – trochę czasu musi upłynąć zanim przyzwyczaimy się do peruwiańskiego sposobu jazdy. Na dworcu wykonujemy szereg czynności - wymiana dolarów na sole (kurs sprzedaży 3,85), przekazanie bagaży do przechowalni (6 soli/sztuka) i zakup biletów do Arequipy na godz 14:00 (100 soli od osoby, +20 soli za kg powyżej 20 kg bagażu na osobę). W międzyczasie jaki pozostał do odjazdu postanawiamy obejrzeć historyczne centrum Limy, co nie udało się nam w 2017 roku. Taksówka wiezie nas do centrum za 20 soli.  Pierwotnie miało być 15, ale taksówkarz zapiera się, że chodziło mu o dolary (sic!). Dostaje 20 soli, a my wychodzimy nie chcąc słuchać jego narzekania. Spacerujemy do historycznego centrum Limy, pilnując uważnie wszystkich wartościowych rzeczy, jakie posiadamy. Na ulicach nie ma jednak wielkiego tłumu, co pozwala czuć się bardziej bezpiecznie. 



Plaza de Armas na pierwszy rzut oka wygląda schludnie i robi dobre wrażenie. Jak na centrum tak wielkiego miasta to mówiąc szczerze - cudów nie ma. Majestatycznie wygląda katedra oraz pobliskie budynki rządowe. Przechadzamy się zwracając uwagę na wszechobecne remonty oraz patrole policji. Z centrum postanawiamy wrócić pieszo, jednak po dotarciu do głównej ulicy miasta wsiadamy do jednego z charakterystycznych małych busików, który za 2 sole, w folklorystycznym otoczeniu miejscowego zgiełku wiezie nas do centrum. 



Na Plaza Norte odbieramy i deponujemy bagaż, pobieramy kupę świstków papieru, pieczątek i ruszamy do poczekalni autobusowej (za którą skądinąd trzeba zapłacić 5 soli od osoby). Autobus do Arequipy opóźnia się prawie godzinę, więc wyjeżdżamy po 15:00. Kolejna godzinę jedzie przez miasto do następnego przystanku. Niebawem, tj. ok. 18:00 robi się ciemno, więc zmęczeni zasypiamy na wygodnych siedzeniach, przygotowanych do podróży na dalekich trasach. Przy okazji trzeba tutaj wspomnieć, że podróże w autobusach peruwiańskich są o niebo bardziej komfortowe niż w Europie. Autobusy mają różny standard, ale nawet w tych starych zawsze znajdujemy podnóżki, mocno obniżany do pionu fotel i dużo miejsca na nogi. 



23 sierpnia

Budzimy się, gdy autobus stoi w ciemności w tunelu. Z niewiadomych przyczyn (zapewne roboty drogowe) czekamy tutaj dwie godziny zanim ruszymy w dalszą drogę. Planowo (na 9:00) na pewno do miasta nie dotrzemy. Przynajmniej widoki pozwalają zapomnieć, że podróżujemy już piąty dzień z rzędu, nie śpiąc z jakimkolwiek łóżku od czterech nocy. Jedziemy wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, a brzeg oceanu jest tutaj wyniosły i niedostępny. Słona woda obija się o strome skały, za którymi z kolei rozpościera się pustynny krajobraz. Zieleni nie ma tutaj wcale, a przynajmniej jest ona rzadkością.



Już przed wjazdem do Arequipy rozpoczynają się korki trwające do samego miasta. Mamy wrażenie, że chyba już nie dotrzemy na miejsce i utkniemy na pustyni do nocy. Przejazd jednakże kończy się w mieście o 12:15 po ponad 3 h opóźnienia względem planowego rozkładu jazdy. 


Na dworcu szybko planujemy schemat działania - taksówka za 15 soli pod hostel znaleziony w internecie - Misti B&B. Szybko kwaterujemy się na miejscu, zostawiamy bagaże i wychodzimy na miasto. Jest co oglądać - w porównaniu do Arequipy, to centrum stolicy Peru wygląda blado i ponuro. W Arequipie nie dość że Plaża de Armas robi piorunujące wrażenie, to jest to nie jedyna atrakcja - warte odwiedzenia są również pobliskie uliczki w kolonialnym stylu i zaułki, które urzekają kolorami i smaczkami architektonicznymi. Ponadto klimatu dodaje przemierzająca pobliskie ulice "wesoła śmieciarka", czyli samochód miejscowych służb porządkowych grający wesołą muzykę, jak samochód z lodami. Na mieście spędzany popołudnie i wieczór. Po jedzeniu i sesji plenerowej Plazy de Armas na tle wulkanów wracamy do hostelu. Nocleg w pokoju zbiorowym kosztuje nas 25 soli od osoby ze śniadaniem, które standardowo w tym kraju wliczone jest w cenę. Prewencyjnie, w celu uniknięcia problemów jelitowych i poprawienia nastrojów, spożywamy miejscowy alkohol - Pisco. Przepakowujemy się również na dzień jutrzejszy - w planach jest wejście na wulkan Misti, które na zająć nam dwa dni w sprzyjających okolicznościach. 







24 sierpnia

Budzimy się o 7:00, tj. o świcie i po śniadaniu zaczynamy szybkie pakowanie. Naszym pierwszym celem jest wulkan Misti (5822 m npm). Mamy świadomość, że po noclegu na wysokości 2000 m npm, zdobycie prawie 4000 m przewyższenia w dwa dni może nas nieźle sponiewierać, ale licząc się z konsekwencjami stawiamy na szybka adaptację do wysokości. Po szybkim pakowaniu i zostawieniu dużego depozytu w hotelu udajemy się 3 km pieszo na róg ulic, gdzie odjeżdża busik, który zabierze nas do podnóża wulkanu. Nie czekamy na niego długo, gdyż już po kilku chwilach pakujemy się do środka. Za symboliczną cenę 2,5 sola wyjeżdżamy z miasta. Trasa autobusu wiedzie serpentynami przez różne dzielnice, tak, że mamy wycieczkę po mieście. Miejscowi z zaciekawieniem zagadują.


Około godziny 11:00 wysiadamy i pieszo udajemy się w dalszą drogę. Wiemy, że trzeba znaleźć białą bramę, i przejść nią na otwarty teren jakiegoś zakładu przemysłowego, gdzie zaczyna się droga na górę. Po znalezieniu już tego specyficznego wejścia przy pomocy tubylców (dodam, że w porozumiewaniu się po hiszpańsku działa Janusz, Janek zna tylko podstawowe zwroty z tego języka, a ja ani słowa ;) ) wpisujemy się na listę wychodzących na szczyt, która podsyła nam jeden z lokalsów i ruszamy w marsz pyłowo-piaskową drogą w kierunku wulkanu, którego sylwetka dominuje nad otoczeniem. Z lokalnych zabudowań wychodzą za nami psy, które początkowo szczekają, by następnie iść za nami kolejnych kilka kilometrów. Nie bardzo cieszy nas to towarzystwo, gdyż nie jesteśmy pewni co do ich zamiarów. Pogoda dopisuje i pomimo wysokości około 3000 m npm jest ciepło ze „standardową” peruwiańską temperaturą 20 stopni Celsjusza, która utrzymuje się tutaj niemal przez okrągły rok. Przez całe 8 km marszu drogą szutrową towarzyszy nam również wszechobecny pył, którego ilość jest niespotykana. Pył jest wszędzie i wzbija się w tumany przy każdym kroku. Spowita jest w nim właściwie cała okolica, gdyż nad Arequipą i okolicznymi dolinami roznosi się żółtawa łuna. W okolicach Misti nie ma żadnej wody, toteż na plecach troszczymy łącznie 13 litrów. Na trzy osoby nie jest to dużo, ale musi wystarczyć na dwa dni akcji górskiej. Niebo jest bezchmurne i słońce bezlitośnie operuje, chociaż marsz ze względu na relatywnie niewysoką temperaturę przebiega komfortowo.  








Po południu docieramy do granic drogi szutrowej, gdzie zaczyna się już ścieżka wiodąca do góry kamienistym grzbietem. Maszerujemy nią kolejne kilka godzin, zastanawiając się, gdzie rozbić biwak. Nie mamy aklimatyzacji, toteż nocleg w tzw. obozie na wysokości 4600 m npm. nie wydaje się najlepszym pomysłem. To decyzja wymagająca podjęcia wyboru pomiędzy lepszym samopoczuciem, a dłuższym marszem na szczyt dnia kolejnego. Ostatecznie wybieramy opcję pośrednią i postanawiamy zostać na 4100 m npm, tam nieco poprawić istniejącą już platformę i w niej zainstalować namiot. Koło namiotu krząta się jeden ze psów, który towarzyszy nam od granic miejscowości i nie chce nas opuścić. Zapewne lokalni nie traktują go dobrze, że zdecydował się iść za nami, gdyż to ewidentnie nie miejsce dla niego. Po rozbiciu namiotu gotujemy wodę na liofile, zupę i herbatę z koki. Mimo, że taszczyliśmy po 4 l wody na głowę, to wcale dużo nam jej nie zostaje po rozplanowaniu spożycia na kolejny dzień. Słońce zachodzi szybko, bo około 18:00 i od razu robi się bardzo zimno. Podziwiamy bajkowy Zachód słońca, układamy się w namiocie i idziemy spać. 








25 sierpnia

Zgodnie z zaplanowanym budzikiem wstajemy o 2:00 w nocy, gotujemy śniadanie i pakujemy się na atak szczytowy. Na zewnątrz jak zwykle krystalicznie czyste niebo, a w dole migocze rozświetlone miasto - Arequipa. Wychodzimy około 3:00. Zmierzamy do góry wydeptaną ścieżką, która wiedzie skalistym grzbietem, po czym kilkaset metrów wyżej trawersuje pyłowo-kamieniste piargi i dociera do "żebra", które z kolei wyprowadza w kopułę szczytową Misti. To w skrócie opis całej drogi. W praktyce to podchodzenie piargami i pyłowymi ścieżkami po niezbyt stromych zboczach wulkanu. Generalnie dominują luźne kamienie, litej skały jest tutaj jak na lekarstwo. Na wysokości 4600 mijamy pierwsze miejsce noclegowe, które świeci pustkami. Platformy na namioty napotykamy jeszcze kilkakrotnie, aż do wysokości ponad 5000 m npm. Ta wysokość jest też granicą komfortu naszego marszu - powyżej braki aklimatyzacji dają już o sobie znać. 







Dużej stromizny nie ma, dlatego też droga dłuży się niemiłosiernie. Słońce po drugiej stronie góry budzi już na dobre, gdy coraz wolniej zdobywamy kolejne metry wysokości. Idzie się coraz trudniej i każdy krok wymaga to coraz większego wysiłku. Ostatecznie marsz sprowadza się do kilku kroków i odpoczynku jako mantry powtarzanej do znudzenia. Słońce jest już wysoko, gdy naszym oczom ukazuje się szczyt, do którego czeka nas jeszcze długa droga. Samopoczucie każdego z nas jest tragiczne, a zmęczenie ogromne – trudno oszukać aklimatyzację i rzadko się to udaje. Ostatnie metry do krzyża na wierzchołku w zachodniej części krateru pokonujemy przez kilka minut, z marzeniem nie tyle wejścia na szczyt, co jak najszybszego zejścia z niego. Na szczyt pierwszy wchodzi pies, który towarzyszy nam od wioski, za nim ja wraz z Januszem około 10:00 i Janek kilkanaście minut później. Zastanawiamy się ile razy ten czworonóg poprzednio tutaj bywał. Warto dodać, że poza nim od momentu, gdy na końcu drogi szutrowej ruszyliśmy na Misti, aż do szczytu nie spotkaliśmy żywego ducha. Nasza obecność na obłym wierzchołku trwa kilka minut - kilka zdjęć i w dół - im niżej tym lepiej. 







Na zejściu rozdzielamy się - ja schodzę pierwszy, a za mną Janek z Januszem. Im niżej, tym odległość pomiędzy nami staje się większą, tak że po jakimś czasie tracę chłopaków z oczu. Droga w dół dłuży się chyba nawet bardziej niż pod górę. Ostatecznie do namiotu trafiam o 14:00 i zabieram się za suszenie ubrań. Chłopaki przychodzą dopiero po 15:00, Janusz schodził bardzo wolno i narzekał na ból głowy. Że względu na to, że pozostało nam tylko ok 2 l wody, chcąc, nie chcą, nie mamy innego wyboru niż zejście. Szybko pakujemy więc sprzęt, składamy namiot i ruszamy w dalszą drogę. Ten etap wędrówki poza wszechobecnym pyłem wspominam bardzo dobrze. Słońce powoli zbliża się ku zachodowi, zaś okolica w jego promieniach wygląda zdecydowanie lepiej niż dotychczas. Do tego towarzyszą nam zdecydowanie dobre nastroje spowodowane zdobyciem szczytu.





Do punktu, gdzie kończy się droga dla pojazdów, a rozpoczynał szlak docieramy o 17:20. Pozostaje  jeszcze 8 km marszu przez piaskowo-pyłowe pustkowie w kurzu po kostki, które pokonujemy już po zmroku. Przy zabudowaniach wita nas znowu znajomy pies, który wrócił do domu niedługo przed nami. Jako, iż po drodze kończy się nam woda, kupujemy 2,5 l od strażnika, który otwiera „białą bramę”, od której zresztą zaczęła się nasza przygoda z tym szczytem. Zapytany o możliwość dojazdu do miasta mówi, że busy do Arequipy już nie kursują, a autostop pewnie nie wyjdzie. Dziękujemy za informację, by wyjść na drogę prowadzącą do miasta i robić swoje. Jak to po zmroku, nagle robi się bardzo zimno i każdy zakłada na siebie całe dostępne ubranie, przypuszczając że na najbliższy autostop możemy trochę poczekać. Pomimo iż rozpoczynamy łapanie „stopa” z lekka niepewnością, kończy się ono sukcesem już po kilku minutach. Zatrzymuje się małżeństwo w starej furgonetce typu pick up, które zawiozła nas do centrum miasta. Kierowca nie chce pieniędzy za transport, tylko pozdrawia nas życzliwie na do widzenia. Po wizycie w jednej z miejscowych knajp dzień szczęśliwie kończymy w hostelu Misti. 




Zapraszam do oglądania zdjęć z wyjazdu:

https://photos.app.goo.gl/ffmKiQ41P43zogrHA