wtorek, 28 sierpnia 2018

Matterhorn od południa, Lion grat - próba dobycia szczytu - relacja

Wtorek 17 lipca 2018 był dla mnie szczegółowym dniem. Nie tylko z tego powodu, że wyruszyłem wtedy na Matterhorn, ale ze względu, iż na ten termin przypadają moje urodziny. 



Jak już wspomniałem, na wtorek zaplanowaliśmy wyjście do schronu Carrel (3850 m npm) pod Matterhornem. Dzień wcześniej odpuściliśmy wyjście, gdyż prognozy pogody odstraszyły nas od ambitnych planów. Prognozowano deszcz, więc zamiast na ciężko uderzać na podbój góry, z małymi plecakami poszliśmy jedynie na rekonesans powyżej schroniska Abruzzi, przekraczając wysokość 3200 m npm i pozostawiając depozyt w postaci jedzenia. Wbrew opiniom z jakimi się spotkaliśmy, powyżej schroniska bez problemów można rozbić namiot, a nawet zostawić go na kilka dni. Decyzji pożałowaliśmy, gdy okazało się, że pogoda w poniedziałek była bardzo dobra i z żalem patrzyliśmy  na południową grań Matterhornu widoczną w oddali.



Kolejnego dnia, tj. we wtorek pogoda zapowiadała się wyśmienicie, tymczasem rewelacyjna nie była. Wstaliśmy o 3:00, w godzinę zebraliśmy się na podejście. Plan wyjścia obejmował dotarcie całej trójki do schronu, zaś na atak szczytowy miałem iść wyłącznie ja wraz z Robertem. Tytus miał czekać w schronie jako support i ubezpieczać nasze wyjście. Nie powitało nas jednak bezchmurne niebo jak oczekiwaliśmy, ale zachmurzenie i wiatr. Kopuła szczytowa Mattterhornu spowita była mgłą, a za chwilę zaczął padać deszcz, na szczęście na krótko. 
Chociaż plecaki mieliśmy zapakowane do pełna, szybko pokonaliśmy pierwsze 900 metrów podejścia do schroniska Abruzzi, docierając tam przed 7:00 rano. Ku mojemu zdziwieniu niemożliwym było zatrzymanie się w budynku, gdyż okazało się, że drzwi są zamykane na noc. 
Zjedliśmy więc po batonie na zewnątrz i niezwłocznie poszliśmy wyżej w kierunku przełęczy Lwa, gdyż robiło się chłodno. 





Podejście za schroniskiem początkowo wznosiło się łagodnie, prowadząc po skałach wyraźnie widoczną ścieżką. Na wysokości około 3100 m przechodziło się pierwsze pole śnieżne, które kończyło się skalnym, około 50 metrowym zacięciem. Dominował tam teren o trudnościach I, z elementem II, powyżej którego zwisała taśma, służąca do podciągnięcia się osobom mniej wprawionym we wspinaniu. Powyżej zacięcia zatrzymaliśmy się jedynie na chwilę, celem zapakowania depozytu zostawionego poprzedniego dnia. Słońce powoli wstawało, ale jakoś nie mogło się zdecydować. Gdy nad Breithornem panowała już ładna pogoda, Matterhhorn ciągle spowity był warstwą chmur. Do tego wiało, więc cały czas podchodziliśmy w kurtkach.  
Powyżej depozytu dominował łatwy teren skalny, który w pewnym momencie kończył się progiem. Powyżej niego zlokalizowany był kocioł wypełniony śniegiem, tworzący rozległe i strome pole śnieżne. Nie było innego wyjścia jak założenie raków i marsz na wprost, aż do grani na prawo, stanowiącej ograniczenie ściany. Ta formacja prowadziła wprost do góry, do ostatniego pola śnieżnego. Odcinek był również bardzo czujny i wymagał uwagi. Trawers był stromy, a stok poniżej kończył się przepaścią. Droga ciągle wiodła na północ, pokonując pole śnieżne. Podejście wiodące trawersem kończyło się pionową ścianą skalną, wzdłuż której prowadziła dalsza droga. Teren ponownie stał się mixtowy. Generalnie szliśmy wąską ścieżką, wydeptaną w śniegu i poprzetykaną skałami.Kilka razy trzeba było trawersować strome żleby wypełnione śniegiem. Nachylenie takiego stoku dochodziło do 70 stopni, więc trzeba było naprawdę bardzo uważać. Miejscami na ścianie wzdłuż której szliśmy dało się znaleźć spity, z których można asekurować partnera z pół wyblinki, bądź zakładać przeloty idąc "na lotnej". Po drodze do góry zdecydowałem, że w tym terenie czuję się pewnie i nie będę się wiązał. Za to związali się Tytus z Robertem. W efekcie powyższego bardzo sprawnie dotarłem na przełęcz. Chłopakom zajęło to trochę więcej czasu. 
Jeszcze przed samą przełęczą Lwa (ok. 3550 m npm) spotkaliśmy dwójkę Polaków wycofujących się ze ściany. Mówili, że wyszli jedynie kilkadziesiąt metrów powyżej schronu i ze względu na zalodzenie nie podjęli dalszej walki.







Do schronu zostało nam jedynie niecałe 300 metrów, jednak teren przed nami wyraźnie stawał dęba. Dodatkowo pogoda, która na wspomnianym trawersie wydawała się poprawiać, na powrót pogorszyła się i zmieniła diametralnie. O ile niżej było lato, to powyżej przełęczy panowała zupełna zima. Poza temperaturą wiatr zaczął wiać odczuwalnie mocniej, dając się nam we znaki. Początkowa nasza droga prowadziła przez uskok skalny (trudność ok. II), następnie przechodziła w piarg, który kończył się już poważniejszą barierą skalną. 




Przed wejściem w trudności związaliśmy się w trójkę, rozpoczynając pozostałą część wycieczki. Ja powadziłem, chłopaki szli za mną. Wybrałem jakiś trudniejszy wariant bardziej na zachód od drogi, w którym trudności oscylowały w okolicach II-III. Nie pomagał również fakt, iż naprawdę mocno wiało, zaś skały popruszone były śniegiem i miejscami pokryte cienka warstwa lodu. prowadziło się naprawdę trudno,. ale szedłem szybko, aby nie zmarznąć. Po około stu metrach doszedłem do pierwszego odcinka połogich płyt, ubezpieczonych liną. Prowadzenie nie było trudne. Następnie dotarłem do trudniejszego III - kowego pionowego kominka, ubezpieczonego gruba liną. Pokonanie go poszło sprawnie, w stanowisku nad nim wpiąłem się i zacząłem asekurację Roberta i Tytusa. Poza mną do metalu przypięta była trójka innych Polaków, którzy  schodzili z góry. Oni zjeżdżali, my wchodziliśmy. Trochę się mieszaliśmy przy stanowisku, ale jakoś musieliśmy sobie poradzić. Pożegnaliśmy się i prowadziłem dalej przez kolejny uskok zabezpieczony liną. Za nim znowu wpiąłem się do stanowiska i stanąłem przed pionową, a w górnym odcinku przewieszoną formacją skalną, zabezpieczona liną. 





Ze względu na swoje niedyspozycje fizyczne oddałem prowadzenie Robertowi, który miał prowadzić właśnie odcinki ubezpieczone linami. Zamieniliśmy się sprzętem i choć niepewnie - poszedł. Niestety wyglądało to niezbyt dobrze, choć Robert powoli, ale zdobywał wysokość. W pewnym momencie, tuż pod samym, uskokiem nie wiem co się stało, ale powoli zaczął się osuwać, aż zawisł na linie i przelocie. Nie był to żaden lot, ale chyba po prostu opadł z sił i osunął, przekręcając się głową w dół. Co gorsze, stała lina zabezpieczająca odcinek zaplątała mu się wokół czekana przy plecaku, więc wisiał i nie mógł się ruszyć. Ani w górę, ani w dół. Sytuacja raczej bezpieczeństwu nie zagrażała, ale wyglądała źle. Dopiero po kilku minutach zjeżdżający w dół Belgowie pomogli odczepić line od czekana Roberta, abym mógł opuścić go na dół. Po takich akrobacjach Robert nie miał siły na nic. Plusem było jednak, że prawie do końca odcinka założył przeloty, tak że wspinający się po nim Tytus częściowo był asekurowany na wędkę. Ten jednak nie miał żadnych problemów z poprowadzeniem odcinka. Przeszedł go i założył stanowisko. Przez całe około pół godziny, jakie asekurowałem chłopaków, pod skałą strasznie zmarzłem, aż tak że idąc na drugiego nie mogłem sprawnie chwycić liny. Podchodziłem wiec do ściany dwa razy. Przed tym drugim musiałem solidnie rozgrzać się, ściągnąć rękawicę i dopiero mogłem przystąpić do dzieła. Wszedłem, ściągając po drodze ekspresy. Za mną wygramolił się Robert. Po felernym odcinku było już łatwiej, ale nie banalnie. Teren był ciągle niebezpieczny. Najpierw należało przebić się przez barierę skalną, by następnie wyjść na strome pole lodowo-śnieżne bezpośrednio poniżej schronu Carrell. 
Znowu poprowadziłem ten odcinek. Od szybkiego przejścia blokowała mnie lina, która chwilami zatrzymała mnie w trudnych miejscach na środku śnieżnego stoku. Po dotarciu do pierwszego stałego punku asekurowałem ze stanowiska Roberta i Tytusa. Około 14:00 wylądowaliśmy w schronie.






Emocji po przejściu było sporo, ale wyjście mocno mnie usatysfakcjonowało.  Nie robiłem nigdy trudniejszego podejścia pod sam schron w górach i takie nowe doświadczenie okazało się bardzo ciekawe. Trudności techniczne w niesprzyjających warunkach pogodowych okazały się poważną przeszkodą, chociaż byłem optymistycznie nastawiony do tematu. Najgorsze w perspektywie na poprzedni dzień było oblodzenie, które na trudnościach technicznych dało się mocno we znaki. Dodatkowo za schronem dalsza droga od razu stawała dęba, zaś z góry zwisał gruby sznur, za pomocą którego trzeba było pokonać felerny odcinek. 



Schron Carrell jak na budynek położony na 3850 m npm sprawiał bardzo dobre wrażenie. W środku dwa pomieszczenia - jedno sypialne, drugie - kuchnia, wygodne miejsca noclegowe z kocami, dostęp do gazu i kuchenki gazowej. nawet toaletę z czeluścią pod nogami udało się tam zamontować. Prawie jak schronisko, gdzie jedyną niedogodnością była konieczność wychodzenia po śnieg w celu topienia wody. Na szczęście jego było pod dostatkiem. 
Topiliśmy wiec wodę i jedliśmy w najlepsze. Opłata za nocleg to 20 euro płatne do skrzynki wiszącej na ścianie. Gdy zarezerwowaliśmy prycze na nocleg nie było już powodu do pośpiechu. Mogliśmy topić wodę na śnieg, jeść i obserwować jak schron powoli się zapełnia. Z rekonesansu terenów powyżej szczytu wracało również dwóch Polaków, którzy szykowali się na jutrzejsze wyjście. 





Zamieniłem z Robertem kilka zdań, ale wydawał się on być rozkojarzony i przejęty dzisiejszą drogą do schronu. Pomimo tego zasugerowałem, aby się przepakować na jutrzejsze wyjście. W odpowiedzi Robert powiedział że musi się zastanowić czy w ogóle idzie w kierunku szczytu. Dało mi to do zrozumienia, że atak szczytowy stoi pod znakiem zapytania. Nie ukrywam, że taką odpowiedzią i zwątpieniem byłem bardzo zaskoczony. W efekcie doszło do niemiłej wymiany zdań, która niczego nie zmieniła. Robert zdecydował, że nie idzie, a ja zmusić go nie mogłem. Przez głowę przyszła mi jeszcze myśl, żeby atakować szczyt z Tytusem, ale ostatecznie zrezygnowałem. Miałem iść z Robertem, to nie będę teraz szukał partnera na siłę - pomyślałem. Czułem się źle. Nie w moim stylu jest wycofywanie się, zupełnie bez podjęcia próby ataku na szczyt przy dobrych warunkach.Chyba nigdy mi się to nie zdarzyło. Byłem zdenerwowany i przygnębiony gdyż zupełnie nie spodziewałem się takiego obrotu sytuacji. Żeby bardziej się nie dobijać poszedłem spać. 

Nawet sen nie przychodził łatwo bo w schronie było gorąco i relatywnie duszno. W nocy szereg osób wychodziło na atak szczytowy, co irytowało mnie jeszcze mocniej.  Ocknąłem się dopiero rano, relatywnie późno przed 8:00. Niewiele osób pozostało już w Carellu. Bez słowa zjedliśmy śniadanie, ubraliśmy się i zaczęliśmy zmierzać w kierunku zejścia. Pogoda była bajeczna - błękitne niebo bez jednego obłoku na niebie. 




Przed nami były jeszcze co najmniej dwie ekipy, zaś świadomość konieczności zjeżdżania zapowiadała oczekiwanie w kolejce na mrozie. Nie spieszyłem się więc. Gdy chłopaki zeszli po stalowych schodach montować stanowisko, ja jeszcze wygrzewałem się na słońcu. Teren poniżej schronu nie zachęcał do zejścia. Jednocześnie trochę zbyt połogi do zjazdu, a jednocześnie zbyt stromy i zalodzony do bezpiecznego zejścia. Z dwojga złego wybraliśmy jak nasi poprzednicy - bezpieczeństwo i zjechaliśmy. Niestety lina 30 m nie wystarczyła do kolejnego stanowiska - trzeba było jeszcze parę metrów zejść po stromych śniegach. Chłopaki zjechali i zeszli pierwsi, ja za nimi. W konsekwencji do likwidowania stanowiska zostałem sam i zwijałem linę, stojąc na zalodzonym stoku, co niezbyt mi się podobało. Natomiast na kolejnym stanowisku było bardzo tłoczno. Trójka bodajże Anglików przejeżdżająca przed nami bardzo się ślimaczyła i trzeba było na nich czekać. Dopiero gdy lina była wolna ruszyliśmy dalej. Na szczęście pogoda była wspaniała i oczekiwanie wraz z obserwacją otoczenia zupełnie nam nie przeszkadzało. Dopiero po ponad godzinie, około 150 metrów niżej udało się nam wyminąć Anglików, zjeżdżając własnym wariantem na piargi z bloku skalnego. 







Do przełęczy lwa szliśmy rozwiązani, by ponownie asekurować się dopiero na trawersie. Jako, iż zbliżało się południe, śnieg na trawersie, jaki musieliśmy pokonać nie był już twardy, ale wyjeżdżał spod nóg. Asekurowaliśmy się więc ze stałych punktów, z pół wyblinki. Poszedłem pierwszy, uważnie stawiając kroki. Dodatkowych atrakcji dostarczały manewry związane z wymijaniem się, gdyż z przeciwka szły dwa kolejne zespoły. Po pokonaniu trawersu rozwiązaliśmy się, nie chcąc ryzykować działania tzw. trójki samo bójki. Poszedłem pierwszy szybko pokonując śnieżny stok, następnie skalne żebro i znowu długi śnieżny stok zalegający w skalnym kotle. Tym samym znaleźliśmy się na wysokości około 3300 m npm. 
Tam mogłem wreszcie oswobodzić się ze sprzętu, i poczekać na Tytusa i Roberta, którzy pojawili si za kilka minut. Następnie razem zeszliśmy do schroniska Abruzzi, by potem rozdzielić się. Tytus chciał wracać asfaltem, Robert zamierzał zobaczyć jeden z pobliskich wodospadów, ja zaś jak najszybciej chciałem znaleźć się na dole. Popędziłem więc samotnie szlakiem do samochodu, by około 15:00 wreszcie dotrzeć na miejsce. 





W palącym słońcu, na parkingu w Cervini tegoroczna przygoda z Matterhornem zakończyła się. Co by tu dużo pisać - góra wygrała. Wyjazd nie poszedł na marne, gdyż nawet na samym podejściu do Carrela zdobyliśmy dużo doświadczenia. Niemniej jednak pozostał niedosyt i chęć rywalizacji. Góra nie ucieknie, a poczeka na mnie rok czy lat kilka. Najważniejsze to trafić pogodę i ruszyć w sezonie, który od południowej strony Matterhornu zaczyna się w sierpniu. 



Pozdrawiam

środa, 8 sierpnia 2018

Breithorn (4164 m) w jeden dzień bez aklimatyzacji - relacja

Dziś zacznę serię relacji z tegorocznego wyjazdu w Alpy. Tym razem postanowiliśmy, że uderzymy w okolice Doliny Aosty. Ogólny plan wyjazdu obejmował aklimatyzację na Breithornie (4164 m npm), atak na Matterhorn (4478 m) od południa i luźne dysponowanie resztą wolnego czasu, jaka zostanie z sześciu dni przeznaczonych na akcję górską. 



Z Krakowa wyjechaliśmy dość późno, gdyż o 20:00,  w piątek 14 lipca. Najpierw wraz z Robertem wyruszyliśmy samochodem do Kędzierzyna-Koźla, skąd w dalszą podróż mieliśmy jechać wraz z Tytusem. Na miejsce dotarliśmy przed 23:00 i wszyscy przepakowaliśmy się z Forda Focusa do Forda Galaxy, który pomieścił nasza trójkę oraz całą masę sprzętu i jedzenia. Przed północą wyruszyliśmy w drogę na południowy wschód. Trasa, wiodąca przez Niemcy, Austrię, Szwajcarię i Włochy miała zaprowadzić nas wprost do Doliny Aosty. Realizacja zajęła niestety więcej czasu, niż się spodziewaliśmy - do Cervini - tj. miejsca docelowego dotarliśmy dopiero po godz. 21 w sobotę ze względu na panujące dosłownie wszędzie korki. 



Po dotarciu na miejsce okazało się, że pogoda nie jest dobra, zaś po chwili zaczął padać deszcz. Jedyną aktywnością, jaką podjęliśmy było ugotowanie obiadu i przepakowanie na kolejny dzień.



15 lipca, celem aklimatyzacji ruszyliśmy na Breithorn, niewidoczny z miejscowości Cervinia. Na szczęście wypogodziło się i wszystko zapowiadało udane wyjście. Ruszyliśmy na lekko, choć ambitnie - mając przed sobą ponad 2000 m podejścia. Na nogi przywdzialiśmy podejściówki, a plecaku taszcząc ciężkie buty pod automaty. 



Chociaż nie znałem oficjalnego przebiegu szlaku na Breithorn, wiedziałem jakich punktów należy się trzymać i do nich dopasować marsz.  Obraliśmy kierunek północno-wschodni, kierując się na stoki nieczynnego w sezonie letnim kompleksu narciarskiego. Stoki pocięte były szeregiem szlaków i dróg, co ułatwiało marsz. Pokonując 500 m podejścia trafiliśmy na pierwszy "punkt kontrolny" - Plain Maison, gdzie dociera kolejka wyruszająca z Cervinii. Następnie poruszaliśmy się od jednych zabudowań wyciągu narciarskiego do kolejnych. Powyżej wysokości 2700 m npm okolica zgubiła właściwie całą zieleń, zaś trzysta metrów wyżej zaczynały się płaty śniegu, które należało pokonać w drodze na przełęcz Teodulo (3295 m) . Pomimo, iż godziny upływały, a słońce wznosiło się nad horyzont, pogoda okazała się dla nas łaskawa, gdyż niebo lekko zamgliło się i mogliśmy uniknąć palących promieni. Przed południem dotarliśmy więc na przełęcz oraz zatrzymaliśmy się w schronisku o tej samej nazwie. Tam zmielimy buty na sztywne i zostawiliśmy podejściówki. Po chwili odpoczynku ruszyliśmy dalej. Idąc bez aklimatyzacji, powoli zacząłem odczuwać skutki wysokości, objawiające się bólem głowy i krótkim oddechem. 







Wychodząc na grzbiet śnieżnego masywu znaleźliśmy się w otoczeniu zimowego kurortu narciarskiego. Wyznaczony przez nas szlak wiódł wielkim łukiem początkowo wzdłuż jednego stoku narciarskiego, omijając schronisko Testa Grigia, by następnie przeciąć linie wyciągu, wdrapując się wprost na ramię Klein Matterhorn (3 883 m). 



Obserwując otoczenie byłem zaskoczony mrowiem turystów i narciarzy. Okazuje się, że pomimo letniej pory wielu narciarzy nie rezygnuje z szusowania o lodowcu. Około południa przemieszczaliśmy się powoli w górę, idąc pomiędzy rozpędzonymi narciarzami. Na trasie minęło nas również wielu turystów i przewodników wracających już ze szczytu Breithornu. Pomimo dość późnej godziny zdecydowaliśmy się kontynuować marsz. Jeżeli chodzi o zespół to odczucia związane z brakiem aklimatyzacji były różne. Najlepiej czuł się Tytus, który, jak sam wspominał, wysokości nie odczuł. Robert mocno dyszał, ale utrzymywał, że samopoczucie jest w porządku. Ze mną natomiast dobrze nie było i narastająca wysokość mocno dawała mi się we znaki. Narastały oznaki nudności oraz brak apetytu.  O godzinie 13:00 osiągnęliśmy wysokość 3800 m npm, wyznaczającą rozległe pole śnieżne przed szczytem Breithornu, na wysokości Klein Matterhornu.  W tym miejscu założyliśmy uprzęże i związaliśmy się liną. Łagodny stok Breithornu z tej perspektywy wyglądał na bardzo odległy, zaś do góry zmierzało kilka łańcuszków ludzkich. Moje samopoczucie i opadające tempo nie wróżyło rychłego wejścia na szczyt. Zasugerowałem chłopakom, że w sumie cel aklimatyzacyjny już osiągnęliśmy i nie musimy wchodzić na szczyt, jednak widziałem, że Robert jest zmotywowany do wejścia na szczyt i ewentualny wycof raczej nie wchodzi w grę. 




Weszliśmy więc w rozlegle pola śnieżne, wyprowadzające długim trawersem na południowy stok Breithornu i snuliśmy się krok za krokiem - pierwszy szedł Tytus, za nim ja i na końcu Robert. Początkowo tempo było relatywnie dobre, jednak zaczęło sukcesywnie spadać, w miarę wzrostu nachylenia stoku. Systematycznie sprawdzałem wysokość na zegarku i oznajmiałem o pokonaniu każdych kolejnych 100 metrów. Po osiągnięciu 4000 m npm szło się już bardzo ciężko. Mimo, iż nie inicjowałem postojów, to zatrzymaliśmy się często i nie ukrywam że odpoczynki były mi potrzebne. W końcu Robert oznajmił, że zatrzymujemy się co 200 kroków. Było to dobre rozwiązanie. Pogoda w oddali powoli zaczęła się psuć i mój altimetr w zegarku pokazywał już 4200 m npm, zaś szczyt nie było widać. Dopiero po kilku minutach teren zaczął się wypłaszczać, zaś na szczycie spotkaliśmy grupę Anglików wracających z przeciwnego kierunku. Breithorn osiągnęliśmy okolo 14:40. Wzmógł się wiatr, szczyt zasnuła mgła oraz zaczął padać śnieg. Jeżeli o mnie chodzi to czułem się źle i chciałem jak najszybciej zejść, poganiałem chłopaków.







 O ile w gore wlekliśmy się krok za krokiem to droga w dół płynęła wprost błyskawicznie. Zła pogoda jedynie zachęcała do wysiłku. Szybko opuściliśmy trawers kopuły szczytowej oraz dotarliśmy do rozległych pól śnieżnych pomiędzy Klein Matterhornem, a Breithornem, brnąc we mgle niczym przez lodowa pustynię. Wyciągi były już nieczynne, zaś nasz trójka poruszała się pomiędzy pracującymi ratrakami. Im niżej, tym każdy z nas czuł się lepiej. Powoli nudności zaczęły ustępować, zaś apetyt powrócił. Poprawiła sie również pogoda, na lodowcu po chwili zapanowała temperatura jak w piekle. Po południu warunki trakcyjne znacznie się jednak pogorszyły. Stoki znacznie rozmiękły i poruszanie się po nich stało się bardzo niewygodne. O ile jeszcze w dół jakoś się szło, to już po płaskim terenie i pod gorę nogi ześlizgiwały się w różnych kierunkach. 






Solidnie zmęczeni dotarliśmy do schroniska Teodulo, tuż przed załamaniem kapryśnej dziś pogody. Kiedy siedzieliśmy już w środku, a zewnątrz zaczął padać ulewny deszcz. Udało się nam, gdyż po chwili zza chmur znowu wyszło słońce i  mogliśmy suchą stopą ruszyć w dalszą drogę. Po zejściu poniżej płatów śniegu ponownie założyliśmy podejściówki. Wysokości szybko ubywało, ja zaś z każdym metrem niżej czułem się lepiej. We trojkę sprawnie minęliśmy Plain Maison, a zabudowania Cervini stawały się coraz większe.





Wokoło wprost roiło się od świstaków. W relacji koniecznie muszę o nich wspomnieć, gdyż wokół Cervinii jest ich tyle, że wyraźny gwizd słychać z parkingu w ciągu całego dnia. 
Na miejsce rezydencji, czyli parking obok pola golfowego dotarliśmy około 19:00. Byliśmy zmęczeni, szczególnie w kość dało nam ostatnie kilkaset metrów zejścia do miejscowości, które było bardzo strome i męczące. 
Po przybyciu na miejsce nie mieliśmy ochoty na nic. Widmo jutrzejszego wyjścia o 4:00 rano do schronu Carrel nie bawił nas jak dziś rano. Po prostu zbyt mocno wymęczyliśmy się aby kolejnego dnia być w pełni sił do marszu na 3800 m npm. Powyższe zgrało się nie bez znaczenia z prognozami pogody na poniedziałek, które były bardzo pesymistyczne. Zapowiadano opady deszczu, a wyżej śniegu. Biorąc pod uwagę te dwa czynniki zdecydowaliśmy, że kolejnego dnia zrobimy tylko rekonesans do schroniska Abruzzi, zaś do Carrrela pójdziemy we wtorek. 

Cała akcja na Breithornie zajęła nam około 11 godzin. 

Ciąg dalszy nastąpi :)