czwartek, 26 marca 2015

Rajd Dolnego Sanu 2015 - przekraczając granice komfortu

Rok temu Rajd Dolnego Sanu zapamiętałem z pięknej pogody i wspanialych okoliczności przyrody. Nic więc dziwnego, że gdy kilka tygodni temu zapisałem się wraz z Januszem na trasę 100 km liczyłem co najmniej na powtórkę.
Niestety, pogoda jak ma w zwyczaju - lubi byc kapryśna i przyjeżdżając do Dwikóz w piątek 13 marca wiedziałem, że nie będzie nas rozpieszczać. W ostatniej chwili udało mi się pożyczyć od Janka kurtkę, gdyż swoją zostawiłem w Krakowie. Gdyby nie ona z pewnością obdarzyłbym Rajd nader niemiłymi wspomnieniami.

Do Dwikóz przyjechałem około 22:00 więc czasu wystarczyło akurat na przebranie się i spakowanie. O 24:00 Rajd się rozpoczął i ponad trzydzieści osób pomknęło przed siebie w noc.
Początkowo pogoda rozpieszczała. Panowała tylko drobniutka mżawka, która w ruchu była prawie nieodczuwalna. Pierwszy punkt zdobyliśmy dość szybko, biegnąc po polnych drogach i asfalcie. Czołówka zawodników szybko nas wyprzedziła. Następne kilometry biegły w większości asfaltowymi drogami. Nawigacja nie sprawiała większych problemów, a korzystnym wyborem drogi do punktu czwartego, położonego na terenie Gór Pieprzowych, nawet trochę dystansu odrobiliśmy.
Od tego momentu deszcz nagle się wzmógł.
Biegliśmy początkowo drogami, aż przejście zagrodził nam stary PGR, który minęliśmy przecinając grzązki orne pola.
Punkt w postaci starej latarni był ledwie dostrzegalny i tylko mocne światło czołówki pomogło w jego lokalizacji. Od tego momentu zaczęło padać jeszcze bardziej, a drogi zamieniły się w śliskie i lepkie bajora. Kolejny punkt znajdował się w zaśmieconym wąwozie. Na tym etapie zaczęła się agonia, która trwała już przez cały Rajd. W polach ewidentnie odezwało się moje lewe kolano, które tydzien temu nadwyrężyłem na treningu. Musiałem założyć stabilizator i ewidentnie zmienić strategię. Biegłem już coraz rzadziej, obserwując "postępy" mojej niedogodności. Z goryczą stwierdziłem, że kolano z godziny na godzinę boli coraz bardziej i tym sposobem nie skończę rajdu w ogóle. Od 50 kilometra zaprzestałem biegu, a rajd stał się ciężkim psychicznie marszem. Przyjemność pokonywania kilometrów zaburzyły mi myśli o kontuzji i ból.

W międzyczasie wstał nowy dzień i ku naszemu zmartwieniu wzmógł się deszcz.
Aż do 75 km trasa prowadziła bardzo monotomnym odcinkiem przes pola. Na tym etapie pojawił się wiejący w twarz wiatr, który w korelacji z zacinającym deszczem spowodował, iż marsz nie sprawiał żadnej przyjemności, a jedynie wyciskał obfity potok przekleństw i złorzeczeń. O ile w nocy cieszyłem się ciepełkiem i skrycie jeszcze żałowałem, iż niosę dodatkową bluzkę, o tyle rano założyłem ją z wdzięcznością, gdyż było po prostu zbyt zimno. W takich okolicznościach Rajd ciągnął się w nieskończoność. Noga bolała permanentnie, jeszcze na dwunastym punkcie byłem bliski od rezygnacji. Nawet nie z powodu bólu, ale obawy o "skasowanie" kolana na początku sezonu. Gdy jednak skupiłem się na marszu, a zaprzestałem biegu zauważyłem że ból nie wzrasta, ale utrzymuje się na relatywnie znośnym poziomie. Wyciągnąłem również kijki, które wbrew obawom przydały się niezaprzeczalnie. Od 35 kilometra szedłem wraz z Januszem i Władkiem, który również maszerował z kontuzją, z tą różnicą, iż czasem próbował biegu.

Nawigacyjnie Rajd był łatwy. Drogę zgubiliśmy tylko raz i to w śmiesznym miejscu przez nieuwagę. Na trzech czwartych długości Rajdu teren stał się znowu urozmaicony, a naszym oczom ukazali się zawodnicy trasy 50 kilometrów. Zrobiło się jakoś raźniej.
Im bliżej mety, tym kilometry bardziej się dłużyły. Około 14:00 osiągnęliśmy Zawichost i 15 punkt na trasie. Ostatnie odcinki siłą rzeczy klepaliśmy asfaltem. Im dłużej trzymałem się na nogach, tym bardziej odczuwałem narastający ból w kolanie. Najgorsze były podejścia, więc to ostatnie, przed punktem szesnastym przyjąłem przekleństwami. Na końcowy punt trasa schodziła na wał wiślany i po przeskoczeniu rowu melioracyjnego prowadziła nim dalej na południe. Punktu siedemnastego poszukiwali już Janusz z Władkiem, ja odpocząłem dłuższą chwilę czekając. Kolejne 7 km klepania asfaltu pokonaliśmy juz sami z Januszem. W Dwikozach ból kolana osiągnął punkt krytyczny gdyż parokrotnie musiałem się zatrzymywać. Do szkoły dotarliśmy po 16 h i 20 min rajdu. Deszcz ciągle padał....

Wynik dał nam 14 miejsce w klasyfikacji na 100 kilometrów. Osiągnięcie to wprawdzie małe, ale biorąc pod uwagę okoliczności naprawdę jestem z niego zadowolony. Co Cię nie zabije, to Cię wzmocni. Ja czuję się się mocniejszy psychicznie. Granica wytrzymałości została przesunięta.
Wbrew obawom - po kilku dniach już normalnie chodziłem, chociaż poważne bieganie "zdroworozsądkowo" ograniczyłem na dwa tygodnie. Kolano jednak ciągle się odzywa. Na krótkim dystansie to bagatela, jednak przy 100 kilometrach każda drobnostka ma kolosalne znaczenie.

Sama impreza dała nam niezłą szkołę życia. Wszyscy przyszli po rekordy, a łatwo wcale nie było. Tegoroczny RDS zapamiętam sentymentalnie przede wszystkim ze względu na relatywną bliskość domu rodzinnego. Pierwszy raz doświadczyłem tej wspaniałej możliwości wyspania się po rajdzie w normalnym łóżku, a nie na karimacie, kiedy po biegu czuje się każdą kostkę i każdy mięsień.

Motto na zawsze: ADVENTURE BEGINS AT THE END OF THE COMFORT ZONE!!!

Pozdrawiam.
Tomasz Duda

PS
Zdjęcia w większości Janusza, parę moich