Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pik Karola Marksa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pik Karola Marksa. Pokaż wszystkie posty

środa, 1 listopada 2023

Pik Karola Marksa (6727 m npm) - relacja z wejścia na szczyt w Tadżykistanie cz 3. Akcja górska, czyli jak wejść na Pik Karola Marksa


30 lipca 

Po ponad tygodniu w Tadżykistanie i kilku dniach aklimatyzacji wreszcie przyszła kolej na właściwą akcję górską, którą rozpoczniemy już dzisiaj. Wstajemy o 4:00 rano, ale zbieramy się relatywnie długo. Jedzenie, toaleta, pakowanie i sprawdzanie po raz wtóry ostatnich rzeczy, a za domem gospodarze pakują część bagażu na osła. Ruszamy około 6:20 z Vrang - nasza czwórka, osioł i jego przewodnik, czyli syn właściciela domu, w którym się zatrzymaliśmy. 



Początkowo idziemy drogą główną na wschód, a po około dwóch kilometrach skręcamy na północ, w polne ścieżki prowadzące pomiędzy domami. Początkowo dominują drogi, gdzie "na siłę" mógłby przejechać samochód, by po kilometrze ustąpić miejsca wąskim ścieżkom, gdzie co najwyżej przejechałby motorower, a prowadzącym po kamienistym i suchym zboczu, łagodnym trawersem w kierunku wschodnim. Ścieżka jest relatywnie stroma i szybko zdobywamy wysokość. Około 8:00 rano jesteśmy już na 3300 m npm, około 10:00 na 3500 m npm. Osioł, na którego zapakowaliśmy około 40 kg bagażu idzie dość wolno i po kilku kilometrach wymaga motywacji do dalszego wysiłku. Należy jednak przyznać, że miejscowy traktuje go raczej łagodnie i nie ma mowy o znęcaniu się nad zwierzętami. Jak widać dba o swoje narzędzie pracy. 



Droga, którą idziemy początkowo wiedzie łagodnym trawersem wzdłuż zbocza głównej doliny Korytarza Wachańskiego. Przecinamy przy tym kilka mniejszych dolin, które wyprowadzają w kierunku głównego grzbietu na północ i skręcamy dopiero w tym kierunku kiedy natrafiamy na szeroką dolinę o stromych zboczach, której już nie bylibyśmy w stanie przekroczyć. Ta dolina ma doprowadzić nas dzisiaj do celu i daje nadzieję na szybkie dotarcie się do bazy, którą z daleka widać już w dolinie. Po pokonaniu połowy odległości z 16 kilometrów, które mamy dziś do przejscia okazuje się, że osiągnęliśmy już około 3700 m npm, wobec czego zakładamy, że zostało nam już niewiele podejścia i dalej będziemy poruszać się dalej, jeszcze bardziej łagodnym trawersem wzdłuż doliny. Jak się jednak okazuje - nic bardziej mylnego. Zamiast łagodnego podejścia musimy wdrapać się na 4000 m npm i  zejść na 3700 m npm. Wszystko przez skalistą wyrwę w zboczu doliny, której przejście wymaga nadrobienia 300 m w pionie i ponad kilometra dystansu. Na tym odcinku nieraz przechodzimy wąską ścieżką nad dość stromym zboczem, a nasz przewodnik informuje nas, że kilka lat temu stracił tutaj osła, który spadł ze zbocza. Wiemy już, że powrót do Vrang z bagażami nie będzie należał do szybkich i przyjemnych. 






Do tego po kilku grzmotach zaczyna padać i spodziewamy się najgorszego - dojdziemy do bazy przemoczeni i będziemy rozbijać namioty w deszczu. Ubieramy na plecy wszystko co mamy przeciwko nawałnicy, zaczyna padać .., ale na drobnym deszczu się kończy.  Dopiero ostatnia część drogi wiodąca dnem doliny daje nam trochę wytchnienia, gdyż jest relatywnie komfortowa, a deszcz przestaje już padać. Tutaj jednak dają o sobie znać ramiona obciążone 15 kg plecakiem, zaś osioł bardzo zwalnia i marsz za nim nie należy do przyjemnych. W ostatnim etapie podróży przechodzimy obok obozu pasterskiego, który ku naszemu zdziwieniu jest zamieszkały. Na polanie pasą się kozy, a mieszkańcy obserwują nas zza półzamkniętych drzwi. Za obozem pasterskim wchodzimy w bardziej kamienisty teren, mijamy pasterza ze stadem kóz i psami, a po przejściu przez niewielką rzekę docieramy na miejsce base campu. 





Gospodarz rozładowuje osła i sporo czasu poświęca na pokazanie nam dalszej drogi na górę. Niebawem, po zrobieniu wspólnych zdjęć żegnamy się. Nie ma co ukrywać, że bardzo jest nam z tego powodu smutno, bo facet okazał się bardzo sympatycznym towarzyszem i uzyskaliśmy od niego wiele wskazówek i pomocy. Gdy zostajemy na kamienistej morenie już sami, szybko rozpoczynamy rozbijanie namiotów, gdyż nagle zrywa się silny wiatr, który zapowiada dalsze opady. Wieczór spędzamy na wspólnym gotowaniu, podziale ekwipunku oraz planowaniu dalszej akcji górskiej. Po przedyskutowaniu bierzemy siedem porcji żywnościowych dziennych i w tym limicie planujemy zmieścić się w akcji górskiej. Mamy jeden dzień zapasu wobec założonego planu aklimatyzacyjnego. Ponadto bierzemy 3 kartusze gazu 230 g, a jeden zostawiamy w depozycie (co później okazuje się zbyt optymistycznym założeniem). Starannie planujemy również jakie rzeczy bierzemy na górę, a co zostawiamy w depozytach przy kolejnych obozach. Jesteśmy zmęczeni, więc kładziemy się spać około 20:00.





31 lipca 

Wstajemy o 5:30. Późno, gdyż spało się wyśmienicie, a w nocy padał mocny deszcz, który zniechęcał do wychodzenia i składania mokrych namiotów. Zbieramy się niespiesznie, gdyż miejsce biwakowe jest wygodne i egzystuje się tutaj przyjemnie. Staramy się podsuszyć wilgotne namioty, zostawiamy przykryty kamieniami depozyt, niespiesznie wychodzimy, gdy już słońce prawie nas oświetla. Do kolejnego obozu mamy niewiele podejścia w pionie i około 3 km w poziomie, ale teren jest relatywnie trudny. 



Naj niższym punktem doliny jest wąwóz, z którego spływa rzeka lodowcowa, ale ze względu, że prowadzi właściwie pionowo po skalnym terenie, wejście tą drogą jest niemożliwe. Jedyny teren, który rokuje do wejścia to zachodni stok doliny. Idziemy więc dzikim terenem, po luźnych kamieniach, piargach i wątłych krzewach. Szukanie drogi jest trudne i mozolnie. Miejscami ciężko jest znaleźć jakakolwiek możliwość ruchu aby nie wejść w teren wspinaczkowy, czy kruszyznę, po której w ogóle nie da się wdrapać. Idziemy po linii, którą mniej więcej nakreślił nam nasz gospodarz w dniu po poprzednim, ale teren nie wygląda, jakby chodził tutaj ktokolwiek poza nami. Marszu nie ułatwia fakt, że poruszamy się w dużych wysokogórskich butach z ponad dwudziestokilogramowymi plecakami. 




Po trzech godzinach wdrapywania się w ternie mieszanym, począwszy od osypujących się piachów, a kończąc na wspinaczce z pomocą wystających ze stoku trawek wychodzimy na wysokość około 4350 m npm.  Po osiągnięciu progu skalnego możemy wreszcie podziwiać roztaczający się wokoło widok na pas moren i lodowca. Miejsce pierwotnego obozu C1 znajduje się poniżej poziomu, gdzie aktualnie doszliśmy. Postanawiamy, że nie będziemy schodzić, ale przeciwnie - podejdziemy z nadzieją, że wyżej uda się znaleźć płaski kawałek terenu z dostępem do wody i tam zanocujemy. Trawersujemy więc piarżyste zachodnie stoki doliny w kierunku lodowca, byle tylko nie schodzić poniżej poziomicy, na którą już weszliśmy. Teren jest trudny, a trawers męczący. Ciężkie plecaki z jedzeniem na 7 dni nie pomagają. Marcin idzie szybko przodem, ja bezpośrednio za nim, a za nami Janusz i Janek. Ten ostatni idzie wolno i narzeka na ciężki plecak. 




Jako, iż chcemy biwakować dzisiaj powyżej obozu sugerowanego, idziemy wyżej. Nie wiemy jednak, jak wygląda teren oraz czy znajdą się miejsca na namioty i woda. Z mapy gps dostrzegam, że na około 4500 m npm powinno być wypłaszczenie i być może uda się tam znaleźć jakieś miejsca pod namioty i wodę. Kierujemy się w to miejsce, na wysokości czoła lodowca Nishgar East, który z naszej perspektywy wygląda nieprzyjaźnie,  niedostępnie i po prostu wrogo. Mamy wrażenie, że droga prowadząca przez tą formację musi być prawdziwym utrapieniem. Po południu pogoda zaczyna się lekko psuć, my docierając na wysokość 4550 m npm i znajdując kilka miejsc pod namioty rozbijamy obóz spodziewając się deszczu. Po dłuższej chwili faktycznie zaczyna padać, ale nie na długo. Próbujemy uruchomić telefon satelitarny, jednak pomimo licznych prób nie może on złapać zasięgu i jest tutaj bezużyteczny. Wieczór standardowo spędzamy na gotowaniu. Niedługo po jedzeniu wiem, że mój żołądek nie zachowuje się w porządku. Noc mija mi fatalnie. 





1 sierpnia 

Budzimy się o 5:00. Pierwszą rzeczą, jaką robię po przebudzeniu jest wizyta w toalecie, której tutaj nie ma. Czują się źle i boli mnie brzuch, ale mam nadzieję,  że po pozbyciu się jego zawartości problem zniknie. Przy obozie guzdrzemy się niesamowicie. Na zewnątrz jest przymrozek i namioty składa się trudno, trzeba jeszcze strzepać z nich lód. W miejscu obozowiska zostawiamy niewielki depozyt z rzeczmai, kotre na górze nam się juz nie przydadzą, a pozwolą obmniżyc wagę plecaków o kilkaset gramów. Wychodzimy przed 8:00. Ja od pierwszego kroku nie mam werwy i jestem słaby. Widzę, że stawiam nogi bez uważności, gdyż skupiam się na bólu brzucha. Chwilą nieuwagi, kamienie osuwają mi się spod butów i ląduję na kolanach pół metra niżej. Na szczęście kończy się tylko na obtarciach i stłuczeniach, ale nie wygląda to dobrze. Dodatkowo muszę po raz kolejny udać się za skałę za potrzebą. Mam biegunkę i pojawią się pytanie, co teraz robić.  Czy zostawać na dzień restu w tym samym miejscu, czy iść dalej.  



Szacuję, że na planowane 5300 m npm raczej nie mam szans wejść, ale postaram się pójść jak najwyżej. Biorę Nifuroxazyd i probiotyk, nie jem też nic poza kilkoma cukierkami. Chłopaki biorą ciężkie rzeczy z mojego plecaka, ale mimo tego marsz jest dla mnie i tak bardzo męczący. Czuję że jestem bez energii i nie mam siły dosłownie poruszać nogami. Pomimo to kolejne metry jakoś mijają.  




Przed południem dochodzimy do lodowca Nishgar West na wysokości ok. 4850 m npm, który wygląda dla odmiany bardziej przyjaźnie od jego wschodniego sąsiada i niejako wprost zaprasza do wejścia. Wiążemy się liną, zakładamy raki. Póki siedzę, czuję się dobrze, ale droga po lodowcu okazuje się dla mnie prawdziwym koszmarem. Już na początku przez nieuwagę podczas pokonywania pierwszego strumienia lodowcowego potykam się i kaleczę dłoń o ostre kamienie. Nie jem, gdyż boję się nawrotu biegunki, przez to nie mam zupełnie energii. Jestem tak słaby, że dosłownie z bezsilności chce mi się płakać. Nie mam siły nawet się ogrzać, gdyż pomimo słońca wokoło, każdy podmuch wiatru powoduje, że robi mi się potwornie zimno. 




Dochodzimy do 5000 m npm, gdy mówię, że nie dam rady iść dalej i proponuję rozbicie namiotów na pasie luźnych kamieni pośrodku lodowca. Po dotarciu do tej formacji Janek i Marcin robią jeszcze rozpoznanie, które pokazuje, że lepsze i bardziej płaskie miejsca znajdują się jeszcze wyżej na wypłaszczeniu. Ostatkiem sił dowlekam się tam, na wysokość 5100 m npm. Do postawienia namiotów jeszcze długa droga, gdyż najpierw trzeba ułożyć platformy z kamieni na lodowcu. Robią to chłopaki, ja trochę pomagam, ale głównie siedzę na kamieniu albo szwendam się wokoło, jak duch. Gdy namiot jest już postawiony błyskawicznie wskakuję do środka i zaczynam ogrzewanie. Tym razem to chłopaki gotują wodę, a ja jedynie staram się doprowadzić się do porządku. Wysokościowo nikt nie zgłasza problemów, jedynie Marcin mówi o lekkim bólu głowy. Wieczorem ostrożnie decyduję się zjedzenie kilku sucharów, paru cukierków, łyk zupy i kilku łyżek lifilizowanego obiadu, co robię z dużą obawą. Następnie wcześnie zasypiam, a chłopaki ogarniają wszystkie niezbędne czynności życia obozowego. 




2 sierpnia 

Piękny poranek wita nas o 6:00. Po przebudzeniu czuję, że dziś moje samopoczucie się poprawiło i to będzie dobry dzień. Poranek jest mroźny. Jako, znajdujemy się już na lodowcu, wszystkie źródła wody wokoło zamarzły. Pogoda jest bardzo dobra. Zbieramy namioty i idziemy niezbyt stromym lodowcem. Wiemy, że dziś do przejścia pozostał nam niewielki odcinek, więc nie spieszymy się. Lodowiec wygląda jak jednolita biała masa, szczeliny są albo pokryte śniegiem albo ich nie ma. Oczywiście idziemy związani liną, zachowując prawidłowe odstępy, zgodnie ze sztuką poruszania się po tego rodzaju terenie. Idzie mi się bardzo dobrze. Prowadzi Januszek, ja za nim, następnie Janek i Marcin. Wchodzimy powoli wgłąb doliny i naszym oczom ukazują się lodowe olbrzymy. Po prawej stronie południowa grań Piku Karola Marxa, po lewej lodowa ściana szczytu Owalnaya - 5900m npm. 


Po kilku przerwach i pokonaniu około 400 metrów docieramy na wysokość około 5500 m npm, trochę poniżej przełęczy Nishgar i postanawiamy  rozbić obóz. Przy tym pilnioe sondujemy miejsce obozowiska w poszukiwaniu szczelin, aby uniknąc przykrych niespodzianek i konieczności ewakuacji w śrdoku nocy. W międzyczasie pogoda sprawia nam psikusa i w ciągu 15 minut palące słońce przeradza się w zachmurzenie, wiatr i opady śniegu, przy których akompaniamencie rozkładamy namioty. Kolejną część dnia poświęcamy na życie obozowe i głównie topienie wody ze śniegu. Pijemy jej duże ilości, a mimo tego ciągle czujemy się odwodnieni. Pogoda w obozie to prawdziwy kalejdoskop, ale głównie walczymy z wiatrem, który czasem niemiłosiernie szarpie namiotem. Wieczorne porywy wiatru należy uznać za charakterystyczne dla tego regionu - wiatr wieczorem pojawia się znikąd i równie samoczynnie znika w środku nocy, czy to w górach czy w dolinie. 




W obozie wreszcie udaje się nam również złapać jakikolwiek zasięg telefonu satelitarnego i wysłać czy odebrać kila SMS, co sprawia nam dużą ulgę. Łączność że światem jest tutaj na wagę złota, gdyż wokoło nie ma żadnych śladów ludzi, a ostatnie spotkane osoby to pasterze poniżej base campu. Z obozu porównujemy również przebieg dalszej drogi na szczyt i nie jest ona taka oczywista, jak to wygląda na zdjęciach. Ta, którą proponują miejscowe agencje kluczy niejednoznacznie między skalnymi pókami, zaś droga polskiej ekipy z 2015 roku jest bardziej oczywista i wiedzie wyraźnym kuluarem. Z perspektywy obozu jednak kuluar wygląda złowrogi i wydaje się mieć duże nachylenie. Ponadto niewykluczone, że jest mocno wylodzony, gdyż w mojej opinii porównując zdjęcia, w tym roku jest zdecydowanie mniej śniegu niż w 2015 roku. Z takimi rozterkami odnośnie planu na kolejny dzień  kładziemy się spać, nie podejmując konkretnej decyzji w tym temacie. 



3 sierpnia 

Noc była chłodna, a namiot rano jest cały oblodzony. Przy śniadaniu podejmujemy decyzję, że zamiast zdobycia łatwego szczytu po drugiej stronie lodowca - Sąsiednia 5885 m npm -  zrobimy rekonesans drogi do ostatniego obozu poniżej szczytu Karol Marksa. Będzie mniej ciekawie, ale jutro wejście na szczyt będzie na pewno łatwiejsze. Około 7:30 wstaje słońce i można wypełznąc z namiotów. Obóz opuszczamy dopiero przed 9:00. 

Początkowo idziemy pod żleb, który jest najbardziej wyraźną formacją w okolicy. Wygląda stromo i nie wzbudza naszego zaufania. Omijamy go wzrokiem i trawersujemy nachylony już lodowiec na północ, w kierunku linii proponowanej przez agencje organizujące wyjścia na ten szczyt. Idziemy związani w zespole linowym. Janek idzie z przodu, ja za nim, za mną Marcin i na końcu Januszek. Wyszukujemy drogę pomiędzy skałami, kierując się łatwiejszymi formacjami, mając na względzie, że kolejnego dnia będzie trzeba tędy przejść z ciężkimi plecakami. Droga początkowo idzie gładko, ale w pewnym momencie docieramy do punktu problematycznego. Grzęda, którą idziemy zamienia się w końcu w wąskie gardło, które wyprowadza do kolejnej skalnej formacji. Tam natrafiamy na lód, którym teraz i owszem przejdziemy, ale wracać tędy, albo iść z ciężkimi plecakami będzie już ciężko. Miejsce po kilku próbach udaje się obejść przy asekuracji ze śrub lodowych. Za nim robimy postój na posiłek i kontemplowanie doliny lodowcowej, rozświetlonej lipcowym słońcem. Jest pięknie.






Na wysokości około 5850 m npm docieramy do żleb, którym nie chcieliśmy iść rano. Nim już mozolnie pniemy się do góry, trzymając się skał z lewej strony. Początkowo szukamy jakiś alternatyw dla żlebu i obejścia po skałach, ale formacja ta okazuje się niewątpliwie najlepszym rozwiązaniem. 




Około 13:00 docieramy do miejsca obozowego na wysokości około 6000 m npm. Siedzimy tam chwilę i podziwiamy rozległą panoramę Pamiru i Hindukuszu. Nie ma co ukrywać, że o ile ośnieżony Hindukusz może się podobać, to Pamir raczej nie. Nie licząc doliny Nishgar i kilku ośnieżonych pasm, dookoła, w otoczeniu dominują jedynie odcienie żółci i szarości. W tym miejscu udaje się również złapać zasięg naszego felernego telefonu satelitarnego i odebrać SMSy z pogodą z Polski. W kolejnych dniach zapowiada się dobra pogoda, bez odpadów, choć trochę wietrznie, co rokuje na atak szczytowy.


Mając na uwadze, że z widnokręgu nadciągają ciemne chmury zaczynamy schodzić. Postanawiamy,  ze tym razem całość drogi zejdziemy na wprost żlebem, założymy ślad i kolejnego dnia z ciężkimi plecakami będzie nam łatwiej i bezpieczniej pochodzić tą formacją. Zejście jest przyjemne i o połowę krótsze czasowo od podejścia.  Żleb okazuje się za to nie tak stromy jak przypuszczaliśmy. Okolo 15:30 schodźmy do namiotów.  



W obozie nawiązujemy ponowną łączność satelitarną. To tyle z pozytywnych informacji, gdyż negatywna jest taka, że dwa katusze gazu, jakie dotychczas zużyliśmy, starczały nam na 4 dni, to ostatni wytrwał tylko jeden dzień. Mnie to kompletnie zaskoczyło, gdyż nigdzie w górach do tej pory nie zużyłem tak szybko kartuszy. Został nam jedynie jeden kartusz w perspektywie co najmniej trzy dni akcji górskiej. Postanawiamy działać zacisnąć pasa i oszczędzać. Przejawia się to gotowaniem w namiocie, dokładnym ogrzewaniem kartusza przed rozpaleniem ognia i topienie wody ze śniegu pół na pół z rozmrażaniem jej w śpiworach. Rezygnujemy z kawy, zup, kiśli, budyniów,  płynnego śniadania i gazu po prostu musi nam wystarczyć. Innego wyjścia nie ma. Kolejnego dnia wychodzimy na ciężko do ostatniego obozu. Przynajmniej plecaki będą lżejsze ;)


4 sierpnia 

Wstajemy o 6:00 rano i tym razem na śniadanie jemy same batony przepijając je wodą z termosów. Zwijamy obozowisko, planujemy co zostawić w depozycie i gdzie go zlokalizować. Po wymianie zdań okazuje się, że najlepszym miejscem będą skały u podnóża żlebu, gdzie zaczniemy naszą drogę do ostatniego obozu. Wychodzimy o 9:20. Pierwsza faza marsza przewiduje dotarcie do miejsca złożenia depozytu. Po zostawieniu tego co zbędne wchodzimy do żlebu. 



Początkowo maszeruje się ciężko z powodu obciążenia sprzętem biwakowym. Po drodze robimy dwie przerwy i w trudniejszych, zalodzonych miejscach asekurujemy się na lotnej ze śrub lodowych. Niesamowitą robotę robi ślad założony poprzedniego dnia, gdyż w większości idzie nam się jak po schodach. W obozie na wysokości 5975 m npm jesteśmy o 13:35. Wieje, pada śnieg. Prognoza się kompletnie nie sprawdza. Rozbijamy namioty 1:30 h z powodu wiatru i śniegu. Mamy z tym niezłe problemy. Następnie topimy śnieg na wodę sposobem pół na pół wody i śniegu, przygotowujemy liofile, barszcz czerwony i jako tako staramy się nawodnić. Gotowanie tradycyjnie robimy w jednym namiocoe we cztery osoby. 



Niestety , telefon satelitarny,  który jest porażką wyjazdu, nie działa, tzn. nie dostajemy sms z prognozą pogody, na której bardzo nam zależy, pomimo, iż poprzedniego dnia w tym miejscu odbieraliśmy sms bez zarzutów. Dziś natomiast pogoda nie sprawdziła się zupełnie - miało być słonecznie i bez opadów, a w praktyce doświadczyliśmy dużego zachmurzenia i deszczu. Po zapadnięciu zmroku idziemy spać. 



5 sierpnia 

Atak szczytowy. Wstajemy o 5:00, pogoda nie jest optymistyczna - wieje i jest pochmurno. Co prawda nie ma tragedii i jest szansa na rozpogodzenia, ale obiektywnie rewelacji nie ma. W ogóle mam wrażenie że na tej górze nie mamy szczęścia do pogody. Pamir jest pasmem górskim zdecydowanie suchym, podczas gdy od rozpoczęcia akcji górskiej i wyjścia z Vrang deszcz straszy nas tutaj codziennie. Przeważnie opady nie są duże, ale póki co nie trafił się żaden cały dzień bezchmurnej pogody, którą nieraz oglądałem na zdjęciach z relacji. 

Jest już jasno, gdty przygotowujemy się na atakt szczytowy - jemy po dwa batony w ramach śniadania, pijemy przygotowaną dnia poprzedniego letnią wodę z termosów. Pakuję ogrzewacze chemiczne do botków. Wychodzimy około 6:40. Jest zimno i nikt nie liczy, że będzie cieplej. 


Idziemy na wschód, więc słońce oświetli nas dopiero gdy wyjdzie zza szczytu Piku Karola Marxa. Na skutek wspólnej decyzji, która zapadła dnia poprzedniego idziemy związani liną - Marcin prowadzi, ja za nim, za mną Janusz i na końcu Janek. Początkowo droga wspina się na luźne kamienie i śnieg położony na tym samym ramieniu co nasz obóz. Idziemy początkowo śnieżnymi polami omijając seraki wiszące od północnej strony grzbietu. Następnie przez pola luźnych kamieni przeskakujemy na drugą stronę kamienistej grzędy, szukając pól śnieżnych, byle nie iść po tych luźnych płytach gdzie nie można postawić dobrego kroku. 


Na wysokość i 6200 m npm osiągamy charakterystyczne spiętrzenie grani. Tam robimy postój na posiłek i wodę. Pogoda jest jaka jest. O ile troche się przejaśniło, to odkąd wyszliśmy z namiotu wieje w nas bezlitosny południowy wiatr, którego pióropusze widzimy na grani. Wiatr ten nie odpuszcza ani na chwilę i będzie nam towarzyszył do samego szczytu. 


Powyżej 6200 czeka nas śnieżna i szeroka grań, którą wspinamy się w kierunku wierzchołka. Ten ostatni jest dobrze widoczny - charakterystyczne sterczące złowieszczo czarne skały kopuły szczytowej są już dobrze widoczne, mimo iż dzieli nas od nich jeszcze ponad 500 m przewyższenia. 



Kolejny większy postój organizujemy na wysokości 6400 m npm - szczyt jest już dobrze widoczny i aby do niego dojść trawersujemy rozległe pola śnieżne. Śnieg jest różnej jakości- czasami ubity, czasami zapadamy się po kolana. W większości przypadków do połowy łydki. Im wyżej tym idzie się trudniej, a każdy krok to duży wysiłek. Odpoczywamy dosłownie co kilka kroków dysząc ciężko. Teren jest miejscami stromy do około 45-50 stopni, ale w większości to około 40 stopni nachylenia. Nieraz zdarzają się miejsca, gdzie lód pokryty jest cienką warstwą śniegu i na nich trzeba zachować szczególną ostrożność. Na wysokości 6550 m npm trafiamy na małą przełęcz bezpośrednio przed kopułą szczytową Piku Karola Marxa. Jest 11:30. Z tej perspektywy szczyt wydaje się niedaleko, ale w rzeczywistości czeka nas jeszcze długa i męcząca droga. 



Pierwszy etap tego ostatniego bastionu polega na dotarciu do skalnego ostańca i ominięciu go od lewej strony. Następnie należy wejść na grań podszczytową, która prowadzi do podnóża skalnego wierzchołka 30 m poniżej szczytu. Jako, że z wietrznej i słonecznej pogody został tylko wiatr, a otoczenie zasnuło się mgłą, po chwili zrobiło się bardzo zimno. Nie było wyjścia i pod samym wierzchołkiem każdy założył na siebie do ubrania, co tylko miał. 



W ostatnim fragmencie drogi pokonaliśmy skalistą kopułę szczytową, która okazała się formacją bardzo nieprzyjemną. Droga na wprost do wierzchołka wiodła terenem stricte wspinaczkowym, więc musieliśmy trawersować skalne zbocza w nieciekawym terenie- po wątłym śniegu zalegającym na luźnych kamieniach, dodatkowo bez możliwości jakiejkolwiek asekuracji chociażby w postaci przeplatania liny pomiędzy skałami. Był to ewidentnie najbardziej "czujny" fragment drogi. Na szczycie stajemy o 12:20, po 5:40 h podejścia, w niesprzyjających warunkach pogodowych. Droga była po prostu trudna i wymagająca, na pewno nie dla każdego. Na szczyt nie prowadził żaden ślad, po drodze nie minęliśmy nikogo. Za to na wierzchołku, tj. na wysokości 6723 m npm czekała ma nas pamiątkowa tabliczka i mosiężne popiersie Karola Marxa z którym ochoczo robiliśmy sobie zdjęcia - naprawdę przyjemny gadget :) Szczyt uraczył nas niestety mglistą pogodą, jedynie na kilka chwil niebo się przejaśniło i pozwoliło obserwować część panoramy Pamiru. Nie widzieliśmy natomiast szczytu Piku Fryderyka Engelsa leżącego nieopodal, gdyż cały sppowity był mgłą. 




Po kilkunastu minutach na szczycie rozpoczynamy zejście. Zmieniamy ustawienie zespołu - pierwszy w dół idzie Janek, za nim ja, następnie Janusz i Marcin. Pierwszy odcinek po skałach przechodzimy bardzo uważnie i czujnie, gdy na tym ternie ryzyko błędu było bardzo duże. Następnie szybko schodzimy po twardych śniegach kopuły szczytowej i grani pod szczytem. Im niżej tym robi się cieplej i pewniej, ale i zmęczenie narasta. Zatrzymujemy się dopiero na wysokości 6200 m npm, w miejscu postoju, który zrobiliśmy po drodze na szczyt. Tutaj dopiero możemy przełknąć jakiś posiłek i napić się wody. Do tego momentu, nie licząc skał pod szczytem, nie ma problemu z zejściem. Teraz jednak zaczyna się bardziej skomplikowana część zejścia, gdyż z racji popołudniowej pory śnieg staje się bardziej przepadzisty i wyjeżdżający, a nam trzeba trochę zmodyfikować trasę zejścia aby nie iść po luźnych kamieniach, które są najgorszym możliwym wyborem spośród dostępnych możliwości. Ta część zejścia, do namiotów widocznych poniżej jak na dłoni zajmuje nam bardzo dużo czasu i kosztuje nas sporo wysiłku. Obywa się bez niespodzianek, poza drobnym poślizgnięciem Janka, które zostaje wyłapane. Ostatecznie przy namiotach lądujemy około 15:00, po około 8 godzinach akcji górskiej. 



Dość długo zajmuje nam doprowadzenie się do porządku po ataku szczytowym i pozbieranie myśli i rzeczy wokoło nas. Niewątpliwie jesteśmy odwodnieni, toteż pierwszą czynnością po powrocie do obozu jest gotowanie, a właściwego ze względu na deficyt gazu - topienie wody. Do picia, na barszcz, na liofilizaty. Byle tylko przyjmować płyny. Ta rutynowa czynność trwa aż na zewnątrz robi się zimno. Wtedy rozchodzimy się po namiotach. Wieczorem udaje się również złapać zasięg telefonu satelitarnego i wysłać w świat informację o zakończeniu akcji górskiej. 

Po raz pierwszy Pamir uraczył nas również pięknym zachodem słońca - widok z zachodniej grani Piku Karola Marxa zrobił na mnje naprawdę duże wrażenie. 



6 sierpnia 

Budzimy się o 6:00 rano, trochę jakby na kacu. Jest zimno, ale pogoda wokoło prezentuje się pięknie - jak nigdy podczas tego wyjścia. W głowie jedna myśl - schodzimy. Poranna toaleta, śniadanie i kończymy resztkę gazu, jaka pozostała w butli. Wystarcza idealnie. Pakujemy plecaki, ubieramy się, gdy zwijamy namioty powoli oświetla nas słońce. Rychło w czas, gdyż już wszyscy jesteśmy bardzo przemarznięci - u mnie doskwierają palce u stóp, tak samo u Janusza, Marcin nie może dogrzać palców u rąk. Nie ma czasu do stracenia. Przed 9:00 wiążemy się i schodzimy. Ja pierwszy, za mną Janusz, następnie Janek i Marcin. Już od pierwszych kroków postawionych na śniegu okazuje się, że przez ostatnie dwa dni zmienił się zarówno  kuluar, którym szliśmy w górę,  jak i cały lodowiec Nishgar Zachodni. Ze śniegu pozostało niewiele, a w dużej części żlebu wytopił się żywy lód. 


Idę jako pierwszy w dół szukając naszych starych śladów. Gdzie śnieg był głęboki - zachowały się idealnie, jednakże tam gdzie śnieg był niski, ślady wytopiły się do żywego lodu, który stwarzał niebezpieczeństwo wypadku. W pierwszą stronę, idąc do góry wkręciliśmy łącznie cztery śruby lodowe. Tym razem schodząc osadzam ich osiem, a to i tak tylko w newralgicznych miejscach. Około 11:00 docieramy do podnóża żlebu i depozytu.  Tutaj robimy przerwę,  każdy dostaje swój przydział gramów do plecaka i ruszamy dalej na lodowiec. 



Obawiam się tego odcinka, gdyż jest już późno, szczelin nie widać, a do zejścia pozostał jeszcze kawałek drogi. Idę na początku liny szybko i mam wrażenie, że tylko ona powstrzymuje mnie od tego aby nie pędzić galopem po lodowcu byle szybciej mieć już to miejsce za sobą. Lodowiec Nishgar Zachodni od tej strony jest relatywnie płaski i łagodny. Szczeliny pojawiają się z rzadka i właściwie ich nie widać. Droga upływa szybko aż do kotła lodowcowego położonego na wysokości około 5200m npm. Jako, że zbliża się południe, to słychać , że pod warstwą śniegu i lodu na lodowcu zaczyna operować woda. Gdy zbliżamy się więc do tego obniżenia terenu okazuje się, że nie możemy go przekroczyć,  gdyż pod cienką warstwą lodu płynie od kilkunastu do kilkudziesięciu centymetrów wody. Musimy zawrócić, obejść obniżenie i szukać ucieczki w wyższych partiach lodowca. Na szczęście udaje się, jednak w mojej ocenie w okolicach 16:00 to miejsce jest nie do przejścia i można utknąć tutaj do poranku kolejnego dnia. 


Na dalszym odcinku lodowiec staje się coraz bardziej wąski ale i nierówny i niekomfortowy do chodzenia. Przechodzimy obok miejsca naszego drugiego noclegu położonego na morenie i kierujemy się do początku jęzora lodowca. Ostatecznie formację tą opuszczamy około 12:30 i wreszcie możemy postawić stopy na suchym i twardym gruncie, tj. luźnych kamieniach moreny polodowcowej. 



Kolejny checkpoint w naszej wędrówce to teren obozu na wysokości 4500 m npm. Osiągamy go dość szybko, około godziny 15:00. Tam spod kamieni wydobywamy kolejny depozyt, przebieramy spodnie na cieńsze i ruszyliśmy w dalszą drogę. W międzyczasie pogoda postanawia się nieco popsuć. Słońce ustępuje chmurom, wiatrowi i drobnym opadom śniegu. Jednak wiatr wieje nam w plecy od lodowca i  tylko motywuje do dalszej drogi w dół. 


Około 16:00 osiągamy punkt charakterystyczny w postaci przełęczy, pomiędzy małym wierzchołkiem pośrodku doliny, który zamyka drogę do base campu, a jej zachodnim zboczem. Idąc w górę mieliśmy tutaj spore problemy idąc po stromych piargach w dziewiczym ternie. Zanim zaczniemy tą "najprzyjemniejszą" część zejścia, której każdy z nas się obawia, postanawiamy  przystanąć na moment, usiąść na kamieniach odpocząć. Ledwie ściągamy buty aby dać stopom odpocząć, gdy naszym oczom ukazuje się pies, za nim osioł z ładunkami i ludzie - dwóch miejscowych z zagranicznym turystą. To pierwsi ludzie spotkani od ostatnich siedmiu dni! Ten widok bardzo nas zaskakuje - po pierwsze ludzie, po drugie nie wiedzieliśmy że osły wywożą ładunki wyżej niż base camp. Miejscowi witają się z nami,  pytają o szczyt i nieufnie proszą o pokaźnie zdjęć. Po ich obejrzeniu z radością nam gratulują. Dzisiaj idą dalej i wracają na noc do base camp, gdzie czeka pozostała część większej wyprawy. 

Te postaci, poza swoją obecnością sugerują nam, że do naszego miejsca docelowego musi biec lepsza ścieżka niż dziewiczy piarg, którym wchodziliśmy do góry. Postanawiamy  jej poszukać i idziemy nieco inaczej niż przyszliśmy tutaj z dołu. Trochę szukamy śladów, trochę błądzimy, ale koniec końców docieramy do wydeptanych śladów prowadzących w dół. Stromym i sypkim zejściem dochodzimy do base campu około godziny 17:00. 



W base campie czeka rozbitych kilka namiotów większej wyprawy, o czym świadczy choćby liczba miejscowych, którzy się tutaj krzątają. Dwóch z nich pyta nas o szczyt, gratulują. Zagraniczni turyści raczej nie są chętni do rozmów. Mając w pamięci ostatnie dni na lodowcu i na szczycie nie zazdrościmy im drogi do góry. Robimy swoje - przy tradycyjnym już wieczornym tadżyckim wietrze rozbijamy namioty, nabieramy wodę i zabieramy się za gotowanie. Wieczorem przychodzą do nas miejscowi przewodnicy - jeden rzucił chleb, inni przynoszą lokalną wódkę i nie odpuszczają, póki się z nami nie napiją. Nie chcą nic w zamian, nie próbują wcisnąć nic na siłę. Tylko poromawiać i podzielić się swoimi doświadczeniami z tym szczytem. Doceniamy to. Doceniamy również, że wieczorem nie ma mrozu, można wreszcie założyć sandały i cieszyć się przyjemna temperaturą. Z uczuciem satysfakcji w dobrze wykonanego zadania idziemy spać. 


7 sierpnia 

Budzimy się o 6:00 rano, w sumie tradycyjnie. Nie chce nam się wstawać, gdyż miękki piasek pod namiotem idealnie nadaje się do wylegiwania. Jest miękko, ciepło i przyjemnie. Mamy jednak świadomość, że im wcześniej dziś zejdziemy, tym lepiej, więc nie ma czasu do stracenia. Jemy śniadanie, pakujemy się, teraz już definitywnie. Mając świadomość, że przez ponad tydzień wyprodukowaliśmy kupę śmieci czynimy teraz starania by je spalić. Niestety, ale wiemy, że taki sam los czeka je w miejscowości,  a obok nas miejscowi właśnie takie czynności podejmują ze swoimi śmieciami. Gdy składamy namioty, zza skalnej ściany wygląda już słońce. Jest 9:30. 


Idziemy w dół niespiesznie, by po kilkudziesięciu metrach zatrzymać się przed rzeką,  którą musimy przekroczyć. Nie sprawia nam to żadnego problemu, z racji niskiego poziomu wody oraz dostępności przejścia. Po przekroczeniu rzeki idziemy dalej, w dół doliny. Najpierw mijamy prowizoryczne kamienne zabudowania obozu pasterskiego, a następnie idziemy wzdłuż rzeki. Jest tutaj naprawdę pięknie, a świadomość powrotu po dobrze wykonanej robocie niesamowicie pozytywnie wpływa na morale. Mimo, że plecaki wgniatają nas w ziemię, bo jesteśmy zmęczemi a na plecach taszczymy po około 20 kg każdy. 




Po około dwóch kilometrach zejście przeistacza się w podejście, gdyż z 3600 m npm musimy wspiąć się na około 4000 m npm i ponownie zejść. Wszystko po to, aby w ten sposób ominąć żleb i urwisko nad rzeką,  które nie doczekały się dotychczas alternatywnej drogi. Następnie, prowadząca nas ścieżka również nie schodzi w dół, ale trawersuje zbocza doliny, tak, że w połowie długości drogi do Vrang ciągle jesteśmy na wysokości base campu- 3900 m npm. Dopiero u wylotu doliny zaczynamy tracić na wysokości. 



W tym momencie zdajemy sobie jednak sprawę z innego problemu - pojawią się wiatr. Początkowo nie przeszkadza nam jego obecność i nawet pomaga w zejściu, gdyż przyjemnie schładza nas w marszu z ciężkimi plecakami. Im jednak idziemy dalej w kierunku cywilizacji, tym wicher jest silniejszy. Na trawersie u wylotu Korytarza Wachańskiego wiatr już ma na pewno prędkość ponad 100 km/h i dosłownie mógłby przewracać ludzi. Nas szczęście ciężkie plecaki i kijki trekkingowe skutecznie kotwiczą nas do ziemi i zapewniają równowagę. Hindukusz od strony Afganistanu jest fioletowo-siny, złowrogo zachmurzony i zamglony, a nad Korytarzen Wachańskim unoszą się gęste chmury pyłu niesionego przez wiatr, niczym z filmu postapokaliptycznego. W tym klimacie, przy huraganie wiejącym nierstety w twarz schodzimy do miejscowości.  Słońce póki co świeci ale jest ciągle zimno - taki wiatr wychładza przy każdej temperaturze. Zatrzymujemy się tylko kilka razy na chwiulę, aby odpocząć, gdyż na dłuższe postoje nie bardzo mamy chęć. 




Po 16:00 schodźmy do miejscowości Vrang. Naprzeciw wychodzi nas nasz gospodarz,  który widocznie się nas spodziewał. W jego domu zostajemy przyjęci jak zwykle z wielką sympatią i życzliwością. Wreszcie możemy umyć się i uprać ubrania. W międzyczasie pojawiąa się poczęstunek, w tym tzw. "gryczka" - danie na bazie kaszy gryczanej i sosu z sałatką, po których zjedzeniu jestem pełen do granic możliwości, aż do następnego dnia. Gospodarz rozmawia z nami do wieczora, wznosząc również toast za nasz sukces górski. Serdeczności tych ludzi naprawdę będzie nam brakowało. Zadowoleni możemy w końcu, po 8 dniach, położyć się spać w cywilizacji. 





Na koniec dla potomności chciałbym podzielić się z Wami naszymi zdjęciami portretowymi, uwieczniającymi trudy akcji górskiej. Pierwsza seria została zrobiona wieczorem w Base Camp, pierwszego dnia akcji górskiej, a kolejna w obozie na wysokości 5975 m npm, kilka godzin po ataku szczytowym :)










To jeszcze nie wszystko. :) Ciąg dalszy, w postaci 4 części relacji już niebawem