8 sierpnia
Około 1:00 turystyczna ciężarówka przybija do wrót Turkestan Yurtcampu. Szczęśliwi z zakończonej podróży i powrotu w znajome miejsce, choć z zaspanymi oczyma, z zapałem wytaczamy się na ulicę. W Turkestanie wszystkie miejsca pozajmowane, ale znajomy już właściciel wskazuje nam przestrzeń, gdzie możemy rozłożyć swoje namioty. Choć liczyliśmy, że po blisko dwóch tygodniach w górach uda się przespać pod dachem czy na łóżku, to jednak konformistycznie przyjmujemy propozycję. Trzeba nie wybrzydzać i cieszyć się tym co jest. Internetem, miejscami do siedzenia, a przede wszystkim ciepłą wodą pod prysznicem, z którą rozkosznie poznajemy się na nowo. Po spóźnionej kolacji, około 3:00 udajemy się zażyć trochę snu, po czym około pięciu godzin później jesteśmy już na nogach. Jedni trochę wcześniej, inni niewiele później. Osobiście nie lubię długo spać i szybko wyciągam Janusza na poranną wycieczkę po Karakolu w celu zakupu produktów śniadaniowych.
Po powrocie już we czwórkę jemy miejscowe przysmaki i opijamy świeży sukces setką wódki w plastikowym opakowaniu, tzw „jogurt”. Planujemy również co zrobić z nadwyżką wolnego czasu i po wymianie poglądów decydując się na zaliczenie gorących źródeł Arashan.
W przerwie od jedzenia chodzimy po mieście, kupujemy jedzenie i napoje. Roztargnienie i nadmiar atrakcji wokoło pozwala nam na opuszczenie Karakolu dopiero około 16:00. Wsiadamy do jednej z marsz rutek, którą wskazali nam w Turkestan Yurtcampie i jedziemy kilkanaście kilometrów na wschód. Zatrzymujemy się przed rozgałęzieniem rzek w celu przejścia dalszego fragmentu doliny pieszo. Według relacji mamy około 4 godzin marszu i dziś zapewne już na miejsce nie dotrzemy. Nie przeszkadza to nam jednak zupełnie. Marsz wieczorną porą wzdłuż grzmiącej wstęgi górskiej rzeki to coś naprawdę przyjemnego. Po kilkunastu dniach wśród lodu i skał odczuwam, że to prawdziwe panaceum na złe samopoczucie i właśnie tego mi brakowało. Intensywna zieleń drzew, płonący zachód słońca i żelki powiew wiatru działają zadziwiająco. Tutaj kończy się akcja górska, a zaczyna prawdziwy relaks. Nic dziwnego, że przyjemny marsz wciąga do późnego wieczora. Namiot rozbijamy niedaleko drogi, dopiero po zapadnięciu zmroku. Rozpalamy ognisko i zaczyna się prawdziwa celebracja powodzenia wyjazdu wszystkim co mamy pod ręką i co zdołaliśmy przynieść z doliny. Pojawia się moc toastów, które przekazujemy sobie przez ładnych kilka godzin. Długie rozmowy, plany na przyszłość, żale i radości, wszystko kumuluje się wokół płomienia i tu zostaje. To z pewnością najbardziej emocjonalny fragment wyjazdu i chyba każdemu z nas zapadł głęboko w pamięć. Gdy wypalamy całe dostępne drewno i kończy się wszystko co można było pochłonąć rozchodzimy się do namiotów. Spać idziemy z pewnością szczęśliwsi i bogatsi o kolejne wspomnienia.
9 sierpnia
Z namiotów wygrzebujemy się około 8:00 i po skromnym śniadaniu rozpoczynamy leniwy dzień. Podczas gdy zwijamy obowoziosko droga przy której biwakujemy staje się naprawdę ruchliwa. Zaledwie przez godzinę mija nas kilkunastu turystów pieszych i kilka samochodów. Wszyscy zmierzają w tym samym kierunku, albo wracają z kąpieli.
W słonecznej pogodzie rozpoczynamy marsz i po około godzinie przyjemnego wysiłku docieramy do rozległej doliny. W oddali widać nieliczne, porozrzucane wzdłuż rzeki domki – zapewne zabudowania turystyczne. Rozmawiamy z napotkanymi po drodze turystami, którzy odradzają nam pomysł trekingu do najbliższego jeziora i zrobienia pętli do Karakol, który to pomysł rozważaliśmy po drodze. Idziemy wprawdzie w sandałach, a szlak ma stać się bardziej kamienisty, niewygodny i stromy. Decydujemy się więc zostać w Arashan i skorzystać ze słynnych ciepłych źródeł.
Jako iż wszystkie są aktualnie zajęte musimy poczekać na swoją kolej. Godzinne przesiadywanie nie jest dziś dla nas problemem, gdyż po prostu nigdzie się nam nie spieszy. Gdy wreszcie przychodzi nasza kolej płacimy po 200 som na głowę i wchodzimy do tzw. basenu. Pomieszczenie na pierwszy rzut oka przypomina wiatę z horroru, otaczającą betonowy dół wylany betonem, jednak zdecydowanie zyskuje przy bliższym poznaniu. Pomimo spartańskiego charakteru woda jest bardzo ciepła, a sama kąpiel poza odprężeniem ma tzw. „swojski” klimat. Mimo początkowych solennych deklaracji w środku nie wytrzymujemy dłużej niż pół godziny, ale tyle wystarczy by po wyjściu czuć się świetnie.
Z dobrymi nastrojami pokonujemy drogę w dół która tym razem zajmuje niecałe trzy godziny. Na głównej drodze łapiemy marszrutkę i na kolację znowu jesteśmy w Karakolu.
Wieczorem rozważamy opcje dalszego wykorzystywania wolnego czasu. Możemy gnać jak szaleni i jeszcze pochodzić po okolicach Ala Archy, albo wybrać bardziej leniwe rozwiązanie. Nie ma co się dziwić, że ostatnia możliwość zyskuje sobie uznanie większości i właśnie nią próbujemy wcielić w życie.
10 sierpnia
Niedzielę zaczynamy od kolejnego sutego śniadania lokalnych specjałów. Nic dziwnego, że po takiej dawce jedzenia jaką przyjmujemy wkrótce zaczynają się problemy żołądkowe. Pierwsze dopadają mnie i Janusza i trwają cały dzień.
Do południa wleczemy się więc po bazarze jak duchy, niewiele wyłapując z otoczenia. Kupujemy kilka upominków oraz prezentów dla znajomych. Chwila przytępionej uwagi wystarcza, by jakiś przedsiębiorczy kieszonkowiec wyciągnął mi z paszportu 110 dolarów. Pieniądze schowane były pomiędzy strony dokumentu w torebce strunowej, która znajdowała się w zasuwanej kieszeni na udzie. Jak on to zrobił – nie wiem i podziwiam kunszt, ale na szczęście paszport zostawił - tyle dobrego. Kradzież pod koniec wyjazdu nie poprawia mi samopoczucia. Gdy chłopaki wcinają lokalne jedzenie mi pozostaje odwracać wzrok, gdyż na sam widok robi mi się nie dobrze.
Przed wieczorem przepakowujemy się i ostatecznie żegnamy z Turkestan Yurtcampem. Jedziemy marszrutką wzdłuż południowego brzegu Jeziora Issyk Kul w znajome już miejsce. Busik zatrzymuje się przy drodze za miejscowością Darkham, a kolejne dwa kilometry w stronę jeziora pokonujemy pieszo. W katolickim Domu Rekolekcyjnym nie ma co prawda polskiej obsługi, ale jak zwykle zostajemy ciepło i serdecznie przyjęci. Na miejscu spotykamy dwójkę Polaków z dzieckiem, którzy przybyli do serca Azji w poszukiwaniu jaków oraz dwójkę wolontariuszy.
Wieczór przeznaczamy na akomodację oraz rozmowy. Nie odmawiamy sobie również kontaktu z lazurową wodą jeziora na której każdy długo wyczekiwał. Kąpiel choć krótka przynosi dużo radości i poczucia prawdziwych wakacji, których nie zaznaliśmy wśród skał i lodu. Teraz przyszedł czas na ich skróconą wersję.
Kwaterunek dostajemy w niezamieszkałych namiotach UNICEF’u. Z zeszłorocznego wyjazdu miło je wspominamy i szybko w jednym urządzamy sobie cztery legowiska. Po zapadnięciu zmroku długo siedzimy nad jeziorem. Wracają wspomnienia, plany i inne idee jakie może wymyśleć sobie czterech facetów wpatrujących się w gwiazdy i słuchających szumu fal.
11 sierpnia
Dzisiejszy cały dzień każdy przeznacza dla siebie. Pogoda dopisuje grzejącym słońcem i pojedynczymi obłokami na niebie, a nam nigdzie się nie spieszy. Każdy żyje po swojemu, według uznania zaczyna dzień i wypełnia go mniej lub bardziej konstruktywną treścią.
Chyba mamy już trochę dość siebie nawzajem, bo gdy z niczym nie trzeba się spieszyć, wszyscy znajdują dla siebie jakieś zajęcie, swój kąt w którym funkcjonują z własnymi prozaicznymi zajęciami. Należą do nich wylegiwanie, jedzenie i kąpiel w jeziorze na zmianę, o różnych porach. Dzień upływa leniwie, nie zakłócany żadnymi nieprzewidzianymi ekscesami. W godzinach południowych udaje mi się zamienić parę słów z chłopakami, którzy w tym roku wchodzili na Pik Lenina. Niestety śpieszą się na samolot i na dłuższą konwersację nie możemy sobie pozwolić.
Wieczorem w Domu Rekolekcyjnym robi się gwarno kiedy przyjeżdża duża grupa dzieci z Biszkeku. Opiekunowie są różnego pochodzenia, ale daje się usłyszeć i polskie słowa. Niestety, gadatliwością się nie wyróżniają. Poza wspaniałym spektaklem zachodu słońca, który ogląda co najmniej kilkadziesiąt zaciekawionych postaci godziny mijają wolno i smętnie. W braku konkretnych zajęć czy towarzyszy do rozmowy siedzenie tu nie sprawia takiej przyjemności jak w gwarnej, zeszłorocznej atmosferze. Kładziemy się spać stosunkowo wcześnie, uprzednio prosząc miejscowych o podwózkę do najbliższego miasta.
12 sierpnia
Nad Issyk Kulem wstaje kolejny piękny dzień, ostatni jaki w całości przyjdzie nam spędzić w kraju zwanym Kirgistanem. Chcąc zrobić jeszcze zakupy w Biszkeku wstajemy dość wcześnie i pakujemy się. Zanim jednak wykonamy wszystkie czynności mija trochę czasu i ostatecznie wyjeżdżamy dopiero po 8:00. Do miasta kilkanaście kilometrów dalej podwozi nas znajomy Kirgiz, który żegna nas szczerym uśmiechem, zaprasza na narty zimą i absolutnie nie chce proponowanych pieniędzy. Ładujemy plecaki bezpośrednio z samochodu do busa i niebawem wyjeżdżamy. Mój żołądek ciągle nie czuje się najlepiej i pomimo kuracji sterylnym jedzeniem znad Issyk Kul ciągle sprawia problemy. Nie jestem w tym osamotniony, ale chłopaki chyba czują się lepiej.
Pięć godzin drogi do Biszkeku z przerwą na jedzenie w restauracji ciągnie się niemiłosiernie. Już chcielibyśmy być na miejscu i załatwić ostatnie sprawy. Do stolicy docieramy jednak grubo po południu i od razu dzielimy się na dwie grupy. Najpierw w poszukiwaniu pamiątek wychodzę wraz z Jankiem, następnie ustępujemy miejsca Marcinowi i Januszowi, którzy również chcieliby wydać parę somów w mieście. Od południa poważne problemy żołądkowe atakują Marcina, który wygląda jak „z krzyża zdjęty”, moje samopoczucie tymczasem sukcesywnie poprawia się.
Ostatni somy wydajemy już na co popadnie i puszczamy wodze zgniłego konsumpcjonizmu. Na lotnisko jedziemy obładowani kupą jedzenia i picia, które wystarczyć ma na kolejną dobę.
W budynku jest bardzo gorąco i decydujemy się początkowo czekać poza budynkiem. Początkowo spać idą Marcin z Jankiem, a po 22:00 przenosimy się do poczekalni lotniska.
13 sierpnia
Po północy nadchodzi nasz kolej snu i następne trzy godziny względnego odpoczynku. Gdy się budzę widzę, że teraz zaczął o sobie dawać znać żołądek Janka i najbliższy lot nie zapowiada się dla niego najlepiej. Przed samą odprawą po raz kolejny „odpływam” i czas do odlotu spędzam na siedząco, oparty o potężną kolumnę. Z tego okresu pamiętam niewiele.
Lot ma duże opóźnienie, a nasze fatalne samopoczucie nie służy komfortowi lotu. Moje działania opierają się na strategii „przespać jak najdłużej, resztą przecierpieć”. Z Biszkeku do Stambułu, tam przesiadka i kolejne opóźnienie. Wszystko przeciąga się w nieskończoność, a biurokracja nie ogarnia wszechobecnego bałaganu który ma miejsce wokół nas. Widocznie nad Bosfor trafiamy nieodpowiednim momencie. Na szczęście bez problemów udaje się dolecieć do Berlina około 14:00. Na lotnisku po kilkudziesięciu minutach oczekiwania, dowiaduję się, że mój bagaż zaginął. Zostaję z butami w jednej ręce, a reklamówką foliową w drugiej (plecak służący za bagaż podręczny zużył się tak, że musze go wyrzucić). Tyle mojego dobytku.
W na lotnisku Schoenefeld spędzamy pozostałą część dnia, aby wieczorem wsiąść do Polskiego Busa. Sam zbieram się już o 19:30 i jadę w kierunku Krakowa. Chłopaki mają transport do Warszawy niewiele później. Na tym etapie wspólna podróż kończy się, ale wszyscy docieramy do domów właściwie w przeciągu doby. Plecak zaś przyjdzie mi zobaczyć dopiero 22 października, po 2,5 miesiąca od przylotu.
Z perspektywy czasu mogę napisać z czystym sumieniem, że wyprawa „We Khan do it” zakończyła się całkowitym sukcesem osiągając dwa główne cele. Po pierwsze - szczyt został zdobyty i kilka miesięcy przygotowań zostało nagrodzonych. Po drugie wszyscy wrócili do Polski cało, a to najważniejsze. Poza drobnymi usterkami „układu motorycznego” i pokarmowego (zasłużona kara za obżarstwo) obyło się bez poważniejszych kontuzji, wypadków i chorób.
Trzeba przyznać, że dopisało nam szczęście. Kapryśna pogoda Tien Shan z pewnością pokazała tym razem swoje łaskawe oblicze i pozwoliła na przyjemną akcję górską oraz okno pogodowe, wystarczające na zdobycie szczytu. Trzeba przyznać że również opatrzność czuwała nad nami, aby wśród dosłownie wszechogarniających niebezpieczeństw wyjść bez żadnego szwanku. Moim zdaniem było się czego bać i bał się chyba każdy. Nie warto przytaczać rozmów, ale każdy z nas miał świadomość co go może czekać i powyżej Camp 1 szedł albo z nerwami miętym jak postronki, albo myślał zupełnie o czymś innym i tak odpędzał od siebie złe myśli. Na osłodę jak to zwykle bywa w takich okolicznościach, „sprzedawaliśmy” sobie czarne żarty, których nie warto przytaczać.
W teamie nie było jednak strachu ani oznak defetyzmu. Wszyscy staraliśmy się myśleć racjonalnie i raczej pozytywnie zakładając, że jeśli są warunki po prostu trzeba iść do góry w ramach założonego planu. Podczas całego wyjazdu w zespole zdarzyło się bardzo mało spięć czy kłótni (stosunkowo mało, bo gdyby czterech facetów przebywających z sobą blisko miesiąc się nie kłóciło, to byłoby nienaturalne). Zarówno jeśli chodzi o decyzje stricte wyprawowe, czy takie zupełnie powszednie. Mogę powiedzieć, że team sprawdził się świetnie, a lepsze warunki do jego weryfikacji wprost trudno byłoby stworzyć.
Wyprawa pokazało ponadto, że z ubiegłorocznego wyjazdu na Pik Lenina wyciągnęliśmy dużo pozytywnych wniosków. Generalnie, jeśli miałbym szacować to realizacja planów i założeń na Piku Lenina sięgnęła 80%. Na Khan Tengri było to już około 95-98%. Z tego co „nie wypaliło” bądź nie było przewidziane to chyba tylko batony Twix, z którymi walczyliśmy niemal do końca wyprawy. Poza tym niedociągnięć nie było W OGÓLE!!!. Niczego nie zabrakło, równocześnie zbyt dużo nie zostało (gdyby śmigłowiec przyleciał faktycznie 10 sierpnia jedzenia byłoby faktycznie idealnie) czy nie było zbędne Nie zawalił żaden sprzęt ani żaden element ubioru (poza moimi butami i stopami, które jednak są kwestią wybitnie indywidualną). Logistyka i zaplanowanie wyjazdu było dopieszczone do szczegółu i z tego jestem szczególnie zadowolony. W przyszłości daje to duże nadzieje na kolejne wyprawy, motywuje do podejmowania nowych wyznań.
Przełamana została passa Piku Lenina, która mimo woli jakoś ciążyła nam na karku. Wtedy nie dostaliśmy dobrej szansy co by sugerowało, aby zastanowić się czy na pewno jesteśmy zdolni wejść na 7 tysięcznik. Jak widać udało się a śmiałe zamiary, żeby zamiast powtórki uderzyć na głęboką wodę, opłacały się.
Relacja w takiej przebrzmiałej formie powstała nie tylko i wyłącznie z mojego „widzi mi się”. Mam nadzieję, że nikogo nie zanudziłem, choć rozsądek podpowiada mi, że wielu czytelników mogło nie dobrnąć do końca, przez morze niekształtnych zdań. W każdym razie opis poza w miarę dokładnym przedstawieniem wydarzenia ma zamierzoną, ukrytą funkcję. Będę bardzo zadowolony jeśli w przyszłości przysłuży się komuś do planowania wyjazdu na Khan Tengri. Tak samo jak w przypadku Piku Lenina wraz z chłopakami prowadziliśmy bloga, który krok po kroku przedstawiał nasze przygotowania, a dokładna relacja jest jego ukoronowaniem. Wiem, że sprawdziło się to już przy projekcie „Pik Lenin 2013”, wiem że i teraz nie jedna osoba skorzysta na moich opisach. Jeśli tak się stanie, będę szczęśliwszym człowiekiem.
Na koniec całej żmudnej relacji/sprawozdania chciałbym podziękować wszystkim, którzy wspierali inicjatywę „We Khan do it”. Od początku przygotowań doświadczyliśmy od Was wiele życzliwości i wsparcia zarówno psychicznego jak i materialnego. Trzeba wspomnieć, że na wyprawę pożyczyliśmy od znajomych elementy sprzętu wspinaczkowego, ubioru i inne, które miały ułatwić nam zdobycie szczytu. Za ten kredyt zaufania z tej perspektywy dziękujemy. Wyrazy uznania należą się również każdemu, który trzymał za nas symboliczny kciuk i śledził losy wyprawy. Każdy komentarz, każdy „like” na facebooku i każde dobre słowo motywowało nas do wytężonej pracy i cięższych treningów.
Ukłony należą się także patronom medialnym i honorowym którzy nagłośnili nasz projekt, monitorowali posunięcia oraz wspierali jak tylko mogli.
Nieoceniona okazała się pomoc finansowa jaką otrzymaliśmy przed wyjazdem. Po raz kolejny, dzięki Wam udało się zrealizować projekt na stronie polakpotrafi.pl z którego otrzymaliśmy niemały zastrzyk gotówki. Wyrazy wdzięczności należą się w tej kategorii przede wszystkim jednak naszemu sponsorowi – formie REALL, która wsparła nas finansowo. Dziękujemy za otrzymany kredyt zaufania oraz mamy nadzieję na rozwój współpracy w przyszłości.
Osobiście nie powstrzymam się jeszcze od podziękowania całemu zespołowi. Podczas całego wyjazdu utrzymywaliście niesamowicie przyjazną atmosferę i poczucie koleżeństwa. Miałem świadomość, że w każdej trudnej sytuacji będę mógł liczyć na wasze wsparcie i pomoc. Nie zawiedliście – dziękuję.
KONIEC
Tomasz Duda
P.S.
To jeszcze nie koniec projektu. Prędzej czy później powstanie film z wyprawy (zależnie od mojego wolnego czasu), a na dniach postaramy się wysłać prezenty z polskpotrafi.pl. Mamy nadzieję również na zorganizowanie kilku prezentacji. Tym samym -> keep watching ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz