Moja historia z rumuńskimi Karpatami Wschodnimi zaczęła się już ponad dwa lata temu. Gdy na przełomie maja i czerwca 2012 r. planowałem wyjazd, założyłem trawers całych całego łańcucha przebiegającego przez ten kraj. Niestety nie udało się z powodu braku czasu. Przypomnę, że wraz z Januszem zrealizowaliśmy wtedy zaledwie połowę naszego ambitnego planu, przechodząc odcinek od Baile Herculane do Busteni, geograficznie stanowiący Karpaty Południowe.
Od tamtych wakacji, na trzecim roku studiów, czasu wolnego było już tylko mniej. Rok temu przed wyjazdem na Pik Lenina wygospodarowaliśmy parę dni, aby w szaleńczym tempie urwać kolejny odcinek karpacki na Słowacji. Wtedy również rozważałem Rumunię lecz Chronosa nie dało się przebłagać.
Przyszedł rok 2014. Ostatni moment na realizację projektu nazwanego przeze mnie „Łuk Karpat 2010-2014”. Mapy, przygotowane od czerwca 2012 r. obrastały w kurz i czekały na swoją kolej odegrania roli w moim turystycznym życiu. Przyszło im poczekać całe dziewięć miesięcy. Wakacje zabrała mi wyprawa na Khan Tengri i nauka do egzaminu, po czym miesiące ciepła i stabilnej pogody w górach teoretycznie minęły.
Logika i zdrowy rozsądek podpowiadały mi, że nie ma sensu już sobie zawracać głowy Rumunią, trzeba wreszcie dorosnąć, pracy poszukać i takie tam rozterki młodego absolwenta. Pomimo pesymistycznych myśli, z drugiej strony pozostawała świadomość niespełnionego celu, która z każdym kolejnym dniem coraz bardziej „wierciła mi dziurę w głowie” nie pozwalając o sobie zapomnieć. Po rozważeniu za i przeciw postanowiłem mimo wszystko zamknąć pewien rozdział w turystycznym życiu i do Rumunii w tym roku pojechać.
Ostatecznie przygotowania poczyniłem końcem września, z zamiarem wyjazdu 2 października. Miał towarzyszyć mi Janusz, który chęć takiego wyjazdu zgłosił już w wakacje. Niestety brak czasu znowu zrobił swoje. Na skutek obiektywnych terminów, zwanych przez złośliwych instrukcyjnymi, zostałem postawiony przed koniecznością powrotu 17 października. Nie ma sensu bawić się w rozgrzebywanie szczegółów, ale w praktyce oznaczało to perspektywę nieludzkiego pośpiechu na każdym kroku i 12 dni na przejście skądinąd 450-500km. Pomimo takich ograniczeń postanowiliśmy zaryzykować, w myśl zasady „ile przejdziemy, to nasze” i przyłożyć się do realizacji celu. Resztą miała zająć się szeroko rozumiana opatrzność.
Aby bliżej przyjrzeć się naszym poczynaniom, w relacjonowaniu wyjazdu cofnę się do czasu rzeczywistego, wygodniejszego na dłuższe wywody.
2 październik
Z domu wyjeżdżam o 1:00 w nocy i po dwóch przesiadkach docieram nad ranem do Krosna. Pogoda nie zapowiada się zbyt obiecująco na kolejne dni, ale dalsza perspektywa pozwala ufnie patrzeć w przyszłość. Kiedy o 6:00 otwierają poczekalnię dworca, pakuję się tam i czekam na Janusza. Ten przychodzi zziębnięty pół godziny później i opowiada o swojej podróży, która na dobrą sprawę rozpoczęła się o 20:00 dnia poprzedniego. W poczekalni dworca wstępnie przepakowujemy się i znaczymy trasę na mapach, które również solidnie okrajamy z powodów wagowych. O 8:30 wsiadamy w busa, który zabiera nas nad granicę w Barwinku. Nie mamy obcej waluty i nie chcąc się opierać wyłącznie na bankomatach, w kantorze nieopodal przejścia wymieniamy po 50 lei na wszelki wypadek, po czym rozstawiamy plecaki i o 10:00 zaczynamy łapać stopa w kierunku Słowacji.
Na pierwszy samochód nie musimy długo czekać. Po dosłownie kilku minutach zabiera nas sympatyczny Słowak mówiący po polsku i wysadza na stacji na obrzeżach Koszyc. Tam już szykujemy tabliczki na Miskolc, choć do węgierskiego miasta nie dane nam będzie dojechać. Po kilkunastu minutach machania ręką w wiadomym celu zatrzymuje się kolejny Słowak, który wiezie nas co prawda niedaleko, ale w kluczowe miejsce – na przejście słowacko-węgierskie.
W tym miejscu oczekiwania jest już trochę więcej i choć robi się cieplej, to jednak z północy naciągają czarne, deszczowe chmury. Mija kilkadziesiąt minut, gdy na nasze gesty reaguje kolumna trzech samochodów. To Rumuni wracający z Polski do swojego kraju, którzy zabierają nas na południe. W toku rozmowy wynika, że jadą w kierunku przejścia Satu Mare, a dalej do miasta Bystrita. Spędzamy z nimi kilka godzin i zastanawiamy się co robić. Teoretycznie z Bystrity mielibyśmy bliżej do Braszowa, w praktyce miasto nie leży na głównej linii komunikacyjnej i dojazd mógłby okazać się problematyczny. Ostatecznie decydujemy się jechać do przejścia z nadzieją załapania tam czegoś bezpośrednio na Braszów.
Jeszcze na terytorium Węgier zaczyna padać deszcz. Gdy żegnamy Rumunów nieopodal Stu Mare dzień zaczyna gasnąć, a wkoło siąpi drobny deszcz. Próbujemy złapać w świetle latarni i czołówek, lecz w takich warunkach nikt nie chce się zatrzymywać. Tylko kilku kierowców oferuje podwózkę do samego miasta Satu Mare, za którą z uśmiechem dziękujemy. Ostatecznie na machaniu spędzamy trzy godziny – od 18:00 do 21:00. Jako, iż deszcz nie przestaje padać, a dalsze oczekiwanie nie rokuje nadziei na powodzenie, postanawiamy tutaj zanocować. Wchodzimy w pierwszą lepszą drogę po stronie rumuńskiej i na losowo wybranym polu rozbijamy namiot.
3 październik
W takim tymczasowym obozowisku śpi się wprawdzie znośnie, jednak jak najszybciej chcemy się z niego wyrwać. Spakowawszy się w pół godziny, po raz kolejny docieramy do drogi głównej, kontynuując wczorajszy proceder. Chociaż nad ranem deszcz przestał padać, to jednak niedługo dane nam jest cieszyć się suchymi grzbietami. Kilkanaście minut później znowu zaczyna padać, wystawiając na próbę naszą cierpliwość. Jak poprzedniego dnia żaden z kierowców którzy chcą nas podwieźć nie jedzie w kierunku Braszowa czy Cluj Napoca. Dominują kierowcy z Satu Mare, którym póki co dziękujemy. W deszczu spędzamy kolejne cztery godziny od 9:00 do 13:00 czasu lokalnego, co daje nam łączną liczbę siedmiu, spędzonych na łapaniu stopa w tym miejscu. Gdy wybija południe odpływa w praktyce szansa dojechania w dniu dzisiejszym do interesującego nas miejsca. Ponad 500 km jakie dzieli nas od Braszowa nie pokonuje się ot tak w kilka godzin. Mając świadomość, że przez moją sytuację jesteśmy dość ograniczeni czasowo, postanawiamy w końcu odpuścić autostop na rzecz komunikacji kolejowej. Teraz już szybko znajdujemy chętnego, który podrzuca nas do Satu Mare na dworzec kolejowy. Tam dowiadujemy się, że interesujący nas pociąg rusza za trzy godziny. Czas jaki mamy niezagospodarowany przeznaczamy na poszukiwania bankomatu, kawę i pobieżną przechadzkę po mieście, której nie można wszak nazwać zwiedzaniem.
O 16:10 opuszczamy Satu Mare w kierunku południowo wschodnim. Kupujemy bilet bezpośrednio do Predal, oszczędzając przy tym przesiadki w Braszowie. Kosztuje nas to 93 leje od osoby, co w zamian za ponad 500 km nie jest ceną wygórowaną. W wagonie spędzamy około dwunastu godzin, poświęcając wolny czas na skrzętne przepakowanie wszystkich drobiazgów w plecaku, utylizację w sposób wiadomy zbędnego jedzenia i sen. Podczas przeglądania map odkrywam, że nie posiadamy pierwszej nich, która będzie nam potrzebna na początku, w górach Baiului i Ciucas. Będziemy musieli się oprzeć na nawigacji w moim smart fonie i liczyć, że po drodze uda się znaleźć jakiś egzemplarz i sfotografować. Po uporządkowaniu swoich rzeczy idziemy spać. Noc udaje się spędzić dość komfortowo, bez jakichkolwiek nieprzewidzianych wypadków.
4 październik
Kilka minut po czwartej rano docieramy do miasteczka Predal, położonego na drodze Braszów – Bukareszt. Jako iż jest jeszcze ciemno i nie posiadamy dobrej mapy, postanawiamy przeczekać dwie godziny do świtu, na ogrzewanym dworcu kolejowym. Kilka minut przed 6:00 wychodzimy i kierujemy się na wschód, w kierunku pierwszych gór jakie przyjdzie nam przejść Baiului. Początkowo zmierzamy w górę ulica o chlubnej nazwie Libertati, następnie maszerujemy do granicy lasu. W miasteczku nie napotykamy dosłownie nikogo, a po ulicach wałęsają się tylko bezpańskie psy. Przed wejściem do lasu widnieje tabliczka ostrzegająca przed niedźwiedziami, po drodze walają się poprzewracane kubły na śmieci. Oba te fakty nie wróżą dla nas najlepiej. Kiedy z werwą wspinamy się na pierwsze podejście zaczyna świtać. Pogoda nie jest najlepsza, a temperatura oscyluje w okoliach zera. Rankiem witają nas ciężkie chmury, które zajmują miejsce nocnego nieba.
W marszu szybko robi się ciepło i niebawem zrzucamy z siebie primalofty. Po godzinie marszu osiągamy pierwsze schronisko Susas i po sfotografowaniu tam mapy schodzimy do doliny. Kolejno kierujemy się drogą wzdłuż doliny rzeki Azuga, by następnie wspiąć się na główny grzbiet pasma. Podczas podejścia pierwszy raz sycimy oczy pięknymi kolorami rumuńskiej jesieni. Chmury powoli się rozrzedzają i ustępują miejsca słońcu. Ponad to za naszymi plecami wyrasta ponad mgłę potężna ściana gór Bucegi, a za nią wprawne oko wychwytuje wapienny mur gór Piatra Craiului. W korelacji ze sobą poszczególne elementy krajobrazu tworzą bajkową scenerię, która działa na nas bardzo motywująco na początku wyjazdu. Podczas podejściem robimy krótką przerwę na nabranie wody, by kilkanaście minut później zdobyć szczyt Paltinu (1900 npm). Dalej idziemy słonecznym grzbietem, zachwycając się widokami jesiennych gór. Piękny krajobraz kończy się po południu, gdy plan wędrówki zmusza nas do zmiany kierunku marszu na północny i zejścia w dno doliny. Początkowo idzie to bardzo opornie. Droga jest rozorana przez jakiś pojazd gąsiennicowy i z trudem przemieszczamy się w dół bardziej ślizgiem niż krokami. Na szczęście kondycja ścieżki szybko się poprawia i większość odcinka maszerujemy po szutrowej nawierzchni. Pozostawiane po bokach drogi maszyny i nowo wybudowane żelbetowe mosty na leśnej dróżce świadczą, że szykuje się tutaj poważna inwestycja, a za jakiś czas powstanie i nowa droga.
Siedem kilometrów jakie dzieli nas od drogi krajowej pokonujemy w niecałe dwie godziny. Do trasy głównej, gdzie rzeka Tarlungul łączy się z wstęgą Ramura Mica, docieramy po 15:00 i robimy tu dłuższy odpoczynek. Z racji jesiennej pory noc zapada stosunkowo szybko i już trzeba planować nocleg. Niestety z GPSa nic nie mogę wywnioskować, bo i cyfrowa mapa mi pokazuje. Raptem parę ścieżek i żadnych poziomic co oznacza możliwość wpakowania się w trudny teren.
Bardziej domniemając niż realnie zakładając, postanawiamy przejść Góry Ciucas po najmniejszej linii oporu, poniżej głównego grzbietu. Znów wbijamy się w dolinę rzeczną i po znakach czerwonych trójkątów pniemy w kierunku przełęczy. Pogoda dopisuje, choć im słońce schodzi niżej, tym robi się chłodniej i tylko stały ruch mięśni utrzymuje nas w znośnej temperaturze. Około 18:00 osiągamy przełęcz pomiędzy szczytami Teszla i Bratocea, po czym szukamy dróżki na północ jaką zna tylko mój GPS. Przy gasnącym już dniu udaje się trafić bezbłędnie na niewyraźną dróżkę i do doliny.
Po kilkudziesięciu minutach docieramy do zamkniętego schroniska i postanawiamy tam zabiwakować. Rozbijamy namiot nieopodal budynku i przygotowujemy kolację. Gdy zachodzi słońce temperatura spada na łeb na szyję, a wiatr tylko potęguje wrażenie zimna. Zjadłszy kolację, z nie ukrywaną radością kładziemy się do puchowych śpiworów i po trudach dnia niebawem zasypiamy.
5 październik
W nocy temperatura spada poniżej zera, a ranek jest bardzo chłodny. Na namiocie zebrał się szron, uprane skarpety zamarzły na kość. Śniadanie robimy kwadrans przed 7:00, ale wygrzebywanie się z namiotu zajmuje dużo czasu. Temperatura nie zachęca do wychylenia nosa i biwak zwijamy dopiero o 8:50. Rankiem pomimo warstw ubrań potrzeba mi dużo czasu aby się rozgrzać. Schodzimy wzdłuż doliny rzeki Dalghui, początkowo lasem, następnie przez pasterskie wioski. Tam nieraz przychodzi nam opędzać się od psów pasterskich. O ile pasterze wraz z trzodami zeszli już na szczęście z wysokich grzbietów, to czworonogi ciągle „witają „ nas w dolinach czy wsiach. Taki urok Rumunii, choć pod tym względem jest o niebo lepiej niż latem.
Po kilkunastu kilometrach marszu, około południa osiągamy drogę asfaltową i wieś Vama Buzaului. Nie zatrzymując się łapiemy stopa. Idziemy dobrych parę kilometrów, gdy podjeżdża starszy pan i podwozi nas do miejscowości Bradet, leżącej na drodze głównej do Intorsura Buzaului. W przydrożnym sklepie kupujemy jedzenie na szybki posiłek – mleko i wafelki, a po zjedzeniu prostujemy bolące nogi i maszerujemy dalej.
Szybko wychodzimy ze wsi i podążamy prosto na północ. Utrzymuje się piękna pogoda, a przy podejściu na główny grzbiet gór Intorsurii robi się relatywnie gorąco. Po osiągnięciu grzbietu nawigacja nie stanowi większego problemu. Góry są raczej mało popularne i tym samym szlaków próżno szukać. Również widoków nie ma zbyt wielu, a po osiągnięciu kulminacyjnego punktu (Syrdar 1011 npm) grzbiet staje się całkiem zalesiony i powoli traci wysokość. Odcinek staje się bardzo monotonny z powodu łagodnego charakteru i zadrzewiania. Nie spotykamy tu także żywej duszy, nie szczędząc nóg, by jak najszybciej wyjść z nużącego lasu. Udaje się to dopiero wieczorem, kiedy osiągamy lizjerę lasu. Postanawiamy nie schodzić bezpośrednio do wsi, ale rozbić się przy linii drzew sugerujących na występowanie wody.
Ciek, który miał okazać się wartkim strumieniem, w rzeczywistości jest na wpół wyschłą kałużą, którą niestety musi nam wystarczyć na potrzeby wieczoru i porana. Ryzykując zatrucie pokarmowe korzystamy z jego zamulonej wody, solidnie ją uprzednio gotując. Sowita kolacja kończy drugi dzień marszu, a perspektywa zapowiada się nader obiecująco.
6 października
Wstajemy o 6:15 i pakujemy się. Przed 7:00 jest jeszcze ciemno, ale temperatura utrzymuje się wysoko powyżej zera. W bladym świetle poranka kroczymy wzdłuż cieku wodnego by po pół godziny dojść do wsi Aninonasa. Jest jeszcze wcześnie, a po drodze mija nas ciężarówka ze świeżym pieczywem. Do kolejnej wsi Bita, następne trzy kilometry, idziemy wzdłuż ruchliwej drogi. Tam mijamy sklep spożywczy, gdzie świeże pieczywo przywozi się dopiero o 11:00 i nie mamy czego tu szukać. Dalej idziemy w kierunku wsi Moacsa polną drogą. To odcinek wybitnie równinny prowadzący przez pola płaskie jak naleśnik. Góry Bodoki, do których zmierzamy rozpościerają się na horyzoncie, w odległości dobrych paru kilometrów a my kroczymy przez hektary otwartej przestrzeni.
We wsi Moacsa pierwszy raz stykamy się z wpływami węgierskimi. Świadczą o tym napisy rumuńsko-niemieckie na budynkach oraz katolicki kościół w centrum wsi. W pierwszym napotkanym po drodze sklepie kupujemy prowiant na posiłek i uzupełnienie plecaków. Miejscowi patrzą na nasz niewybredny gust gdy z apetytem wciągamy pół kilo chleba z masłem. Teraz jednak nic nam innego do szczęścia nie potrzeba.
Z Moacsy idziemy dalej drogą wzdłuż drogi w kierunku północnym. Kilka kilometrów dalej docieramy do zbiornika wodnego Padureni. Musiał powstać stosunkowo niedawno, gdyż moja mapa z czasów ZSRR jeszcze go nie przewiduje. Początkowo zmierzamy wzdłuż wschodniego brzegu jeziorka, by szutrową drogą zagłębić się w dolinę rzeki Beseneu. Jej zalesione i strome ściany towarzyszą nam niemal do końca przez blisko dwadzieścia kilometrów. Odcinek jest bardzo długi, ale niezbyt męczący i wyprowadza nas precyzyjnie na główny grzbiet i najwyższy punkt masywu.
Szczyt Bodoc (1195 npm) osiągamy przy bezchmurnej pogodzie, około godziny 15:00. Z wierzchołka rozpościera się piękna panorama. Do tej pory nie mogłem zauważyć właściwego „Łuku Karpat”, ale stąd jest on dobrze widoczny. Pasma z jednej strony układają się równoleżnikowo, by skręcić i przybrać południkowy układ Karpat Wschodnich.
Nasza dalsza droga wiedzie za znakami szlaku żółtego, główną ścieżką przez grzbiet. Porośnięty jest on tylko niewielkimi zagajnikami i pojedynczymi bukami w kolorach brązu i żółci. W zachodzącym październikowym słońcu masyw wygląda wprost spektakularnie migocząc w oczach całą gamą ciepłych kolorów pastelowych. Trzeba przyznać, że buk jest prawdziwym królem, jeśli chodzi o „szatę graficzną” jesiennych drzew. Podczas wieczornego odcinka złota jesień prezentuje mi się w czystej postaci, sugerując iż przymiotnik „polska” nie jest wyłącznie właściwym do określenia tego zjawiska. „Rumuńska złota jesień” teraz bardziej pasuje do otaczających okoliczności.
Choć po całym dniu chodzenia i to w większości twardą nawierzchnią nogi bola niemiłosiernie, decydujemy się iść aż do końca odsłoniętego grzbietu i na ostatniej polanie rozbić biwak. Tym razem kalkulacje okazują się słuszne i nieopodal bije źródełko z którego nabieramy wodę.
Wiejący cały dzień wiatr przez zachodem słońca przynosi ze sobą w końcu ciemne chmury. Od znajomego, który przesłał mi SMSem prognozę wiem, iż jutro pogoda ma się załamać, a w tej chwili najwidoczniej obserwujemy tego symptomy. Rozbity namiot dobrze zabezpieczamy przez ewentualną burzą i po kolacji kładziemy się spać.
7 października
Zgodnie z przewidywaniami w nocy zaczyna padać i nie ustaje aż do rana. Pomimo złej pogody wstajemy zgodnie z planem i w świetle czołówek robimy śniadanie i ubieramy się. Wszystkie czynności wykonujemy w namiocie, aby na deszczu ograniczyć czas tylko do jego spakowania. Gdy już wychodzimy, deszcz raptownie ustaje. Okolica jest bardzo zamglona i niczym nie przypomina miejsca, na którym wczoraj rozbijaliśmy biwak. Odziani w kurtki i spodnie przeciwdeszczowe szybko zaczynamy schodzić w kierunku północno-zachodnim, zanim deszcz znowu zacznie padać. Początkowo idziemy zalesionym grzbietem, aby po kilkuset metrach wyjść na polanę. Teraz pozostaje tylko trafić w plątaninie dróżek na tą właściwą i zejść do wsi. Droga przebiega co prawda bez większych problemów, ale nie obywa się bez nadrabiania kilkuset metrów, spowodowanych ułożeniem ścieżek, które nie pokrywają się z posiadaną przeze mnie mapą. Około kilometr przed wsią trafiamy na dolinę niewielkiego potoku i dopiero po jego przekroczeniu i wspięciu się na przeciwstok docieramy do pierwszych zabudowań.
Wieś Bixad, do której przy lekkiej mżawce to typowy przykład ścierania się rumuńko-węgierskich wpływów. Po jednej stronie osady znajduje się cerkiew, po drugiej katolicki kościół. Bardziej wprawne oko potrafi również odróżnić Rumunów od Węgrów. Ci pierwsi mają zwykle nieco ciemnieją karnację skóry.
We miejscowości robimy większe zakupy, na kolejne trzy dni oraz posiłek na miejscu. Po drodze trochę zmarzliśmy i teraz z zadowoleniem korzystamy z kilkudziesięciu minut postoju „pod dachem”. W sklepie za symbolicznego leja za kubek wypijamy kawę, a sprzedawca ofiaruje się podładować mój smarfon.
Pomimo nieciekawej aury na zewnątrz, prognozy jakie otrzymuję od kolegi z Polski są nader optymistyczne. Wystarczy przetrwać dzisiejsze załamanie, a kolejne dni przyniosą już znaczną poprawę. Ta wiadomość napawa nas optymizmem na dalszą drogę.
Przechodząc krajową drogę nr. 12 opuszczamy pasmo Bodoków i wchodzimy w rozległe, zalesione góry Harghita. Początkowo zmierzamy drogą na północny zachód, za znakami szlaku. Gdy jednak po jakimś czasie znaki gdzieś znikają i mimo usilnych prób nie dają się odnaleźć postanawiamy działać samodzielnie. Idąc w dotychczasowym kierunku obieramy jedną z leśnych dróg i staramy się dotrzeć aż do głównego grzbietu. Cel osiągamy bez większych problemów i po kilkudziesięciu minutach mkniemy już głównym niebieskim szlakiem pieszym, jaki prowadzi przez całe góry Harghita i będzie nam towarzyszył jeszcze przez dobrych kilka dni.
Ścieżka którą zmierzamy jest poprawnie oznaczona i intuicyjnie prowadzi wzdłuż głównego grzbietu. Od wyjścia z Bixad cały czas podchodzimy, by wspiąć się na wysokość około 1200 npm. Pogoda początkowo ustabilizowana, po porannych opadach systematycznie psuje się i na dziś nie rokuje poprawy. Najwyższy szczyt w okolicy, do którego skądinąd zmierzamy, Pilisca Mare (1374 npm), choć spowity gęstą mgłą i ciemnymi chmurami, niemniej cały czas widoczny jest na horyzoncie. Dopiero około 14:00 docieramy na skrzyżowanie szlaków, gdzie dociera ścieżka prowadząca z miasta Baile Tusand położonego w dolinie. Okazuje się, że na najwyższy okoliczny szczyt nie wchodzimy, ale trawersujemy jego masyw wielkim półkolem. Podczas marszu znajdujemy również źródełko, po raz pierwszy dziś i na moment się przy nim zatrzymujemy. Chwilę później trzeba wychodzić z powodu temperatury i marznącej mżawki, która właśnie zaczyna padać. Do pokonania na dziś nie zostaje jednak więcej niż kilkaset metrów.
W pewnym momencie wychodzimy na mała polankę, na której szlak zmienia kierunek. Wprost przypadkiem dostrzegam niebieską flage na długim kiju, która wystaje zza drzew i sugeruję Januszowi, abyśmy poszli zobaczyć co to za miejsce. Ku naszemu zdziwieniu dochodzimy do małej górskiej chatki. Po dokładniejszym obadaniu okazuje się, że to konstrukcja postawiona przez jakąś turystyczną organizację rumuńsko-węgierską. Pomimo iż jest dopiero 15:20 bez większych oporów decydujemy się zostać tu na nocleg. Na zewnątrz mżawka przechodzi w deszcz, który zapowiada dłuższe opady. Co więcej – perspektywa spędzenia dnia pod dachem, a nie w mokrym namiocie jest argumentem nie do podważenia. Największy bonus noclegu w tym miejscu stoi jednak w rogu chaty. Niewielki ceglany piec wraz z zapasem drewna jest właśnie tym, o czym marzymy.
Nocleg w małym, drewnianym przybytku to chyba najwspanialszy i najbardziej klimatyczny moment z całego wyjazdu, którego nie zapomnę przez długie lata. Podczas dłuższego lub zwykle wieczoru możemy wreszcie wysuszyć podmoknięte śpiwory i namiot, zjeść w normalnych warunkach kolację i cieszyć się ciepłem pieca i odgłosem drewna trzaskającego w kominku. Nie bez znaczenia jest również aura na zewnątrz. Leje właściwie aż do rana, a na samą myśl o spędzeniu nocy w takich warunkach można się wzdrygnąć i dziękować za niespodziewany komfortowy nocleg, który pojawił się w najwłaściwszym momencie.
8 października
Jako iż poprzedniego dnia zdecydowaliśmy się na wcześniejszy nocleg, dziś planujemy odrobić trochę straconych kilometrów i wstajemy o 5:00 rano. W ciepłej chacie przy dużej ilości miejsca wokoło przebiega to nadzwyczaj sprawnie. Wychodzimy jeszcze przed świtem, około 5:50, zamykając za sobą drzwi chaty. Początkowo idziemy w świetle czołówek gdyż do świtu jeszcze daleko. Co prawda nie pada, ale pomimo prognoz, gęste chmury nie zapowiadają rychłej poprawy. Przemierzamy uśpiony jeszcze grzbiet gór Harghita, kierując się na północ. Na polanach oglądamy jeszcze oświetlone miasta, w lesie bacznie szukamy znaków szlaku, aby nie zgubić wiodącej ścieżki. Po 7:00 okolica napełnia się światłem, jednak nie jest to światło słoneczne. Idziemy ciągle po mokrej trawie i po kilku godzinach buty mamy już przemoknięte. Około 11:00 schodzimy do skupisk domów, które na mojej mapie składają się na wieś Santimbru Bai. Zmierzając do osady liczyliśmy na świeży posiłek, jednak w praktyce okazuje się że miejscowość jest właściwie opuszczona. Mimo, iż kilkadziesiąt zabudowań wskazywałoby na duże zaludnienie to okazuje się, że mamy do czynienia z miejscowością wypoczynkową, a której urzęduje najpewniej kilka osób. Musimy obejść się smakiem i skierować na dziurawą wjazdową drogę do wsi.
Asfaltówką pokroju szwajcarskiego sera idziemy około godziny, by dopiero po ładnych kilku kilometrach dać odpocząć stopom na miękkim podłożu. Choć jest dopiero niewiele po południu, to przy szybkim tempie marszu dosłownie łykamy kilometry.
Według znaku skrzyżowania szlaków od najbliższej przełęczy dzieli nas trzy godziny drogi. Chociaż w pochmurnej pogodzie i niskiej temperaturze, która nam dziś towarzyszy idzie się bardzo wygodnie, to jednak nastroje mamy bardzo melancholijne. Wycieczka zmienia się po prostu w monotonne zbijanie kilometrów. Wspomniany odcinek ucinamy właściwie w połowie, docierając łagodnym grzbietem na przełęcz Tolvaios.
Dopiero nieopodal tego miejsca dopada nas dobra pogoda, która diametralnie zmienia nasze nastawianie do marszu. Słońce, którego zabrakło na półtora dnia jest niesamowitym motywatorem, który wspaniale ładuje baterie, a flegmatyków zmienia w choleryków. Tak przynajmniej było w tym przypadku. Wrócił animusz, gadatliwość i radość z przeżywanej przygody.
Z przełęczy Tolvaios, gdzie przebiega droga wschód-zachód trawersująca masyw Karpat, wspinamy się znowu na wyniosły grzbiet, kierując się za niebieskimi znakami szlaku. To już tylko „sztuka dla sztuki”, gdyż kilka kilometrów dalej znowu tracimy wysokość, o 16:30 schodząc do wsi Harghita Bai.
Postanawiamy zatrzymać się tu na prawdziwy nocleg pod dachem. Schronisk typowych brakuje, a nazwą Cabana (po rumuńsku schronisko) tytułują się wszelkiej maści hotele i hostele. Mamy szczęście iż sezon wakacyjny dobiegł końca i po szybkim obejściu lokalnych oferentów udaje się dostać dwuosobowy pokój w trzygwiazdkowym hostelu, za 40 lei od osoby.
To bardzo udana inwestycja. Możemy wysuszyć i wyprać rzeczy, porządnie się umyć i skorzystać z Internetu. Przed zmrokiem robimy również zakupy we wsi zabierając w plecaki prowiant na dwa dni marszu.
9 października
Nocleg w komfortowych warunkach po raz kolejny predestynuje nas do wcześniejszego wyjścia. Budzimy się o 5:30 i pakujemy niemal od zera. W nocy przyszedł solidny przymrozek, a z nim nieuchronna poprawa pogody. Niebo jest bezchmurne i choć ziąb daje się we znaki, to okoliczności zapowiadają udany dzień.
Znalezienia wyjścia ze wsi za niebieskimi oznaczeniami sprawia nam trochę kłopotów i skutkuje nadrobieniem około kilometra. Wszystko z powodu jakiegoś przedsiębiorczego hotelarza, który ewidentnie domalował jeden znak w miejscu, w którym nie powinien się on znajdować.
Zaczyna się rozwidniać, gdy w końcu trafiamy na właściwą drogę i pniemy się na grzbiet. Cały ranek upływa pod znakiem długiego podejścia zalesionym trawersem. Szkoda, że piękny wschód słońca nad morzem mgieł widzimy tylko zza świerkowych pni nie mogąc w pełni nacieszyć się tym spektaklem.
W okolicach Harghita Siculeni zatrzymujemy się przy drewnianym schronie Salvamontu. Te pudełkowate konstrukcje z dwu spadzistym dachem to charakterystyczny element gór Hargita. Są nowe, nie zniszczone i estetyczne. Nie przypominają blaszanych czy plastikowych konstrukcji rodem z Karpat Południowych i wydają się bardziej estetyczne, czy „przyjazne” na nocleg. Świadczą one również o dbałości organizacji o te odludne góry – szlaki są dobrze oznaczone, nie brakuje tabliczek.
Około 10:00 docieramy do zabudowań turystycznych kompleksu Harghita Madras. W górskim hotelu zamawiamy kawę i robimy śniadanie szykując się na kolejny zalesiony odcinek. Następne około dziesięciu kilometrów jakie dzieli nas od masywu Wirful Fertau (1589 npm) pokonujemy typową leśną ścieżką. Po drodze jest straszliwie pusto, a okolica pozbawiona widoków nie uprzyjemnia marszu. Już któryś dzień z kolei czekamy tylko gdy zza drzewa wyłoni się niedźwiedź. Na ubłoconej ścieżce jest więcej świeżych śladów łap króla lasu niż ludzkich butów. Czujemy, że weszliśmy w typową głuszę i teraz skupiamy się na marszu oraz obserwacji oznaczeń szlaku.
Niedługo po południu wreszcie wychodzimy na odkryty teren i urządzamy sobie dłuższy postój na jedzenie i wytrzepanie butów ze ściółki i igieł zebranych pod drodze. Po chwili wyruszamy w dalszą drogę, mając za cel chwilowe pożegnanie szlaku niebieskiego. Odbijając od niego w leśną drogę mamy nadzieję znaleźć nieoznaczone wejście do wsi Sicsau. Na szczęście bez problemu udaje się trafić idealnie na ścieżkę wiodącą wzdłuż potoku schodzącego na zachód, prosto do wsi. W marszu potwierdzamy również właściwy kierunek u miejscowych robotników, którzy informują nas, że do zabudowań zostało jeszcze pięć kilometrów. Leśny dukt szybko zamienia się w szutrówkę, którą idziemy bardzo szybko. Twarda nawierzchnia jakkolwiek pozawala na sprawne pokonywanie odległości, w destrukcyjny sposób wpływa na stan podeszw stóp. Około 15:00 docieramy wreszcie do zabudowań wsi Sicsau i marzymy tylko o ściągnięciu butów. Okazuje się, że w miejscowości jest sklep, co znacznie uprzyjemnia nam marsz, dając sposobność do „osłodzenia” sobie trudów. Spożywając smakołyki uświadamiamy sobie, że okolica jest całkowicie zdominowana przez Węgrów. Sprzedawczynie są Węgierkami, wszystkie napisy zawarte są właśnie w tym języku, a 90% produktów w sklepie pochodzi wprost z Węgier. Nic dziwnego, że do tanich nie należą… Madziarskiego klimatu dopełniają wszechobecne ozdobne bramy wjazdowe – przykłady kunsztu rzeźbiarzy i świadkowie zamożności właścicieli.
Tymczasem pogoda jest typowo wakacyjna. W słońcu temperatura przekracza dwadzieścia stopni i samo siedzenie pod sklepem wyciska z nas pot.
Po zjedzeniu wychodzimy w dalszą drogę, wspinając się na nowe pasmo górskie – Gurghului, mając nadzieję z miarę bezkonfliktowo osiągnąć główny grzbiet tych gór. Niestety nie zdobyłem dobrej mapy tych terenów i teraz idziemy według zamysłów radzieckich sztabowców z lat 70-tych minionego wieku. Trasa wiedzie bardzo długą doliną rzeczną w kierunku północnym. Trudno tu szukać jakichkolwiek oznaczeń czy sugestii. Póki kierunek się zgadza – idziemy w stronę grzbietu. Problem pojawia się około 18:00 gdy główna, utwardzana szutrem droga kończy się w środku lasu i rozgałęzia na trzy odnogi. Już powinniśmy biwakować, jednak usilnie chcę wpierw dotrzeć do jakiegoś charakterystycznego miejsca, żeby rano ułatwi sobie nawigację. Wybieram instynktownie jedną ze ścieżek, a Janusz podąża za mną. Do przejścia pozostaje nam jeszcze kilka kilometrów, lecz ruch okazuje się dobry. Około 19:00 osiągamy zbawienną przełęcz i niebieski szlak, po czym zadowoleni rozbijamy biwak wprost na leśnym dukcie.
10 października
Noc na zalesionym grzbiecie upływa spokojnie i cicho. Nie niepokoją nas ani zwierzęta, ani ludzie. Gdyby nie kruki penetrujące okolicę byłoby zupełnie cicho. Ponadto na przełęczy jest stosunkowo ciepło, zważywszy na przymrozki panujące w dolinach i na polanach.
Budzimy się standardowo o 6:00 po czym szybko pakujemy biwak. Piękny wschód słońca oglądamy już z wierzchołka Poiana Sumleului (1553 npm), na który wdrapujemy się po pół godziny marszu. Ciągle idziemy za znakami szlaku niebieskiego, niestety w tych górach znacznie gorzej oznaczonego. W konsekwencji parokrotnie zbaczamy ze ścieżki i nadrabiamy kilkaset metrów. Szlak wiedzie na północ w większości zalesionym grzbietem, po czym gwałtownie schodzi długim stokiem na wyludnioną przełęcz. Choć mój GPS pokazuje tu autostradę to należy ona chyba tylko do strefy rumuńskich marzeń. Kolorowe paliki znaczą za to planowaną inwestycję, którą przedsiębiorczy kartografowie już nanieśli na mapy.
Słońce kolejny już dzień świeci mocno, nie zasłaniane ani jednym obłoczkiem. Pomimo rannej pory i rześkiego powietrza, marsz odsłoniętymi podejściami jest męczący. W okolicy nie ma również żądnego źródła, a wodę ostatni raz pobieraliśmy wczoraj wieczorem. Teraz idziemy na sucho.
Trasa wiedzie cały czas na północ wprowadzając nas na kolejny grzbiet i wiodąc pomiędzy rzadkimi świerkami. Przed południem osiągamy jeszcze jeden wyższy szczyt – Borzont (1496 npm), by około 12:00 zejść do przełęczy Bucin.
Przez przełęcz prowadzi co prawda ruchliwa droga, a wokoło nie brakuje zabudowań. Pojawiają się stragany, restauracje, nie ma natomiast zwykłego sklepu. Jak się okazuje okolica jest typowo zdominowana przez Węgrów. Zatrzymujemy się na chwilowy postój i kawę w klimatycznej knajpce.
Nieopodal widzieliśmy zardzewiały i stary znak szlaku, który wskazywał, że szlak niebieski którym do tej pory podążaliśmy prowadzi do miasta Toplity czyli w praktyce właśnie tam, gdzie potrzebujemy się dostać. Bierzemy to za dobry omen, ale próbujemy również spytać o drogę miejscowych. Chociaż po węgiersku nie rozumiemy ani słowa, a na poradę zbiera się pokaźne grono mieszkańców okolicy, to z gestów możemy wywnioskować, że przez góry do tego miasta nie dojdziemy.
Sceptyczną opinią zbytnio się nie przejmujemy i wyprosiwszy jeszcze miejscowych o uzupełnienie naszych butli wodą „kraniczanką” wyruszamy w dalszą drogę na północ. Szlak do tej pory widoczny i czytelny, na tym odcinku jest oznaczony tragicznie. Stare i wyblakłe znaki pojawiają się raz na kilkaset metrów albo w ogóle. Mimo wszystko idziemy ścieżką do góry i szybko osiągamy wierzchołek Fresiliasa (1627 npm). Dalej jest już tylko gorzej. Ścieżka prowadząca grzbietem początkowo wyraźna i szeroka, wkrótce całkowicie zanika. Zostajemy pośrodku lasu i jedyne co możemy zrobić to iść grzbietem przed siebie.
Początkowo liczymy, że niebawem trafimy na jakąś normalną ścieżkę, jednak nic takiego nie następuje. Odcinek biegnący grzbietem aż do zejścia ze szczytu Teterka (1689 npm) to katorga tegoż wyjazdu. Raptem kilka kilometrów, które pokonujemy relatywnie płaskim terenem kosztuje nas ponad trzy godziny. Warunki w których przychodzi nam iść są po prostu koszmarne i jesteśmy nimi bardzo zaskoczeni. Przyznam, że wcześniej nie spodziewałem się, że trafimy kiedykolwiek na „taki” grzbiet, przez który nie prowadzi dosłownie żadna droga ani ścieżka. Możemy szukać ledwie widocznych śladów zwierząt i iść za nimi, przemierzając po drodze wiatrołomy, krzaki i gęsty las.
Odcinek kosztuje nas dużo wysiłku zarówno fizycznego jak i psychicznego. Wychodząc wreszcie na połoninę jesteśmy źli na wszystko w około, ale nie na siebie samych. Cieszę się, że miałem GPS i choć droga nie wiodła po ścieżce to jako kompas sprawdził się on bardzo dobrze.
Choć do wieczora nie spotykamy żadnego człowieka, teren okazuje się bardzo wyeksploatowany przez człowieka. Nie brakuje wycinkowych dróg pomiędzy którymi można się pogubić, a niektóre wzniesienia są wprost ogołocone z drzew przez agresywną politykę drwali.
Bardzo zmęczeni, po zachodzie słońca osiągamy kolejną przełęcz, która na mojej radzieckiej mapy jest bezimienna. Już o zmroku udaje się znaleźć opuszczoną bacówkę i źródełko. To idealne miejsce noclegowe, zważywszy że poza wodą, możemy skorzystać z pasterskich ław i stołów.
Po kolacji którą wciągamy w oka mgnieniu, kładziemy się spać i zasypiamy szybko kamiennym snem.
11 października
Wstajemy o 6:00 i po godzinie zwijamy już obozowisko przy bacówce. Chociaż słońce jeszcze nie wzeszło to bezchmurne niebo zapowiada kolejny piękny dzień.
Choć od miejsca gdzie wczoraj straciliśmy z oczu szlak niebieski minęło już kilkanaście kilometrów i ładnych kilka godzin marszu, po osiągnięciu przełęczy spotykamy go znowu i po raz kolejny postanawiamy mu zaufać.
Jeszcze przed świtem zaczynamy podchodzić w kierunku szczytu Kruc (1516 npm) i po godzinie marszu docieramy na miejsce. Stamtąd już nawigacja wzdłuż szlaku się komplikuje, a ten oznaczony jest bardzo zmiennie. W konsekwencji znaki gubimy kilkakrotnie, ale mimo tego konsekwentnie podążamy zgodnie z mapą w założonym, północnym kierunku. Przed długim zejściem, jakie nieuchronnie nas czeka mamy jeszcze do przejścia ładnych kilka kilometrów górskim grzbietem.
Póki oznaczenia biegną zgodnie z zakładaną przez nas trasą idziemy za nimi. W pewnym jednak momencie zbaczają z drogi i wprowadzają w gęsty las bez perspektywy konkretnej ścieżki czy dobrego oznaczenia. Zdenerwowani postanawiamy nie dać się wymanewrować oraz posłuchać własnego rozsądku i mapy. Choć asertywność w takiej postaci kosztuje nas nadłożeniem ponad kilometra, to jednak podążanie za obraną ścieżką wydaje się pewniejsze niż znikający między drzewami szlak. Napotkani po drodze młodzi pasterze również potwierdzają nasze przypuszczenia co do drogi zejściowej, pokazując przy tym na placach niebotyczną liczbę dwudziestu kilometrów jakie zostały do miasta Toplita.
Grzbiet Gurghului opuszczamy definitywnie przed południem, schodząc w kierunku północnym poniżej szczytu Betryna (1634 npm), w długą dolinę rzeczną. Ścieżka powoli zamienia się w dróżkę, dróżka w szutrówkę, a ta z kolei w drogę asfaltową. Jednak zanim to następuje pokonujemy kilkanaście kilometrów po twardej nawierzchni, co na tym etapie szaleńczego marszu bardzo nas męczy.
W dolinach z pełną mocą uderza nas letnia atmosfera, która objawia się przede wszystkim temperaturą. Na przedmieściach Toplity próbujemy złapać stopa, ale z marnym skutkiem. Do miasta szybciej docieramy na własnych nogach i już o 14:00 po przekroczeniu rzeki Muresz trafiamy w teren mocno zurbanizowany. Nie da się ukryć, że Toplita kończy zasięg wpływów węgierskich. Pojawiają się rumuńskie flagi i typowe budownictwo. Niestety pełno tu również Romów, którzy zaczepiają nas na każdym kroku.
Początkowo zachodzimy do Lidla, tam robimy większe zakupy na kolejne dni oraz spełniamy bieżące zachcianki swoich żołądków. Nadrabianie kalorii idzie nam wyśmienicie, a kolejne produkty znikają w mgnieniu oka. Następnie idziemy na kawę, gdzie nadrabiam zaległości w korzystaniu z Internetu. Duże miasto to również dobre miejsce do załatwienia swoich „terminowych” spraw i wykonania kilku telefonów.
W efekcie mnogości zajęć, czas spędzony w Toplicie przeciąga się. Gdy decydujemy się wreszcie opuścić miasto szukamy najpierw konwencjonalnego transportu. Rozkład jazdy na przystanku autobusowym sugeruje, że na najbliższego busa przyjdzie nam długo poczekać, a miejscowi zapytani o transport zachęcają do łapania stopa. Bez dłuższego zastanawiania się zaczynamy machać w znajomym błagalnym geście, jednak przez pół godziny nikt się nie zatrzymuje, a ruch jak na krajową drogę do najgęstszych nie należy. Z braku chęci na dłuższe oczekiwanie postanawiamy sprawdzić rozkład jazdy pociągów, ale następny „trenul” dotrze tu dopiero za godzinę. Zrezygnowani wracamy na znajomy przystanek i z braku lepszej opcji znowu łapiemy stopa. Po kilku minutach szczęście wreszcie dopisuje. Wsiadamy do samochodu pani w średnim wieku, która jest nauczycielką francuskiego. Wstyd, ale obaj uczyliśmy się tego języka w liceum, a teraz nie pamiętamy ani słowa. Ostatecznie niestety nie nawiązujemy dłuższej rozmowy mimo obopólnych prób.
Miła Pani wiezie nas kilka kilometrów do miejscowości Stanceni i życzy udanej podróży. Bez zwłoki wchodzimy w podrzędną drogę asfaltową i kontynuujemy marsz na północ, wzdłuż potoku Zebrazui. Tym duktem kroczymy aż do zapadnięcia zmroku i rozbijemy się nieopodal cieku wodnego tak, aby postronni nie mogli dostrzec namiotu. Kolację sponsoruje miejscowy Lild.
12 października
Standardowo budzimy się o 6:00 rano i przy świetle czołówek wprawiamy do całodziennego funkcjonowania. Jesteśmy w dolinie więc dziś jest wyjątkowo mroczno, a zwijany po raz kolejny mokry namiot bardziej przypomina klejącą się szmatę niż schronienie na noc.
Doliną rzeczną idziemy jeszcze ładnych kilka kilometrów, zanim na naszej drodze pojawia się przybity do drzewa drogowskaz i nakazuje obranie drogi na zbocze. Pierwsze promienie słońca docierają do nas dopiero na grzbiecie, na wysokości Poiana Zebrac. Tam również zmieniamy niebieski szlak konny (niebieskie koła z białą obwolutą) na żółty szlak pieszy, który biegnie głównym grzbietem prosto na północ. Tych oznaczeń staramy się już trzymać, gdyż prowadzą w interesującym nas kierunku.
Gdy tylko wychodzimy na którąś z polan po drodze, w oddali widzimy swój cel – szczyt Virful Ratitis (20121 npm). Z tej perspektywy, łagodnie nachylony i pozbawiony drzew wygląda niczym bieszczadzka połonina, położona o rzut kamieniem od nas. Na samym szczycie widzimy również jakąś wiatę. Rzeczywistość rewiduje niestety nasze spostrzeżenia i pokazuje jak perspektywa może zmylić obserwatorów. Na widoczny przed nami szczyt idziemy aż do południa, ponad trzy godziny. Co prawda podejście jest łagodne, ale ciągnie się trawiastym zboczem naprawdę w nieskończoność. Dodatkowo brakuje ścieżek, a chodzenie wśród wysokiej trawy w pełnym słońcu mimo wszystko męczy. Jak na tą wysokość jest wybitnie gorąco, a wiatr w ogóle nie wieje. Podejście ciągnie się około sześciu kilometrów w czasie których kilkukrotnie tracimy cierpliwość i klniemy na czym świat stoi. Szczyt jest widoczny cały czas, ale praktycznie się do niego nie zbliżamy. Dopiero po dotarciu na miejsce oglądamy ogrom przestrzeni jaki pozostał za nami. Mała wiata widzianą z oddali, okazuje się tymczasem kilkupoziomowym budynkiem obserwatorium meteorologicznego.
Po długim podejściu urządzamy zasłużony nocleg i wytyczamy palcem w powietrzu planowaną trasę. Kilkanaście minut później już jesteśmy na nogach i realizujemy plany schodząc do przełęczy głównym szlakiem czerwonym. Niebawem wypiętrza się przed nami wybitny masyw Pietrosul (2100 npm), który jednak sprytnie omijamy trawersem. Nie widzimy sensu w zdobywaniu samego szczytu, a tak to przynajmniej będzie powód żeby wrócić w te okolice.
Około 14:00 wychodzimy po drugiej stronie masywu i zabieramy się za marsz grzbietem w kierunku północnym. Pokonywanie tego odcinka przebiega bardzo znojnie choć grzbiet stopniowo obniża się . Popołudniowe słońce mocno przypieka, a teren staje się coraz bardziej dziki. Porośnięty kosówką i niskim lasem grzbiet byłby wprost nie do przejścia, gdyby nie dobrze oznaczony szlak i siekiery nieznanych wolontariuszy. Chociaż idziemy tunelem wśród krzewów, to i tak solidnie obdzieramy nogi wystającymi gałęziami kosodrzewiny.
Ku naszemu niezadowoleniu charakter grzbietu którym idziemy aż do końca dnia nie zmienia się. Niski las, kosodrzewina i skalne ostańce powtarzające się w różnej kolejności. Można znienawidzić, albo się przyzwyczaić. My zdecydowanie wybraliśmy drugą opcję.
Około 18:00 docieramy do najbardziej znanego miejsca w okolicy – Stancile 12 Apostoli (1775 npm), które wyróżnia się skupiskiem nieprzeciętnych form skalnych. Stąd obserwujemy piękny zachód słońca, który świadczy, że czym prędzej powinniśmy znaleźć wodę i miejsce na nocleg.
Trochę kluczymy po okolicy, zanim znajdujemy oznaczenia niebieskiego szlaku, którym zamierzaliśmy schodzić. Jak widać jego bieg został zmieniony względem mapy i teraz dalej prowadzi grzbietem. Przy gasnącym świetle dnia znajdujemy jeszcze oznaczone źródełko i nabieramy wody na nocleg. Rozbijamy się kilka metrów za granicą Parku Narodowego Calimani, nieopodal szczytu Cerbul (1637 npm).
13 października
Budzimy się o 5:45, pakujemy i zaczynamy schodzić z grzbietu. Gdy wychodzimy jest jeszcze ciemno, a w oddali na wschodzie horyzont płonie czerwienią, zapowiadając nowy dzień. Rozmawiamy, że przez dziesięć dni wyjazdu dzień jest już znacznie krótszy, słońce później wschodzi, a zmrok zapada wcześniej niż na początku miesiąca. W oddali dostrzegamy masyw gór Suhard i gęstą mgłę, która szczelnie wypełnia doliny.
Schodzimy na zachód, szlakiem niebieskim do drogi. Jeszcze nieopodal grzbietu mijamy górski monastyr, najwidoczniej zamieszkany. Stamtąd już zaczyna się porządna droga szutrowa prowadząca prosto do wsi. Ranek na grzbiecie nie był chłodny, ale temperatura spada wraz ze spadkiem wysokości. Do wsi Poiana Negri schodzimy około dwóch godzin, mijając w marszu potężny kamieniołom i kilka grup drwali zmierzających do pracy w lesie.
Po dotarciu do samej wsi wita nas inny, zamglony świat. Momentalnie robi się bardzo zimno i ponuro. O ile wyżej słońce jeszcze przebija się przez zasłonę, o tyle na dnie doliny jest melancholijnie i smętnie.
Od drogi głównej i wsi Dorna Candreilor gdzie się kierujemy dzieli nas jakieś siedem kilometrów. Chcąc chronić stopy przed klepaniem asfaltu machamy na samochody, które z rzadka przejeżdżają tą drogą. Po kilkunastu minutach dopisuje nam szczęście i wesoły Rumun zabiera nas do wsi przy drodze głównej.
Zmarzliśmy i aby się ogrzać wchodzimy do knajpy nieopodal po czym tankujemy po dwie kawy. Następnie robimy zakupy na najbliższą dobę, zakładając, że tyle maksymalnie będzie trwał marsz do następnej wsi. W międzyczasie, około godziny 10:00 mgła rozrzedza się, a my grzejąc się na słońcu zmierzamy drogą w kierunku zachodnim.
Zanim łapiemy kolejnego stopa, idziemy wzdłuż drogi około kilometra. Kolejne trzy kilometry podwozi nas miejscowy. Wysiadamy na skrzyżowaniu i dalej maszerujemy piechotą. Najpierw do wsi Cosna, a następnie jedną z asfaltowych dróg w kierunku grzbietu nowego pasma górskiego. Właściwie nie jestem pewien czy to poboczny grzbiet gór Suhard czy już góry Bargau. Na mapach widnieją nieprecyzyjne podpisy tego rejonu. Na pierwszy rzut oka jednak widać, że wkroczyliśmy na tereny Bukowiny. Zmienia się charakter domów, ubiór ludzi i drobne szczegóły, które w szerszym tle składają się na wprost inny koloryt regionu. Po wpływach węgierskich nie pozostało tu już widocznego śladu.
Przed południem schodzimy z drogi asfaltowej i opuszczamy rozgrzaną słońcem dolinę. Zapuszczamy się w zalesioną drogę wyprowadzającą na grzbiet. W lesie na szczęście jest cicho i chłodno, gdyż w takich warunkach na odkrytym terenie przyszłoby nam wylać wiele potu. Główny grzbiet nie jest co prawda oznaczony żadnymi znakami szlaków, ale prowadzi nim droga i z nawigowanie nie sprawia żadnych trudności.
Przed pierwszą połoniną trafiamy na wątłe źródełko, które pojawia się akurat kiedy go potrzebujemy. Odpoczywamy tutaj oraz uzupełniamy puste butelki po wodzie. Na otwartym terenie zaczyna wiać i choć słońce dominuje na niebie to czuć zapowiadaną zmianę pogody. Na horyzoncie pojawiają się nieliczne chmury, a niebo jest z lekka zamglone. Pasmo, po którym idziemy prezentuje się malowniczo i bardzo widokowo, najwyższy szczyt przekracza niewiele ponad 1400 npm. Przed nami powoli wyrasta masyw Alp Rodniańskich, a z prawej strony rozciąga się główny grzbiet gór Suhard. W dolinach czerwienią się jesienne buki, a oświetlone połoniny zyskują złotawy odcień ogarniętych słońcem, zeschłych traw.
Podczas kilku godzin marszu ewoluuje również charakter gór, po których maszerujemy. Początkowo łagodne pasmo nabiera agresywnego pierwiastka, objawiającego się stromymi stokami i mocno wciętymi dolinami rzek.
Wieczorem Alpy Rodniańskie widzimy już jak na dłoni, dosłownie po drugiej stronie bardzo głębokiej doliny. Jesteśmy skądinąd nieopodal naszego celu – wsi Sant i zastanawiamy się czy schodzić do niej na nocleg. Pomimo niewielkiej odległości droga wije się i wydłuża, a my ostatecznie decydujemy rozbić biwak na grzbiecie, w bajecznych wprost okolicznościach przyrody. Gra świateł zachodzącego słońca przyćmiewa wszystkie widoki jakie do tej pory natura ofiarowała nam na tym wyjeździe. Zachód słońca trwa zdecydowanie zbyt krótko, choć nie przychodzi po nim oczekiwany ziąb górskiej nocy. Długo siedzimy poza namiotem i zanim kładziemy się spać snujemy plany na kolejny, ciężki dzień.
14 października
Zmotywowani do przejścia trudnego odcinka, dzień zaczynamy raczej bez pośpiechu. Pobudka o 6:00, godzinne pakowanie się i wymarsz. Chodzenie przed świtem już nam się znudziło. Chociaż pasterskie psy słychać od samego rana, to pomiędzy domy Sant wkraczamy dopiero po godzinie marszu. Górska dolina jest mocno wciętą formą terenu, a całe dostępne miejsce wykorzystano skrupulatnie przez miejscowych na wypas owiec i krów. Urbanizacja wygląda na znacznie bardziej rozwiniętą niż w miejscowościach nieopodal Braszowa czy Toplity.
Sant, w którym trafiamy akurat na poranne dostawy do sklepów okazuje się nie wsią, a miastem. Na każdym rogu spoglądają na nas twarze kandydatów na przyszłego prezydenta Rumunii. Tegoroczne wybory co prawda od początku marszu towarzyszyły mijanemu otoczeniu, ale w Sant plakaty w swojej liczbie stają się wprost natarczywe.
Zadowoleni i bogatsi o półtora tysiąca kalorii na osobę wyruszamy drogą na północ, powoli wspinając się na grzbiet Alp Rodniańskich. Te ostatnie góry na trasie są bardzo wybitne. Nawet nie chce się nam myśleć o tym, że z wysokości ok. 550 npm musimy wejść na ponad 2200 npm w pionie. Maszerujemy szutrową drogą do pobliskiego kompleksu turystycznego, położonego kilka kilometrów dalej i ponad pół kilometra wyżej – Alpina Blazna. Aby skrócić sobie drogę, ścinamy stromymi zboczami liczne zakosy. Odcinek ciągnie się, a bezwietrzna, słoneczna pogoda wyciska z nas pot.
W opustoszałym kompleksie turystycznym, który okazuje się wielkim i drogim molochem kupujemy kawę. Niestety i tu internet jest tymczasowo niedostępny, więc nie możemy sprawdzić pogody. Odpoczynek jednak dobrze nam służy i kolejne podejście jest już łatwiejsze. Gdy zaś wychodzimy na otwarty teren zaczyna wiać, po czym marsz staje się znacznie przyjemniejszy. Szlak niebieskich krzyżyków za którym podążamy wyprowadza nas na grzbiet i stopniowo na kolejne szczyty – Virful Cobaesl (1835 npm) i Virful Rosu (2113 npm). Wiatr dmie bardzo mocno, a na grani Alp Rodniańskich pojawiają się przeganiane jego podmuchami chmury.
Około południa w zacisznym miejscu robimy postój na jedzenie, by kilkanaście minut później z powrotem wrócić na grań. Mamy bardzo dobre tempo, ruchy są szybkie i płynne. W tych górach spotykamy nielicznych turystów, właściwie pierwszych, nie licząc kilku osobników w Calimani. Pozdrawiamy i mijamy napotkanych wędrowców, którzy idą w kierunku zgodnym z naszym.
Główna grań Alp Rodniańskich miejscami przybiera agresywny, skalny charakter, ale nie sprawia technicznych problemów. Tylko niekiedy trzeba się przytrzymać ręką, czy dobrze oprzeć na kamieniu. Po zejściu ze szczytu Virful Ineut (2222 npm) trafimy na główny szlak czerwony i dalej idziemy za jego znakami. Omijamy wejście na najwyższy szczyt w regionie – Virful Ineu (2279 npm) i trawersujemy go poniżej wierzchołka.
Bardzo mocny wiatr nie ucicha i po 14:00 trzeba wyciągnąć kurtki. W trudniejszym niż zwykle terenie pomimo usilnych starań kilometry mijają wolniej, a zmęczenie powoli daje o sobie znać. Szczególnie stopy, po kilkunastu dniach intensywnego marszu pieką niemiłosiernie. W pewnym momencie twierdzę nawet, że gdyby nas kijami okładano po stopach to różnica byłaby niewielka. Na szczęście rychły koniec marszu dodaje sił i chęci pokonywania własnych słabości.
Wieczorem docieramy do szczytu Virgul Gargalau (2159 npm), po czym schodzimy na przełęcz o tej samej nazwie. Szlak który prowadzi w dół wiedzie już do doliny i oznacza koniec naszych zmagań. Niemniej z drugiej strony mamy chęć przejść się jeszcze jutro dalej, aż do miasta Borsa. Niestety w praktyce pogoda jest niepewna, a cel oddalony o prawie trzydzieści kilometrów.
Decydujemy się a nocleg nieopodal przełęczy, która do tego najlepszym miejscem na głównym grzbiecie. Jutrzejszą decyzję co do wyboru opcji pomiędzy kontynuacją marszu a schodzeniem decydujemy od pogody. Z takim założeniem kładziemy się spać.
15 października
Rankiem ciągle wieje. Namiot, który nie wysechł od tygodnia wreszcie ma okazję, akurat ostatniego dnia. Wstajemy o 6:30 i obserwujemy pogodę wokół nas. Wiatr przegania po niebie czarne, nieprzyjemne chmury i zapowiada rychłe opady. Klamka zapadła, decydujemy się schodzić do najbliższej wsi.
Ostatnie dziewięć kilometrów jakie dzieli nas od doliny pokonujemy przy bajecznej grze świateł i kolorów wstającego dnia. Jest po prostu pięknie i kilkukrotnie zatrzymujemy się podziwiając widoki. Droga biegnie początkowo niebieskim szlakiem zejściowym na północ aż do wypłaszczenia Poiana Stiol. Stamtąd odbijamy prosto na zachód, w kierunku wciętej doliny. Z tego miejsca Marmarosze wyglądają pięknie, oświetlone nielicznymi promieniami wschodzącego słońca, kontrastując intensywną zielenią na tle fioletowego, burzowego nieba.
Odcinek mający sprowadzić nas do doliny jest krótki, ale za to bardzo stromy i trzeba uważać żeby na samym końcu marszu nie zrobić sobie krzywdy. Początkowo biegnie nieopodal pięknego wodospadu Caso Gailol, następnie stopniowo zagłębiając się w bukowy, złosisto-brązowy las.
Ścieżka, z początku wąska, wkrótce przechodzi w drogę szutrową, a na wysokości pierwszych zabudowań przybiera postać typowej asfaltówki. Dochodzimy do miejscowości hoteli i udogodnień turystycznych - Statiunea Borsa. Do krajowej drogi głównej nr 18, która znaczy koniec naszego marszu docieramy o 9:50. Udało się zrealizować plan i pokonać całe Rumuńskie Karpaty Wschodnie. Fanfar nie ma, za to zbita piątka i wzajemne gratulacje realizacji założonych celów muszą tymczasowo wystarczyć.
Na długie rozważania jak zwykle brakuje czasu. Nieopodal stoi bus do Borsy, który odjeżdżał za kilka minut. Szczęście dopisuje i wizja łapania stopa na mało ruchliwej drodze, która skądinąd nie bardzo nam odpowiadała, odchodzi. Za 2 leje jedziemy dziesięć kilometrów i docieramy do miasta Borsa o 10:30, by tam wstąpić do knajpy na dobrą kawę i wi-fi. Z ciekawości sprawdzam rozkład ukraińskich pociągów i odkrywam, że bezpośredni z granicy do Lwowa kursuje raz dziennie, akurat wieczorem.
Bez namysłów wsiadamy w pierwszego busa, jaki zmierza do miasta granicznego – Sighetu Marmatei. Kosztuje 14 lei, a przejazd 80 kilometrów zajmuje dwie godziny. O 14:30 jesteśmy na miejscu, oglądając pochmurną i smętną aurę, która zapowiada załamanie pogody. Podczas ostatniego przystanku na terenie Rumunii przygotowując się na długie oczekiwanie na przejściu odwiedzamy jeszcze miejscowego Lidla i kupujemy coś do jedzenia na najbliższe godziny. Granica jest nieopodal, a dwa kilometry jakie nas od niej dzieli pokonujemy pieszo.
Procedura przejścia przez bramki rumuńskie, drewniany stary most na rzece Tisa, oddzielający sąsiadujące kraje i wreszcie kontrola pograniczników ukraińskich idą szybko i bezkolizyjnie. Jak na jedyne piesze przejście rumuńko-ukraińskie nie ma tu tłumów ani dużego zamieszania. Po przeciwległej stronie rzeki idziemy około kilometra, aby trafić do centrum miejscowości Solotvyne. Tam wymieniamy leje na hrywny oraz ciesząc się z pięknego kursu miejscowej waluty kupujemy czego dusza zapragnie. Następnie zmierzamy na stację kolejową i czekamy na nocny pociąg do Lwowa. Nasz transport i nocleg zarazem wytacza się o 17:25, w perspektywie mając jedenaście godzin jazdy przy bajecznym koszcie 24 hrywien. Wprost niespotykane – właśnie za to można lubić Ukrainę.
Póki jesteśmy w przedziale jeszcze właściwie sami wychylamy wino zwycięzców, gaworzymy o planach na przyszłość oraz wpatrujemy się w szary krajobraz za oknem. Jeszcze przed wyjazdem pociągu zaczyna lać, a deszcz będzie towarzyszył nam właściwie do samego Lwowa. Gdy robi się bardziej tłoczno zajmujemy górne kuszetki i zadowoleni z miękkich leżaków przesypiamy całą drogę.
16 października
O 6:25 czasu miejscowego zatrzymujemy się we Lwowie i wychodzimy na miasto. Wleczemy się niespiesznie, czekając na otwarcie pierwszych lokali gastronomicznych. Niestety pogoda nie sprzyja i miasto szybko zasnuwa się mgłą. Kilka minut po 8:00 wchodzimy do Pyzatej Chaty by w nagrodę za przejście najeść się do syta za niewielkie pieniądze. Około 10:00 wsiadamy w marszrutkę do Szehini i na granicy meldujemy się parę minut po południu. Nie możemy wszak odjechać bez suwenirów od wschodnich sąsiadów i kolejna godzina schodzi nam na roztrwanianie hrywien w pobliskich sklepach.
Samo przejście przez granicę trwa niezwykle krótko. Co dziwne – czekamy po ukraińskiej stronie, a na polskim przejściu pierwszy raz zostajemy zaproszeni dla korzystania z wejścia dla obywateli UE co skraca czas oczekiwania do zera. Kilka minut później witamy polską ziemię.
Awaria linii kolejowej uniemożliwia nam skorzystanie z najtańszego i najwygodniejszego sposobu na wydostanie się z Przemyśla. Czekamy na autobus i jedziemy nim do Rzeszowa. W tym mieście wyjazd ostatecznie dobiega końca. Żegnamy się i Janusz wysiada, aby teraz kierować się na północ, w stronę Lublina i Puław. Ja tymczasem zmierzam dalej na Sandomierz i na południe, wzdłuż linii Wisły.
Cały wyjazd mogę zaliczyć do niesamowicie udanych i ponadprzeciętnie szczęśliwych. Pogoda dopisała, jak tylko mogła najlepiej. W październiku przygotowaliśmy się bardziej na śnieg niż upały sięgające 25 stopni Celsjusza. Deszcz właściwie nie padał, a jeśli już to raczej wieczorami i nocą. Dziwię się, że na swojej drodze nie spotkaliśmy żadnego niedźwiedzia, gdyż tropów tych zwierząt oglądaliśmy setki właściwie codziennie i choć żartowaliśmy z tego szyderczo, to fakt ten nie napawał nas optymizmem. Z pewnością większą szansą było spotkanie niedźwiedzia niż turysty – takich osobników widzieliśmy raptem kilku przez kilkaset kilometrów marszu. Rumuńskie Karpaty są niesamowicie piękne w październiku, obrazują wprost duszę złotej jesieni. Dodatkowo jest pusto – nie ma ujadających psów czy tłumów turystów. Kolejną zaletą jest niezbyt wysoka temperatura – letnie upały w Rumunii na długo zapadły mi w pamięć. Według mnie pogodny październik jest najlepszym miesiącem na odwiedzenie tej części Karpat i z pewnością w przyszłości planując wycieczkę w te tereny wezmę pod uwagę powyższe zalety.
Przejście rumuńskich Karpat wschodnich było ostatnim akcentem mojego projektu „Łuk Karpat 2010-2014”. Mogę powiedzieć, że ten wyjazd zakończył pewien rozdział mojego życia, który nazwałbym „Student w podróży”. Jak daje będą się toczyć moje wyjazdowe losy – czas pokaże. Z tej perspektywy mam jednak świadomość, ze ostatnie pięć lat żyłem i realizowałem. Pozostaje wierzyć, że kolejne nie zamienią się w wegetację.
Z górskim pozdrowieniem
Tomasz Duda
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz