wtorek, 17 października 2023

Pik Karola Marksa (6727 m npm) - relacja z wejścia na szczyt w Tadżykistanie cz 2. Aklimatyzacja na Vrang Pass

25 lipca 

Rozpoczynamy akcję górską z dużym wyprzedzeniem od solidnej aklimatyzacji. Długo myślimy, co zrobić najpierw aby systematycznie zdobywać wysokość i decydujemy się na trekking w kierunku przełęczy Vrang. Miejscowość położona jest na wysokości około 2700 m npm, a następne noclegi planujemy na wysokości około 3200 m npm, 3700 m npm i 4200 m npm. aklimatyzacja ma przebiegać wolno, ale to z kolei powinno zaprocentować na właściwej akcji górskiej. 

Wstajemy o 5:00 rano, zbieramy się powoli i po godzinie wychodzimy w kierunku północnym. Pomimo wczesnej pory nie jest zimno i maszeruje się bardzo przyjemnie. Plecaki zostały przy tym solidnie wybebeszone, a zabrane jedynie najpotrzebniejsze rzeczy, wobec czego ciężar również nam nie doskwiera. Ścieżka w kierunku przełęczy Vrang jest stosunkowo wyraźna i wiedzie wzdłuż górskiego potoku. Początkowo prowadzi nieopodal ruin buddyjskiej świątyni i ruin fortecy Vrang, by po osiągnięciu 3000 m npm opaść sto metrów długim trawersem do właściwej doliny potoku, która od strony miejscowości nie była w ogóle widoczna. 



Ścieżka wiedzie po kamienistych zboczach i piargach. Poruszanie się tutaj w sandałach nie należy do przyjemności, jednak nie mamy większego wyboru i noga za nogą posuwamy się do przodu. Idzie się bardzo przyjemne. Plecaki są relatywne lekkie, słońce które zaczęło świecić na podejściu zupełnie nie dokucza nam w zacienionej dolinie, a ścieżka jest dobrze widoczna. Nawet brak klamry od pasa biodrowego, którą omyłkowo zostawiłem w domu nie przeszkadza mi zbytnio. 




Wysokość zdobywamy powoli i sukcesywnie, zaś po osiągnięciu ok 3200 m npm i wdrapaniu się na jeden z progów doliny rozważamy opcje noclegu. Przeszliśmy bardzo niewiele, godzina to około 8:30, ale nasz plan aklimatyzacji zakłada nocleg na około 3200-3300 m npm, co ma duże znaczenie dla dobrego samopoczucia wyżej. Początkowo na skalnym progu znajdujemy ułożone z kamieni pasterskie schronienia, przy których postanawiamy zabiwakować, jednak okazuje się, że do potoku jest relatywnie daleko, co zapowiada problemy z dostępnością wody.  Postanawiamy na lekko zrobić rekonesans i przejść jeszcze kawałek wzdłuż ścieżki. Początkowo okolica nie rokuje na wygodne miejsca pod namioty, ale po około pół godziny marszu dochodzimy do kolejnego płaskiego terenu ze schronieniami pasterskimi, które położone jest zdecydowanie bliżej źródła wody. Postanawiamy tutaj zostać.



 Przygotowujemy miejsca pod namioty, organizujemy przestrzeń do siedzenia i gotowania. Aranżujemy również zadaszenia z plandeki pod namiot, którą rozwieszamy nad przygotowanymi murkami z kamieni. Gdy jest dużo czasu wolnego,  można wykonać szereg czynności, alby wokoło funkcjonowało się wygodniej. Około południa przechodzi obok naszego obozowiska syn gospodarza z Vrang, u którego mieszkamy, a który wychodzi z osłem na górskie pastwisko. Im później tym zaczyna robić się goręcej.  Słońce operuje bezlitośnie, a w miejscach niezacienowych trudno jest wytrzymać. Chociaż teren jest odludny to obok naszego obozowiska przechodzi grupa turystów, a za nimi przewodnicy z bagażami na osłach. To nasze jedyne towarzystwo dzisiaj. 



Dalsza część dnia upływa nam na gotowaniu wody z potoku, drzemkach i przygotowywaniu posiłków.  Od rana dokucza mi ból gardła, który po południu przerodził się również w ból zatok i zatkany nos. Biorę środki zaradcze jednak na ile znam siebie to pewnie niewiele one pomogą. Około 17:00 zapewniamy sobie atrakcję, poprzez przygotowanie ogniska oraz opiekanie na kamieniu kiełbasy krakowskiej i salami. To ostatnie smażone smakują rewelacyjnie. Aklimatyzacja przebiega poprawnie u wszystkich. Jedynie Marcin skarży się na ból głowy i mówi, że dopiero wieczorem czuje się lepiej. Zmrok w dolinie potoku zapada wcześniej niż we Vrang, tak że około 20:30 kładziemy się spać. 






26 lipca 

Obserwując temperaturę w dniu poprzednim wiemy, że musimy znowu wstać wcześniej, aby zdążyć dotrzeć do kolejnego obozu zanim słońce zaleje dolinę. Tym samym po raz kolejny etap organizowania śniadania rozpoczynamy już o 5:00 rano. Rano jest ciągle relatywnie ciepło. Może bez przesady, ale tak akurat aby komfortowo funkcjonować w obozie. Zbieramy się szybko i już o 6:10 wychodzimy w dalszą drogę do góry. Ścieżka wiedzie standardowo wzdłuż potoku i kolejnych dolin. 



Po około godzinie musimy przejść pierwsza rzekę i dochodzimy do obozu pasterskiego, gdzie pasą się osły. Następnie czeka nas kolejne przekraczanie strumienia, tym razem już wartkiego i szerokiego. Zbieramy się do tego dłuższą chwilę, chodząc wzdłuż jego brzegów i oceniając gdzie będzie najlepiej go przekroczyć. Nie wygląda zachęcająco, a woda sprawia wrażenia naprawdę wartkiej. Po dłuższej chwili wybieramy najlepsze w naszej ocenie miejsce, chociaż mamy wrażenie, że żadne nie jest wybitnie bezpieczne. Przejście nie należy do najprzyjemniejszych, a woda lodowata, tak że po kilku metrach nie czujemy już palców u stóp. Wszyscy przechodzimy strumień bez problemów,  mając zarazem świadomość,  że przejście po południu mogłoby być operacją dużo bardziej problematyczną i być może niewykonalną w bezpieczny sposób. 



Za strumieniem idziemy zachodnim zboczem doliny, by przed 10:00 dotrzeć do obozu na wysokości około 3850 m npm. Pomimo wczesnej pory zostajemy tu na noc aby konsekwentnie realizować proces aklimatyzacji. Jako, że do wieczora pozostało nam jeszcze trochę czasu, postanawiamy pospacerować po okolicy i eksplorować dalszą drogę na dzień jutrzejszy. Nie wiemy do końca na jakiej wysokości powinniśmy przekroczyć rzekę i to prawdopodobnie będzie najtrudniejszy element jutrzejszego dnia. Po krótkiej wycieczce wracamy do obozu, rozbijamy namioty i gotujemy. Koczujemy aż do momentu gdy słońce zachodzi za góry i spiekota daje nam trochę wytchnienia i pozwala wyjść poza pasterski szałas, gdzie zorganizowaliśmy kuchnię oraz w którym panuje naturalna klimatyzacja. Pomimo, iż w słońcu jest gorąco, to na zewnątrz wieje zimny wiatr i po dłuższej chwili spędzonej w cieniu, robi się chłodno.





Wieczorem obmyślamy plany na kolejne dni i okazuje się, że wejście z obozu drugiego (4250 m npm) na przełęcz i zejście tego samego dnia do Vrang, ktore zaplanowaliśmy na czwarty dzień, mogą nie być wykonalne gdyż  po południu właściwie nie ma możliwości przejścia strumieni. Odległości są również spore. Co więcej, nie mamy również jedzenia na czwarty biwak i jeśli nie zejdziemy czwartego dnia wieczorem, to będziemy musieli trochę głodować. Postanawiamy, że zmodyfikujemy plan na kolejny dzień i zamiast prostego wejścia do obozu na 4250 m npm spróbujemy po jego osiągnięciu na lekko wejść na przełęcz i wrócić tam na nocleg. Budziki ustawiamy na 4:30 i kładziemy się spać jeszcze zanim słońce na dobre zajdzie - około 19:00. 




27 lipca 

Wstajemy o 4:30, na zewnątrz jeszcze jest szarówka. Jesteśmy trochę odwodnieni, więc poza śniadaniem przyjmujemy jeszcze nadprogramowe ilości wody. Powoduje to, że namioty opuszczamy dopiero po 6:00 rano. Ścieżka wiedzie początkowo na morenę, a następnie schodzi do postoju, który musimy przekroczyć.  Woda jest lodowata. Po wejściu do strumienia momentalnie tracę czucie w palcach u stóp i następne pół godziny muszę walczyć, aby przywołać je do porządku. Za obozem pierwszym droga jest bardzo komfortowa jak na okoliczności, w których się znajdujemy - nie ma problemu ze znalezieniem ścieżki, która wiedzie terenem twardym, dającym dobre oparcie dla butów.




Droga do obozu drugiego położonego na wysokości 4250 m npm mija nam błyskawicznie. Po około dwóch i pół godzinach naszym oczom ukazuje się rozległa dolina, a na jej końcu polana i pasterskie szałasy z kamieni przypominające skalne miasteczko. Jeszcze tylko kolejne przekroczenie potoku i już siedzimy przy kamiennych murkach wygrzewając się na słońcu. Zgodnie z planem nie tracimy tutaj czasu, tylko przepakowujemy plecaki na dalszą drogę. Zostawiamy w obozie cały sprzęt biwakowy, resztkę jedzenia, która nam została i zbieramy się do wyjścia. Około 9:00 wyruszamy. Z obozem drugim ścieżka staje się zdecydowanie mniej przyjemna. Na dzień dobry musimy kilkukrotnie przekraczać potoki, by po jakimś czasie zorientować się, że jej przebieg względem mapy widocznie zmienił się przez ostatnie lata. Najbardziej problematyczne jest pokonanie piarżystego progu, który wyprowadza na wysokość około 4500 m npm, a na którym po omacku szukamy drogi, wypatrując śladów ludzi i zwierząt. Za tą formacją rozpościera się kolejna dolina polodowcowa poprzecinaną licznymi potokami, które po kolei musimy przekraczać. W tym kontekście nieocenione są sandały, które mamy na nogach, a którym żadna woda nie jest straszna. Z doliny widzimy już również nasz cel - przełęcz Vrang, jednakże z oddali nie widać aby prowadziła na nią jakakolwiek ścieżka. 




Dolinę przechodzimy szybko i sprawnie, a dalej kierujemy się lekko na zachód, aby wzdłuż potoka, szerokim łukiem kierować się w stronę przełęczy. Mamy już około 4700 m npm i oddechy stają się krótsze, a wysokość daje się we znaki. Najbardziej wysokość odczuwa Marcin, który mówi, że niezbyt dobrze się zaaklimatyzował. Gdy kończy się potok, który jest naszym drogowskazem na tej trasie, postanawiamy improwizować i z braku widoczej ścieżki obierany azymut na interesującą nas przełęcz. Po dłuższej chwili natrafiamy na wyraźnie ślady i już za nimi wędrujemy mozolnie do góry. Wyprowadzają nas one do przełęczy Vrang na 5000 m npm. Pierwszy wchodzę ja, za mną Janusz, następnie Janek i Marcin. Ten ostatni ma widocznie gorsze tempo. Jako, że czuję się dobrze, oznajmiam chłopakom, że idę jeszcze na pobliski szczyt który widoczny jest z przełęczy. Towarzyszy mi Janek, któremu pomysł zdobycia jakiegoś wierzchołka ewidentnie się spodobał. Na wspomniany szczyt mierzący około 5140 m npm docieramy szybko, a wisienką na torcie jest skalista kopuła szczytowa, gdzie pojawiają się nawet elementy wspinaczkowe. Okazuje się, że do wejścia na tą wysokość wystarczyły nam sandały, a buty wysokogórskie przenosiliśmy przez całe wyjście w plecakach. Z wierzchołka widać  masyw Piku Karola Marksa, który niestety w tej chwili spowity jest mgłą. 






Przy zejściu z wierzchołka dostrzegamy, że pogoda od strony Hindukuszu i naszego obozu zaczyna się psuć co nie wróży nic dobrego. Bez zwłoki zbieramy się w drogę powrotną, podczas której musimy uważać bardziej niż przy wejściu. Ja idę pierwszy, za mną Januszek i Janek, a na końcu Marcin, któremu wysokość dziś mocno dała się we znaki. Szybko sukcesywnie schodzimy, chociaż dla mnie wyszukiwanie niewyraźnych śladów ścieżki wśród łupków,  pyłu i luźnych kamieni jest bardzo męczące. Zważywszy, że jest już po 15:00, potoki które przekraczamy pokazują swoje prawdziwe oblicze. Wody płynie więcej, a nurt robi się coraz bardziej rwący. Trzeba bardzo uważać aby nie zrobić sobie żadnej krzywdy. Piarżyste zbocze, zlokalizowane poniżej 4500 m npm, które pokonywaliśmy rano, znowu jest dla nas problematyczne, głównie z powodu niemożności znalezienia właściwej ścieżki i konieczności wytyczania własnej. Przejście przez rzekę około 300 m od obozu z pozoru nie powinno być problemem, jednak w praktyce to już nie żarty. Wartki nurt i woda po uda przypominają nam, że do końca należy zachować ostrożność. Około 17:00 docieramy zmęczeni do obozu, gdzie szybko dzielimy się czynnościami do wykonania. Ja gotuję, Janek z Januszkiem rozbijamy namioty, Marcin odpoczywa, jako że dzisiejsze wyjście najbardziej dało mu się we znaki. Zmęczenie czuć u każdego, tak samo wychłodzenie. Jemy co jeszcze nam zostało, pijemy i około 19:30 zbieramy się do namiotów. Plan na dziś wykonany 




28 lipca 

Budzimy się o 5:00 rano i niespiesznie rozpoczynamy zwijanie obozu. Budzą nas chmury i chłód, co jest dla nas swego rodzaju nowością w tym kraju. Gotujemy wodę na śniadanie, kawę i herbatę, zbieramy się dopiero po 6:00 rano. Jest chłodno. Jeszcze nie wychodzimy, gdy już mamy zmarznięte stopy, natomiast za 50 m czeka nas pierwsze przechodzenie rzeki w tym dniu. Lodowata woda o poranku wybudza nas lepiej niż kawa. Ze szczękającymi zębami idziemy w dalszą drogę w dół doliny. Mijamy po drodze znajome miejsca, które jednak od drugiej strony wyglądają zupełnie inaczej. Odmiennie też wygląda ścieżka, gubimy ją wielokrotnie. 


Pogoda zaczyna powoli się poprawiać, temperatura podnosić, a nam upływają kolejne kilometry marszu. Jeszcze dwukrotnie przychodzi nam przekraczać główny nurt rzeki, ale z racji wczesnej pory nie stanowi to dla nas problemu. Gdy mijamy nasze pierwsze obozowisko na wysokości 3350 m npm słońce operuje już mocno. Zbieramy śmieci, które zostawiliśmy trzy dni temu i idziemy dalej. Za skalistym progiem czeka nas ostatnie strome zejście w dół po sypkich piargach i lekkie podejście do bramy doliny nieopodal ruin fortecy Vrang. Po osiągnięciu tego ostatniego  punktu spędzamy trochę czasu na odwiedzeniu ruin dawnej twierdzy i niespiesznie schodzimy do miejscowości. Do miejsca, gdzie zatrzymujemy się na nocleg docieramy około 13:00. Wita nas przyjacielski gospodarz, który od razu proponuje nam herbatę. Nie odmawiamy, w międzyczasie myjemy się i robimy pranie.





Następnie idziemy do sklepu aby zakupić aprowizację na wieczór, której głównymi składnikami są olej i 4 kg ziemniaków,  których robimy frytki. Cały wieczór spędzamy na rozmowach z sobą i gospodarzem, około 21:30 kładziemy się spać. 



29 lipca 

Wstajemy około 7:00 gdyż na dziś przewidzieliśmy dzień restowy. Jemy śniadanie, które miejscowi przygotowali z jajek kupionych przez nas w sklepie dzień wcześniej. Po śniadaniu niespiesznie rozpoczynamy pakowanie jedzenia na jutrzejsze wyjście. O 11:00 przyjeżdża kierowca, z którym wybieramy się na gorące źródła Bibi Fatima do miejscowości Yamchun. Przejazd nie jest tani, gdyż kierowca zgodził się na przejazd za 400 somoni. Jedziemy starszym samochodem terenowym, w którym po kilku minutach robi się nieznośnie gorąco. W miejscowości Yamchun skręcamy w szutrową drogę, która pnie się stromo do góry. Jedziemy nią kilka kilometrów serpentynami, mijając po drodze ruiny fortecy Yamchun. Same gorące źródła Bibi Fatima składają się z kilku budynków usytuowanych nad rwący potokiem. Wejście kosztuje 20 somoni od osoby, basen ma kilka metrów kwadratowych, a woda jest obiektywnie gorąca. Wewnątrz panuje duszna atmosfera i w basenie spędzamy około pół godziny w czterech sesjach, z przerwami na ochłonięcie. Spędzenie w środku godziny byłoby nie tylko niezdrowe, ale i nieprzyjemne. 



W drodze powrotnej zwiedzamy fortecę Yamchun, która położona jest na wysuniętym cyplu, górującym nad Korytarzem Wachańskim. Przed 14:00 wracamy do Vrang, idziemy do sklepu i kupujemy produkty na obiad. Gotujemy makaron z sosem pomidorowym i mięsem wołowym z puszki. Wieczorem pakujemy się, przygotowujemy worki z bagażem dla osła i załatwiamy ostatnie kwestie z naszym gospodarzem, który ma 6 sierpnia wyruszyć na wyjazd z turystami z Iranu, więc najprawdopodobniej po powrocie z akcji górskiej już się nie spotkamy. Z jego pomocą sprawdzamy pogodę na Piku Karola Marxa, następnie do późna rozmawiamy. Nie możemy nadziwić się, jak bardzo nasz gospodarz i przewodnik ma otwartą głowę i wszechstronną wiedzę, jak na człowieka wychowanego w Azji Centralnej przy granicy z Afganistanem. Można z nim porozmawiać dosłownie na każdy temat. 





Ciąg dalszy nastąpi :)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz