środa, 11 października 2023

Pik Karola Marksa (6727 m npm) - relacja z wejścia na szczyt w Tadżykistanie cz 1. Podróż do Vrang

Na blogu nie było mnie już rok, a ostatnio publikowałem relację z wyjazdu do Peru. Teraz wracam z dziennikiem z kolejnej wakacyjnej wyprawy. Tym razem wyruszyliśmy do Tadżykistanu - kraju, do którego zmierzaliśmy już co najmniej dekadę, ale dopiero teraz udało się nam do niego dotrzeć. Pierwotnie w planach był Pik Korzeniewskiej, ale ostatecznie postanowiliśmy zaatakować Pik Karola Marksa - najwyższy szczyt w pamirskim pasmie Shakdhara, leżący tuż przy granicy z Afganistanem, tj. z naszej perspektywy dokładnie na końcu świata. 

Poniżej na wasze ręce składam relację, czy bardziej dziennik z wyjazdu, pisany na bieżąco podczas trzech tygodni wyjazdu do Tadżykiastanu. 

Zaczynamy....


... sobota, 15 lipca 2023 roku, godz. 8:30. Odblokowuję telefon i widzę SMS o treści "your flight has been changed". Ta wiadomość rozpoczyna serię problemów, które kończą się odwołaniem pierwotnego lotu z Pragi do Duszanbe i owocują kupnem nowego z Warszawy do stolicy Tadżykistanu z przesiadką w Dubaju. Długo by można opowiadać o powyższym niemiłym zdarzeniu, ale wyjazd zaczął się od poważnych problemów, które trochę osłabiły naszą motywację do wyjazdu. 


Czwartek 20 lipca 2023 roku 

Spotykam się z chłopakami na lotnisku na Okęciu około godziny 19:00. Jest nas czterech, a skład ten sam, co dziewięć lat temu podczas wyprawy na Khan Tengri. Mnie i Janusza przywozi Konrad, a po chwili z Lublina przyjeżdża Marcin, a za nim Janek. Możemy zacząć przepakowywanie i tradycyjne foliowanie plecaków przed lotem. Ja odkrywam, że przy pasie biodrowym plecaka brakuje mi klamry, co oznacza utrudnienie w noszeniu bagażu podczas całego wyjazdu. 



Przepak zajmuje nam dłuższą chwilę, tak że pospiesznie kierujemy się do Check in, aby zdążyć na lot. Niestety trafiamy na chłopaka, który przyucza się do pracy i który obsługuje nas bardzo długo, podczas gdy minuty do odlotu biegną w bardzo szybkim tempie. Po chwili dochodzą problemy z bagażem nadwymiarowym, a nam jeszcze bardziej zaczyna się spieszyć. Tym samym z ulgą przechodzimy kilka chwil później przez kontrolę bezpieczeństwa i po kilkunastu minutach meldujemy się pod bramkami naszego lotu,  które znajdują się dokładnie na samym końcu lotniska Chopina. Około 21:30 wylatujemy do Dubaju. 



21 lipca 

Po 5 godzinach lotu, około 5:00 ra no dolatujemy do Dubaju. Tuż po wyjściu z samolotu uderza w nas niesamowity podmuch gorąca. Pomimo wczesnej godziny, na zewnątrz jest ponad 35 stopni, co dla nas jest odczuciem niesamowicie nienaturalnym. Po wejściu na miejscowe lotnisko trafiany w objęcia klimatyzacji, bez której tutaj nie dałoby się żyć. Dalszy lot mamy o 22:50 więc 17 godzin, jakie tutaj musmy spędzieć, planujemy konstruktywnie poświęcić na zwiedzanie miasta. Lądujemy na Terminalu 3, skąd kursuje metro do miasta. Po szybkim rozważeniu opcji do wyboru, idziemy na metro i kupujemy bilety jednorazowe. W pierwszej kolejności planujemy wyjazd do Dubai Mall i zobaczenie najwyższego budynku na świcie - Burgh Khalifa. Metro jest zautomatyzowane i ściśle współpracuje z klimatyzacją. Stacje metra są klimatyzowane,  pociągi również. 



 Z metra na Dubai Mall wychodzimy klimatyzowanymj korytarzami, którymi idziemy kilkaset metrów do centrum handlowego. Wyjście na zewnątrz przyprawia o mdłości. Pomimo godziny 9:00 rano, na otwartym powietrzu da się komfortowo wytrzymać jedynie bez ruchu w jednym miejscu i to co najwyżej kilka minut. Wychodzimy tylko na chwilę, po czym znowu kryjemy się w centrum handlowym. Po nieprzespanej nocy siadamy przy kawie i zasypiamy na fotelach. 



Do wykorzystania mamy jeszcze co najmniej kilka godzin, więc po zastanowieniu postanawiamy maksymalnie wykorzystać czas wolny w tym mieście i kupujemy jeszcze bilet całodziennemu na metro. Próbujemy dostać się nad morze i sprawdzić temperaturę wody. Znalezienie dostępu do wody okazuje się niełatwe. Wszystkie plaże wydają się zamknięte. Po odwiedzeniu kilku miejsc, gdzie do morza dostać się nie udało, w końcu około 13:00 docieramy do Dhamara Beach i idziemy 200 metrów nad morze. Na plaży odpoczywa jedynie kilka osób i nic w tym dziwnego. Przejście tego odcinka wyciska z nas pot z każdym krokiem, a wejście do morza pokazuje, że woda ma temperaturę zupy. Po raz pierwszy w życiu doświadczam takiej temperatury wody w warunkach naturalnych. 




W południe na zewnątrz jest nie do wytrzymania, a piekarnik to określenie bez żadnej przesady. Poza klimatyzowanymi pomieszczeniami po prostu nie można funkcjonować. Po pół godziny na zewnątrz mokrzy od potu lejącego się po całym ciele uciekamy do metra, którym jedziemy na drugą stronę miasta około 1,5 h. W ostatnim akcie desperacji postanawiamy podjąć jeszcze ostatnią próbę odwiedzenia starszej części miasta przy stacji Sharam i starego fortu. To ostatnie na co nas stać, a historyczne budynki nie robią na nas żadnego wrażenia. 


Następnie jedziemy dalej i po przesiadką do autobusu docieramy do Terminala nr 2 na lotnisku w Dubaju, skąd spodziewamy się złapać kolejny samolot do Duszambe. W budynku panuje nieludzki tłok i znalezienie miejsca nie przychodzi nam łatwo. Udaje nam się przespać kilka godzin przed kolejną nieprzespaną nocą.  



22 lipca 

Około 3 rano docieramy do Dushanbe. Przy odprawie miejscowi się nie spieszą - widać już azjatycki luz wokoło. Lotnisko jest bardzo male i folklorystyczne, mniejszego chyba do tej pory nie widziałem. Z racji, że wokoło jeszcze noc, znajdujemy ustronne miejsce na lotnisku, rozkładamy karimaty i zasypiamy. Bez problemów i niepokojeni przez miejscowych przesypiamy relatywnie wygodnie do 7:00 rano. 


Po przebudzeniu od razu szukamy transportu do centrum. Przejazd kosztuje 50 somoni, tj. ok 20 zł. W mieście rozmawiamy z miejscowymi i znajdujemy zabookowany wcześniej Alihostel, gdzie pomimo godizny 8:00 rano możemy się zakwaterować.  Pokój robi na nas bardzo dobre wrażenie - czysto, działająca klimatyzacja i przyjemna łazienka. Miejscowi są bardzo mili - pokazują nam sklep i knajpę.  Ponadto właściciel hostelu zapytany o ewentualny transport na południe, dzwoni do kierowcy, który oferuje nam przejazd do Vrang za 600 dolarów. Jako, że posiadamy informację,  że cena przejazdu mieści się w granicach średniej stawki, akceptujemy ofertę i umawiamy się na spotkanie kolejnego dnia  o 4:00 rano. 


W międzyczasie musimy załatwić formalności czyli rejestrację i przepustkę do Górskiego Badachsza . Po wizycie w miejscowym urzędzie OWIR okazuje się, że możemy bez problemów otrzymać wizę na 14 dni i przepustkę na ten czas, ale do jej przedłużenia na okres 30 dni trzeba nam zaświadczenia o pobycie z hostelu. Musimy więc wracać do gospodarza, który akurat gdzieś się ewakuował i następnie z zaświadczeniem wracać do urzędu, który otwarty jest do godziny 14:00. 


Gdy wracamy do urzędu okazuje się, że przepustki i rejestracji dziś nie otrzymamy, a dopiero w poniedziałek. Kurs somoni do złotówki to około 0,40 SOM/PLN. Rejestracja pobytu na 30 dni kosztuje 200 somoni, przepustka 50 somoni od osoby.  Dopiero po usilnych prośbach okazuje się, że cudowanie możemy uzyskać te dokumenty w dniu dzisiejszym. Jako, że mamy do załatwienia jeszcze kilka rzeczy, postanawiamy, że Marcin z Jankiem zostaną w urzędzie w oczekiwaniu na dokumenty, zaś ja z Januszem pójdziemy na miasto w poszukiwaniu gazu do palników. Po dłuższym spacerze ulicami rozgrzanego słońcem miasta wreszcie udaje się nam znaleźć gaz w kartuszach, ale sprzedawca rzuca cenę 150 somoni za 230 g. Jest to zbyt wysoka kwota, ale po negocjacji udaje się zejść do poziomu 115 somoni . Jako, że znalezienie innego źródła pozyskania gazu okazje się bezowocne, kupujemy 6 kartuszy, po wynegocjowanej cenie. Do hostelu wracamy, gdy upał jest największy, a na zewnątrz panuje temaperatura ponad 40 stopni. Pomimo, że w porównaniu do wczorajszego upału w Dubaju tym razem jest nawet znośnie, postanawiamy przeczekać największy skwar. W hostelu jemy jajko z patelni, przygotowane przez gospodarzy, które ma być subtytutem śniadania, którego jutro nie zjemy.



Po krótkim odpoczynku wychodzimy do centrum jeszcze raz, aby odwiedzić lokalne atrakcje. Ku naszemu zdziwieniu miasto się nam bardzo podoba. Jak na poradziecki ośrodek urbanistyczny jest bardzo dobrze i schludnie urządzone. Wszędzie dominuje przeskalowana, ale przyjemna dla oka architektura, nie brakuje zieleni, w tym parków i skwerów. W porównaniu do np. Bishkeku, to otoczenie jest zupełnie inne, z dużą korzyścią dla tadżyckiej stolicy. Wieczorem upał lekko odpuszcza, a wokoło włączane są fontanny. Robi się bardzo klimatycznie. Jako, iż jesteśmy umówieni z kierowcą o 4:00 rano na wyjazd, relatywnie wcześnie wracamy się do hostelu. Nie ma jednak mowy o odpoczynku, gdyż wieczór spędzamy na rozmowach we własnym gronie z właścicielem hostelu, który jest bardzo rozmowny i opowiada na o historii swojej i swojego kraju. 









23 lipca 


Budzimy się o 3:30 w klimatyzowanym pokoju i dziękujemy w duchu za takie wygody, gdyż na zewnątrz jest ciągle upał. Po pół godziny przyjeżdża kierowca i możemy pakować się do Toyoty Land Cruiser. Wyjeżdżamy jeszcze w nocy przez uśpione Dushanbe i po tankowaniu szybko opuszczamy miasto kierując się prosto na południe. Pomimo niedzieli i porannej godziny na drodze panuje ruch. 


Na pierwszym odcinku jezdnia jest w dobrym stanie i podróż odbywa się szybko. Z racji, że nie mieliśmy okazji się wyspać,  przez to teraz drzemiemy w dziwnych pozycjach na siedzeniach samochodu. Ja budzę się dopiero w mieście Kolusz,  które jest drugim co wielkości miastem w Tadżykistanie. Prawdę jednak mówiąc, nie robi ono na mnie żadnego wrażenia. Otoczenie nie jest specyficzne, a raczej charakterystyczne dla postsowieckiego kraju - skromne domy, typowe miasta i okolica, której świetność przeminęła kilkadziesiąt lat temu. Co kilka kilometrów widujemy plakaty prezydenta Tadżykistanu, który jest najczęściej fotografowaną tutaj osobą. Jego sylwetka zdobi  każdy posterunek policji i budynek rządowy.



Dopiero, gdy zaczynamy kierować się na wschód otoczenie staje się ciekawsze. Wjeżdżamy w góry i przekraczamy wysokość 1800 m npm, gdzie znajduje się pierwszy wojskowy checkpoint, w którym zostawiamy kopie naszego permitu i pozwolenia na pobyt tymczasowy. Przygotowanie 10 kserokopii tych dokumentów zlecił nam kierowca jeszcze dnia poprzedniego, a to rozwiązanie doskonale usprawnia cały proceder. W tym miejscu dowiadujemy ale również o korupcji w Tadżykistanie i widzimy że kierowca na dalszych etapach podróży przekazuje w różnych miejscach małe kwoty pieniężne policjantom. Wygląda to trochę z bioku jak jałmużna wypłacana w monetach. Kwituje to krótkim "coruption", tak jakby było to stałym elementem krajobrazu. Po zjeździe z górskiej przeleczy tracimy znowu wysokość,  kierując się do granicy z Afganistanem i doliny rzeki Panj. Ta rzeka i granica będą towarzyszyły nam już do wieczora.  Miasto Qualaikhum oznacza koniec drogi asfaltowej. Pozostałe 200 km do miasta Khorog przemierzamy po resztkach asfaltu, żwirze i szutrze, których jakość stawia na próbę zawieszenie naszej Toyoty. Ma słabej jakości drodze czas płynie zdecydowanie szybciej. 




Do Khorogu docieramy około 17:00, a kierowca mówi, że dalej już nie pojedziemy, gdyż i dla niego i dla nas byłoby to zbyt niebezpieczne.  Znajduje nam przy tym nocleg w hostelu za 80 somoni od osoby, a po zostawieniu tam bagażu wiezie nas do centrum miasta. Jako, iż od początku wyjazdu postanawiamy,  że nie jemy lokalnych potraw aż do zakończenia akcji górskiej, próbujmy zjeść coś mało inwazyjnego. Pada na pizze, która okazuje się odgrzewanym plackiem z piekarnika. Idealnie! Następnie idziemy do miejskiego parku, gdzie trafiamy na lokalny festyn, na którym udaje nam się posłuchać miejscowej muzyki. Po tych wszystkich atrakcjach wracamy do hostelu. Po północy idziemy spać. 





24 lipca 

Budzimy się o 5:30 rano, gdy jest już jasno. Pomimo, iż Khorog położony jest na wysokości około 2000 m npm, w nocy temperatura nie spada poniżej 19 stopni, przez co w budynkach jest gorąco. Pakowanie i o 6:00 przyjeżdża nasz kierowca. Po tankowaniu możemy ruszyć w dalszą podróż na południe. Za miastem Khorog, w dolinie rzeki Amu Darii droga jest w zdecydowanie  lepszej kondycji niż na ostatnich 200 km wczorajszej podróży. Gdy nawierzchnia jest asfaltowa, jedziemy szybko, gdy droga zamienia się w szuter, tempo jazdy spada. Początkowo dolina rzeki Amu Daria jest wązka, a droga wiedzie stromymi jej zboczami, nieopodal brzegu. Dopiero przed miasteczkiem Ishkoshim perspektywa staje się szersza, a my wjeżdżamy do właściwego Korytarza Wachańskiego. Automatycznie zmienia się również krajobraz wokół nas z księżycowego na zielone pola rozpościerające się po horyzont w szerokiej dolinie. Rzeka na tym odcinku nie płynie już wąskim korytem, ale rozlewa się po dolinie, tworząc idylliczny i sielski krajobraz terenu sprawiającego wrażenie jako naprawdę  przyjaznego do życia. Z każdym kilometrem widać, że otoczenie jest coraz bardziej dzikie - osady ludzkie są niewielkie i dzieli je co najmniej kilka kilometrów,  dolinę zamykają wysokie góry- po lewej Parmir, a po prawej Hindukusz, który już położony jest za granicą z Afganistanem.  


Na postój zatrzymujemy się w miasteczku Ishkhoshim, gdzie kierowca je śniadanie, a my z sukcesem próbujemy połączyć się ze światem, za pomocą telefonu satelitarnego. Dalszą część drogi wiedzie stricte korytarzem wahańskim - zatrzymujemy się jeszcze w przy ruinach fortecy Quahgaha, z których roztacza się rewelacyjny widok na okolicę. 



Kierowca dowozi nas około 13:00 do miejscowości Vrang i pomaga znaleźć nocleg u miejscowego gospodarza. Chociaż warunki nie są pierwszej kategorii w skali europejskiej, a toaleta woła o pomstę do nieba, nie mamy miejsca na wybrzydzanie. Niebawem spotykamy się z synem gospodarza, który mówi po rosyjsku i po angielsku, a z rozmowy wynika, że oprowadza turystów po okolicy. Facet jest bardzo pomocny, rozmawia z nami długo, opowiada i chce słuchać naszych opowieści. Rodzina, u której nocujemy przygotowuje nam herbatę, ciasta i jajka na twardo, które pochłaniamy z apetytem. Następnie miejscowy pomaga nam zarejestrować nasz pobyt we Vrang w komisariacie policji. Wizyta w podziemiach komisariatu jest trochę nietypowa, zaś policjant groźnym głosem przestrzega nas przed przekraczaniem górskich rzek po południu, gdyż jest to niebezpieczne, a gdy nam się coś stanie to on będzie miał kłopoty. 




Po złożeniu obietnicy, że rzek po południu przekraczać nie będziemy, ruszamy w dalszą drogę. Aby skorzystać z reszty dnia, jaka nam została postanawiamy przejść się na spacer do ruin buddyjskiej świątyni, która znajduje się na wzgórzu dominującym nad miejscowością. Do samej świątyni prowadzi nas miejscowy chłopiec liczący na kilka monet , jako zapłaty za przewodnictwo.  




Przed wieczorem robimy jeszcze zakupy w lokalnym sklepie, po czym zbieramy się na kwaterę.  Nieopodal naszego lokum robimy krótkie posiedzenie przy tradycyjnym tadżyckim stole, a gdy zaczyna się robić chłodniej wchodzimy do pomieszczenia. Wieczorem miejscowi robią się bardziej rozmowni i zaczynają się opowieści o lokalnym terenie, zwyczajach i historii. Okazuje się, że będziemy spać w tradycyjnym pamirskim domu, gdzie większość z elementów wystroju ma swoje znaczenie i symbolikę.  Kolejnego dnia decydujemy się na wyjście aklimatyzacyjne do przełęczy Vrang, które również rekomenduje nam syn gospodarza. 




Ciąg dalszy niebawem :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz