poniedziałek, 2 stycznia 2023

Peru 2022 - część 3 . Relacja i opis wejścia na wulkan Coropuna - 6425 m npm i przejazd do Huaraz

29 sierpnia

Pobudka o 4:15, herbata na śniadanie i po pół godziny jedziemy już taksówką zamówioną przez właściciela naszego hostelu na dworzec w Arequipie. Pomimo pustek na mieście, przed dworcem jest duża kolejka taksówek - istny road rage. Nic dziwnego, gdyż okazuje się że każda nich zostawia klientów na środku drogi i nic nie robi sobie z kolejnych samochodów oczekujących na próbę przejazdu. 

Po 5:00 jesteśmy już na dworcu i siedzimy w autobusie do Chucquibamby, który odjeżdża za pół godziny. Podróż do celu trwa do ponad pięć godzin, w czasie których autobus najpierw zjeżdża do wysokości ok 800 m npm, a następnie podjeżdża do miasteczka położonego na wysokości 3000 m npm. Po dotarciu na miejsce okazuje się, że trafiamy na prawdziwe pustkowie komunikacyjne. Pomimo, iż z Arequipy przyjeżdża tutaj co najmniej osiem autobusów dziennie, to z powrotem wraca tylko jeden. Jest to dla mnie ciągle niezrozumiałe. Co więcej, tylko jeden autobus dziennie, w dodatku o godz. 23:30 wyjeżdża do Cotohuasi - miejscowości, przed którą należy wysiąść, aby dotrzeć pod kolejny nasz cel górski - Nevado Coropuna - 6422 m npm.  Ze względu na to zaczynamy pytać taksówkarzy o cenę kursu tam i z powrotem. Te oscylują w przedziale - 300 - 500 soli – jak na lokalne ceny jest drogo. Co prawda do celu pozostaje 50 km w jedną stronę, jednak wiedzie tam normalna droga asfaltowa, która chociaż rzadko uczęszczana, to jest przejezdna.










 Postanawiamy póki co nie spieszyć się i poczekać, jak sytuacja się rozwinie. Jemy obiad w lokalnej restauracji, gdzie stan sanitarny kuchni nie napawa optymizmem, kupujemy wodę - zważywszy, że pod wulkanem nie ma jej w ogóle, na szczyt planujemy zabrać 19 l. W międzyczasie okazuje się, że stan zdrowia Janusza się mocno pogorszył. O ile poprzedniego dnia twierdził, że lekki kaszel i katar, jakiego nabawił się pod Chachani powoli mu przechodzi, to po podróży do Chucquibamby twierdzi już wprost, że jest przeziębiony. Podczas obiadu postanawiamy, że lepiej mieć zapewniony transport w tą i z powrotem i decydujemy się zapłacić taksówkarzowi 300 soli, z tym że 150 soli za kurs w jedną stronę. Umawiamy się przy tym na odbiór z powrotem na za dwa dni o 16:00.  

Z Chucquibamby wyjeżdżamy około 15:00. Droga początkowo wije się krętą linią wspinając się po stromym zboczu, by osiągnąć płaskowyż położony na wysokości około 4000 m npm. Następnie wiedzie przez bezludną, górska dolinę. Około 50 km dzielące nas od celu pokonujemy w około półtorej godziny. Droga jest asfaltowa, wąska i kręta, nie brakuje również dziur, które z uwagą omija kierowca Toyoty Yaris w sedanie, czy ewenementu którego nie spotkamy w Europie, ale w Peru jest bardzo popularny. Masyw górski do którego zmierzamy dominuje nad płaskowyżem i wyróżnia się od niego bielą lodowców. Z tej perspektywy robi piorunujące wrażenie i budzi respekt.

Po niespełna dwóch godzinach dojeżdżamy na miejsce - do początku ścieżki nad jeziorem Pallarocha, wiodącej bezpośrednio pod masyw Coropuny. Osiągamy wysokość 4830 m npm i przed nami rozpościera się widok na nasz jutrzejszy cel. Poza nami są tutaj jedynie dziko żyjące alpaki, przechadzające się nieopodal. Pożegnawszy kierowcę postanawiamy rozbić namiot nieopodal drogi i szybko zakończyć dzień, podziwiając jeszcze niesamowity zachód słońca. W szczególności, że na tej wysokości przy wiejącym wietrze w mig każdemu robi się bardzo zimno. Rozstawiamy więc nasze schronienie, obkładamy fartuchy śnieżne kamieniami, gotujemy wodę na liofile i idziemy spać. Z ciekawością nasłuchujemy ruchu na drodze - jeździ tedy jedynie kilka samochodów na godzinę - nic więcej.







30 sierpnia 

Mając niewiele do zrobienia budzimy się o 7:00. Noc była bardzo zimna, ale dzięki puchowym śpiworom przespaliśmy ją komfortowo. Dodać trzeba, że nawierzchnia składająca się głównie z pyłu i luźnych kamieni ma również swoje dobre strony - podłoże jest bardzo miękkie i tym samym wygodne do spania. Obudzeni przez słońce niespiesznie jemy śniadanie i pakujemy się w dalszą drogę. Na miejscu biwaku przezornie zostawiamy depozyt pod kamieniami - t-shirty i około 4 l wody. Godzinę później idziemy już kamienistą drogą w kierunku widocznego jak na dłoni masywu Coropuny. Nie spieszymy się - Janusza ewidentnie złapało jakieś przeziębienie i funkcjonuje na ibuprofenie, zapowiadając, że jego wyjście na atak szczytowy stoi pod znakiem zapytania. Wyjeżdżona przez pojazdy 4x4 ścieżka wiedzie przez rozległy płaskowyż, by po około trzech kilometrach wjechać na początek szerokiego grzbietu. Po drodze mija nas samochód terenowy z grupą turystów i przewodnikiem - bardzo nas to cieszy. Przewodnicy znają drogę na górę, zaś obecność innych osób w tym kompletnym pustkowiu dodaje nam otuchy i wzmaga poczucie bezpieczeństwa. Szutrówką idziemy do wysokości ok. 5250 m npm, po czym wchodzimy na wąską ścieżkę, która prowadzi nas na kamienisty grzbiet, na którym powinny znajdować się miejsca obozowe. Powyżej 5300 m npm wysokość daje się we znaki Jankowi, Januszek również idzie wolniej że względu na przeziębienie. 






Na wysokości 5400 m npm docieramy do niższego obozu bazowego, który jest pusty. Jemy tam tylko skromny posiłek, po czym idziemy w dalszą drogę. Wyższy obóz zlokalizowany 200 metrów wyżej osiągamy około godziny 15:00. Zastajemy tam dwóch przewodników peruwiańskich z dwoma klientami. Z rozmowy dowiadujemy się, że turyści pochodzą z Kostaryki, zaś przewodnik po wskazaniu nam drogi mówi, że planuje atak szczytowy o północy. Jesteśmy zaskoczeni tą wczesną godziną - po tym jak zmarzliśmy na Chachani, rozważałem atak o 4:00, jednak ze względu na deklarację przewodnika zmieniłem plany na godzinę wcześniej. W obozie czekamy na zachód słońca, który jak zwykle zapowiada zimno. Gotujemy i idziemy spać. 



31 sierpnia

W nocy temperatura zaskakuje. Pomimo, iż spodziewaliśmy się dużego mrozu, to nie jest chłodniej niż na ostatnim noclegu. Budzę się z bólem głowy, tak samo jak Janek. Januszek nie wygląda na zdrowego, ale deklaruje, że idzie do góry, a najwyżej zawróci. Na ból głowy bierzemy po tabletce Diuramidu, a Januszek łyka Ibuprofen. W oddali widzimy światełka czołówek - nas sąsiedzi faktycznie wyszli o północy i są już wysoko. Gdy gotujemy wodę na śniadanie jeden z przewodników wraz z klientem wraca i podchodząc do naszego namiotu mówi, że to przez chorobę wysokościową klientka musiała zawrócić. Jako, iż nie mamy czasu do stracenia pakujemy się bardzo szybko - na szczyt wychodzimy o 3:03. Początkowy etap drogi jest dla nas problematyczny. Pomimo, iż mam prowizoryczny jej przebieg wgrany na GPS, to nie zgadza się on w terenie, a rozbieżności rzędu 20 m na mapie oznaczają nieraz 50 m w pionie. W praktyce chodzimy po omacku, błądzimy i nadrabiamy niepotrzebnie wysokości i odległości. Teoretycznie, w terenie poustawiane są kamienne kopce oznaczające właściwą drogę, jednakże nie ma ich wszędzie, a często jest nawet zbyt dużo, tak że wprowadzają w błąd co do przebiegu właściwej ścieżki. W zasadzie cała droga do góry to chodzenie na tzw. "czuja", i wspinanie lub marsz w miejscach gdzie teren wydaje się odpowiedni. 



Sytuacja staje się trochę lepsza po wejściu na tzw. zachodnią grzędę, na wysokości około 5800 m npm - skalisty filar, tórym wiedzie nasza droga na szczyt Coropuny. Tą formacją zmierzamy aż do wysokości 6150 m npm, gdzie kończy się ona lodowcem. Teren początkowo łagodnie się wznosi, a po kilkuset metrach "staje dęba" i przed końcem formacji skalnej trzeba się już posiłkować elementami wspinaczki w sypkim i kruchym terenie. Na wysokości obozu panowała ujemna temperatura, ale relatywnie przyjemna. Im wyżej, tym robi się zimnej. Początkowo idę w powerstretchu i primalofcie, by następnie narzucić ma siebie sweter puchowy. Punktem krytycznym było zakończenie skalnej grzędy, gdzie założyliśmy raki i związaliśmy się liną - tam dorzuciłem na siebie jeszcze kurtkę gore-tex - byłem więc ubrany we wszystkie ubrania jakie miałem dostępne, świeciło słońce, ale odczuwalna temperatura wcale nie była komfortowa. Poczucie chłodu potęgował wiatr wiejący nam w twarz. Chłopaki na tym postoju deklarowali, że czują się fatalnie i tak też wyglądali - Janek przez zmęczenie a Januszek na skutek przeziębienia. U mnie za to sytuacja wyglądała wprost odmiennie - szło się bardzo dobrze i przyjemnie, no może poza przejmującym zimnem. 


Droga lodowcem idzie nam powoli ale sprawnie. Janek zmierza przodem, za nim Janusz, ja z tyłu. Nawet występujące w dolnym jej przebiegu penitenty nam nie przeszkadzają, ani nie zmienia tego fakt, że Janek w pewnym momencie wpada po pas do dziury/szczeliny w śniegu. Zdobywamy kolejne metry powoli, wchodząc relatywnie stromym terenem pokrytym śniegiem. Idąc na szczyt początkowo należy wejść na tzw. fałszywy wierzchołek, który sprawia wrażenie, że koniec wędrówki już jest bliski. Niestety, po dojściu do wysokości ok. 6300 m npm teren staje się bardziej płaski, za to wznosi aż po horyzont. Po jakimś czasie dostrzegamy wracającą ze szczytu dziewczynę z przewodnikiem. Patrzę na zegarek i widzę, że do szczytu zostało nam jeszcze trzysta metrów. Odległość tą pokonujemy bardzo wolno, dłuży się w nieskończoność. 




Dopiero o 9:00 stajemy na szczycie, który niczym nie odróżnia się od otoczenia, poza tym, że wokoło nie ma już wyższych punktów. Stwierdzamy jednogłośnie, że zostajemy tutaj tylko na kilka chwil, robimy zdjęcia i uciekamy. Jest potwornie zimno, nawet mimo pełnego słońca. Droga lodowcem w dół jest wcale nie szybsza jak do góry. Chłopaki są bardzo zmęczeni i idą powoli. Po zejściu z fałszywego wierzchołka okazuje się, że problemy z penitentami rozpoczynają się nie przy wejściu, ale na zejściu. Brak możliwości stabilnego postawienia buta powoduje, że droga w dół jest mozolna i bardzo niewygodna. Dopiero po zejściu na grzędę możemy trochę odpocząć. Tutaj jednak przygoda się nie kończy - okazuje się, że łatwiej było trafić po skałach pod górę niż schodząc. Teraz przy zmęczeniu jest trochę szukania i kluczenia w stromym i kruchym terenie. Pomimo utraty wysokości mamy wrażenie, że wcale nie jest cieplej, zaś zejście bardzo się dłuży. Chłopaki idą powoli i zatrzymują się często. Co jakiś czas patrzę też na przebieg drogi na GPS, aby nie przeoczyć jej przebiegu. 









Do obozu dochodzimy o 14:00. Odpoczywamy chwilę, zaczynamy pakowanie i ustalamy, że ja pójdę przodem, aby spotkać się z kierowcą, z którym się umówiliśmy, zaś chłopaki przyjdą później. Tak też robimy - schodzę przodem i po ponad dwóch godzinach marszu docieram do drogi. Jest 17:25, niestety taksówkarza nie widać. Co prawda umawialiśmy się z nim na godz. 16:00 jednakże dziwne byłoby, gdyby przejechał 50 km z miasta i na nas nie poczekał. Nie mogąc nic zrobić z zaistniałą sytuacją i nie mając do kierowcy żalu, ubieram na siebie ciepłe ubranie i czekam na chłopaków, którzy przychodzą już po zmroku. Mając przez ostatnią godzinę okazję obserwowania lokalnego ruchu ulicznego stwierdzam że jest on znikomy, wobec czego postanawiamy tutaj zabiwakować i poczekać do rana. Po raz kolejny rozbijamy namiot, gotujemy wodę, którą na szczęście zostawiliśmy w depozycie i idziemy spać. 



1 września

Budzimy się przed budzikiem i wschodem słońca, tj. o 6:30. Gotujemy, suszymy śpiwory na słońcu i pakujemy się. Około 9:00 stoimy na drodze łapiemy autostopa do Chucquibamby. Ruch jest niestety znikomy, jeden samochód przejeżdża co około 20 minut. Mija nas samochód pancerny wiozący pieniądze, dwa SUVy oraz jeden sedan zapakowany po dach, który ledwie się toczy. Około 10:00 nadjeżdża ciężarówka z trzema pasażerami w kabinie, zatrzymuje się. Część załadunkowa zostaje otwarta - wsiadamy na rozklekotaną "pakę" wypchaną zgrzewkami pustych butelek po napojach. Pierwszy raz w życiu trafia mi się podróż w takich okolicznościach. Góry w Peru, piękna pogoda i półtorej godziny jazdy na ciężarówce. 





Do Chucquibamby docieramy około 11:30, a ze względu na głód, od razu idziemy do najbliższej knajpy na obiad. Po wyjściu udajemy się na znajomy dworzec autobusowy. Stoi tam autobus do Arequipy, który odjeżdża o 14:30. Już jesteśmy zadowoleni, ale w drodze po bilet zagaduje nas kierowca busa, który mówi, że właśnie wyjeżdża do tego miasta i przejazd kosztuje 20 soli od osoby. Wsiadamy i ruszamy w drogę, która upływa znacznie szybciej niż w dużym autobusie, ze względu na dynamikę jazdy kierowcy. Janusz jeszcze kaszle, ale jego stan względem poprzedniego dnia jest już zdecydowanie lepszy. Aż trudno uwierzyć, jak niesamowicie korzystnie utrata wysokości wpływa na stan jego zdrowia. 





Do Arequipy docieramy przed 17:00.  Korzystając z okazji kupujemy bilety do Limy na kolejny dzień za 85 soli/osoba, po czym wracamy do hostelu, a następnie idziemy na kolację na mieście. Wieczorem pakujemy plecaki, aby w kolejnym dniu mieć więcej wolnego czasu. 


2 września

Budzimy się o 6:30 - jeszcze przed budzikiem. Pomimo wygodnego łóżka noc upłynęła raczej średnio. Jeszcze przed śniadaniem korzystamy z dobrodziejstwa wi-fi i kontaktujemy się z rodzinami. Komunikujemy przy tym nasze dalsze plany wyprawowe związane z zamiarem kompletnej zmiany otoczenia. Dziś bowiem wsiadamy w autobus, aby po półtorej dnia dotrzeć do Huaraz w północnym Peru, oddalonego o 1400 kilometrów. 

Po śniadaniu wybieramy się po raz ostatni do centrum Arequipy, aby zrobić ostatnie zakupy i jeszcze kilka zdjęć. W hostelu żegnamy się z miłymi właścicielami i o 11:30 ruszamy na autobus, który wiezie nas na dworzec. Tam  oddajemy bagaże do przewoźnika i pomimo, że ich waga przekracza dopuszczalny limit 20 kg na osobę, to nie musimy nic dopłacać (w Limie limity wagowe były ściśle przestrzegane). O 12:45 powoli pakujemy się do autobusu i wyruszamy zgodnie z planem kwadrans później. Droga do Limy upływa leniwie. Aż do wybrzeża przejazd przebiega przez pustynne i słoneczne pustkowia, które w ostatnich dniach mijaliśmy już kilkukrotnie. Następnie droga prowadzi nad wybrzeżem Oceanu, gdzie z kolei mgła stanowi typowy element krajobrazu. Pomimo, iż droga do Limy to wąska jednopasmowa nitka ciągnąca się przez pół kraju i ruch jest tutaj bardzo duży, tym razem udaje się przejechać bez większych opóźnień. 




3 września

Do granic stolicy Peru docieramy o 6:00 rano, jednak sam przejazd przez miasto do dworca Plaza Norte zajmuje kolejne półtorej godziny. Na miejscu szybko kupujemy bilety do Huaraz (tym razem po 50 soli za osobę) i o 8:00 jedziemy już na północ. Autobus jest w średnim stanie, ale z racji, że na biletach zdublowano nam już zajęte miejsca, w nagrodę dostajemy w bonusie miejsca w klasie premium;)

Przejazd do Huaraz to kolejne godziny w ponurym krajobrazie wybrzeża Pacyfiku, które nie oferuje nic poza mgłą. Dopiero, gdy kierowca skręca na wschód, a droga zaczyna wspinać się górskimi dolinami, wokoło pojawia się słońce i piękne krajobrazy. W porównaniu z pustynną okolicą Arequipy, cieszymy się z obecności kwiatów, drzew, trawy czy pół uprawnych. Dwa tygodnie w suchym klimacie nie służą ludziom przyzwyczajonym do zieleni. Przejazd przez górskie serpentyny to powrót do szutru i pyłu. Nie pamiętałem aby pięć lat temu tak to wyglądało. Trasa wznosi się na 4100 m npm, po czym łagodnie opada doliną aż do Huaraz. 



W mieście lądujemy o 17:00 i od razu na myśl przychodza nam Kontrasy w porównaniu do Arequipy. Poza zielenią okolicy, która zdecydowanie odróżnia się od pustynnego krajobrazu południowego Peru, możemy zestawić architekturę Huaraz i Arequipy. Na tym polu właściwie nie ma czego porównywać - miasto na południu zachwycało architekturą kolonialną i starymi budynkami, a na północy to miasto w budowie z wystającymi drutami i niedokończonymi elewacjami. Przez ostatnie pięć lat nic się w tym względzie nie zmieniło. Po opuszczeniu autobusu dostajemy się na Plaza de Armas i stamtąd już pamiętamy jak dotrzeć do hostelu Caroline Lodging. Po zameldowaniu się i rozmowie z właścicielem, który jak przez mgłę, ale kojarzył nas sprzed pięciu lat, podziwiamy fantastyczną panoramę gór z dachu budynku i idziemy na miasto. W planach mamy zakupy na jajecznicę, która po głowie chodziła nam ostatnie dwa dni. Odwiedzamy sklep, następnie tradycyjny miejscowy bazar i lądujemy w hostelu. Wieczór upływa leniwie, pakujemy się, spać idziemy około 22:00. 









Zapraszam do oglądania zdjęć z wyjazdu:

https://photos.app.goo.gl/ffmKiQ41P43zogrHA

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz