Po nieudanej próbie zdobycia Matterhornu miałem ochotę się odegrać. Po prostu. Zejście bez podjęcia próby ataku szczytowego zmęczyło mnie psychicznie i mocno zdemotywowało. Potrzebowałem zrobić coś "większego", co przywróciłoby mi dobry nastrój. Postawiłem na Monte Rosę. Gdy rozważałem plan tegorocznego wyjazdu w Alpy, masyw ten zostawiłem na deser lub na tzw. wolny czas, który miał się pojawić, bądź nie. Jako, iż okazja jednak się nadarzył, jeszcze tego samego dnia wieczorem, w którym zeszliśmy z Matterhornu, zapakowaliśmy się w samochód i pojechaliśmy do doliny Gressoney, a dokładnie do ostatniej miejscowości na północ - Stafal, gdzie zaczynały się szlaki turystyczne prowadzące wgłąb ,masywu Monte Rosy.
Jako, iż do miejscowości trafiliśmy gdy zapadał zmrok, do aktywności tego dnia pozostało jedynie przygotowanie jedzenia, przepakowanie plecaków i miejsca do spania. Noc spędziliśmy na parkingu. Prognoza pogody zapowiadała prawie dwa dni relatywnie dobrej pogody, które postanowiliśmy wykorzystać.
Kolejnego dnia obudziliśmy się o 6:00, zjedliśmy śniadanie i szybko ruszyliśmy w kierunku szlaku. Co prawda z miejscowości do wysokości ok. 3200 można było dotrzeć kolejką linową, jednak wydanie 50 euro niezbyt nas kupiło. Zarzuciliśmy, więc plecaki na plecy i ruszyliśmy w głąb doliny prowadzącej wprost na północ.
Podejście przy dobrej pogodzie szło nam bardzo sprawnie. Pomimo dość ciężkich plecaków sprawnie gramoliliśmy się pod górę. Na drodze nie spotkaliśmy dosłownie nikogo - wszyscy wybrali opcję wjazdu kolejką.
Teren z trawiastych dolin powoli stawał się coraz bardziej skalisty. Na wysokości ok.3000 m znaleźliśmy się na szerokim plateu, skąd była widoczna cała dolina oraz nasze dzisiejsze cele schroniska Citta di Mantova (3498 m n.p.m.). oraz Capanna Gnifetti (3647 m n.p.m.). Dojście do nich było trochę bardziej problematyczne, wiodąc przez piargi i śnieżny trawers i skalne podejście. Dopiero po południu zameldowaliśmy się na tarasie niższego ze schronisk. Jakież było nasze zdziwienie, gdy wokół roiło się od ludzi. Osiągniecie niższego ze schronisk rozpoczęło okres zastanawiania się nad opcjami noclegowymi. Opcje były trzy - nocujemy w okolicy schronika di Mantova, idziemy z namiotem wyżej do Gnifetti, bądź taszczymy cały bagaż do schronu bivacco Giordano na wys. 4100 m npm. Po długiej dyskusji wygrała opcja nr dwa i po chwili odpoczynku ruszyliśmy dalej - na długi trawers, prowadzący nieuszczelnionym lodowcem, aż przez barierę skalną, do schroniska.
Ze względu na utrzymującą się aklimatyzację i dobre samopoczucie, 200 m w pionie dzielące nad od schroniska pokonaliśmy w mig. Droga była ciekawa, gdyż znalazł się tam nawet element wspinaczki po ubezpieczeniach, którymi zabezpieczone było skalne podejście. Po dotarciu na miejsce pojawiła się kolejna problematyczna kwestia. Okazało się, iż schronisko położone jest na wybitnej barierze skalnej, wciętej pomiędzy dwa jęzory lodowców, a tworzącej swego rodzaju wyspę. Jakkolwiek wyglądało spektakularnie, tak miejsca na namiot nie było w ogóle. Zaczęliśmy się zastanawiać i szukać. Dopiero po jakimś czasie okazało się, że na szczycie skalnej wyspy znajduje się idealna platforma, pozostawiona jakby dla nas. Miejsce okazało się niesamowicie widowiskowe, położone na cypelku, z trzech stron otoczonego lodowcem. Przed nami natomiast rozpościerała się panorama na masyw Piramidy Vincenta. Po rozstawieniu namiotu okazało się, że ten ledwie mieści się na platformie, a żeby wejść do środka trzeba uważać, gdyż po jednej i drugiej stronie wyzierała przepaść. Osoba siedząca w przedsionku mogła dosłownie machać nogami i zrucać kamyki ok. 50 m niżej. Piękne miejsce i do tego za darmo. Wrażenie estetyczne gratis. Uspokojeni już, że mamy gdzie spać, zaczęliśmy gotować obiad i podziwiać widoki. Z rozbiciem namiotu wstrzymaliśmy się do czasu, gdy ostatnie zespoły schodziły z lodowca, aby nie wzbudzać zbytniej sensacji.
Wcześnie, gdyż około 21:00 poszliśmy spać, w trójkę, w dwuosobowym namiocie. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że jest całkiem komfortowo, choć gorąco. Temperatura na wysokości ponad 3600 m npm nie spadła nawet poniżej zera. Na kolejny dzień zaplanowaliśmy napięty plan z głównym celem - Duforspitze - 4634m . Prognoza pogody zapowiadała stabilne warunki do 14:00, a resztę dnia jakoś mieliśmy zagospodarować. tego samego dnia chcieliśmy również zejść do samochodu, więc zapowiadało się aktywnie.
Aby zapewnić sobie rezerwę czasową obudziliśmy się o 3:30 rano, po czym szybko zebraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy. Rozbity namiot pozostawiliśmy na biwaku. Po ciemku zeszliśmy do schroniska, potem na lodowiec. Tam związaliśmy się liną, założyliśmy raki i rozpoczęliśmy podejście. Już zaczęło się rozwidniać, gdy krok za krokiem poruszaliśmy się w górę lodowego jęzora. Pierwszy szedł Tytus, za nim ja i na końcu Robert. Poruszaliśmy się sprawnie, a kolejne metry na altimetrze upływały w szybkim tempie.
W marszu minęliśmy dwóch turystów, którzy wyruszyli długo przed nami. Gdy już zaczęło się przejaśniać dotarliśmy na rozległe plateau, na wysokości około 4200 m npm, skąd doskonale widoczny był cały masyw Monte Rosa. Pamiętam, że przytłoczył mnie swoją rozległością oraz ogromem przestrzeni. Początkowo zastanawialiśmy się, czy w drodze na Duforspitze chcemy wchodzić również na inne czterotysięczniki - tj. Ludwigshöhe 4 341 m, Parrotspitze - 4 432 m, Signalkuppe 4 554 m, jednak realnie oceniając naszą sytuację odpuściliśmy i skierowaliśmy się na "Traverse of the Tops". Początkowo droga lekko obniżała się, aby długim podejściem prowadzić nas na przełęcz pomiędzy Signalkuppe i Zumsteinspitze. Powyżej 4000 m było mi już zimno. Tempo naszego zespołu było dobre, ale jak dla mnie niewystarczające, aby się rozgrzać. Czułem się poprawnie, ale oczekiwałem na słońce.
Z przełęczy na szczyt Zumsteinspitze szliśmy wąską i śnieżną granią około stu-dwustu metrów. W końcowym odcinku pojawiła się bariera skalna, która nie była jednak trudna do wejścia. Na szycie - 4563 m n.p.m. zameldowaliśmy się około 7:00 rano, jednak zabawa dopiero się zaczynała. Z tej perspektywy doskonale była widoczna południowa grań masywu Duforspitze oraz niewyraźne ślady prowadzące w kierunku szczytu. Dominowa typowo mikstowy teren.. Trudno powiedzieć, czy więcej tam śniegu czy skały. Wiedzieliśmy, że szykuje się poważne wyzwanie. Zanim jeszcze przezbroiliśmy się na atak szczytowy, Robert oświadczył, że nie będzie nas opóźniał i poczeka na mnie i Tytusa w schronisku Martherita. Był to rozsądna decyzja, którą przyjęliśmy bez emocji. Z półwyblinki asekurowałem Roberta na zejściu z grani Zumsteinspitze, po czym związałem się złożoną na pół liną z Tytusem. Chociaż przydałyby się am w tym momencie friendy i ekspresy, niestety nie wzięliśmy ich z samochodu. Zdecydowaliśmy, że będziemy asekurować się z bloków skalnych, gdyż struktura grani na to pozwalała oraz prowizorycznie z punktów na taśmach i HMSach.
Południowa grań Duforspitze |
Tytus poszedł pierwszy. Grań Zumsteinspitze okazała się trudniejsza niż wyglądała. Zejście było strome, poprzetykane skałami, zalodzone. Miejscami asekurowaliśmy się na sztywno. W dolnej części trzeba było pokonać miejsce za II, które do najprzyjemniejszych nie należało ze względu na oblodzenie i brak dobrych chwytów.
Na wysokości samej przełęczy gran przechodziła w formację typowo śnieżną, z potężnymi nawisami, które odstraszały od wejścia. Z ostrożnością pokonaliśmy ten odcinek, po czym weszliśmy na właściwe podejście. Droga na Duforspitze od strony włoskiej jest wyceniane na AD i faktycznie ma taki charakter. Przenosząc na skalę tatrzańską grań w mojej ocenie ma na przeważającym odcinku trudność I, z elementami II i III. Najtrudniejszym elementem okazała skalna płyta, znajdująca się mniej więcej w 1/3 wysokości ściany o charakterze typowo wspinaczkowym, choć z dobrymi chwytami. Ponadto wejście w kopułę szczytową wymagało lawirowania pomiędzy iglicami. Generalnie przez całą drogę do góry należało zachować dużą uwagę i koncentrację. Grań szczytowa również nie należała do łatwych. Z obawą myślałem o powrocie tą samą drogą, w szczególności że żaden z dwóch zespołów, jakie szły przed nami nie schodził tą samą drogą. Na grań szczytową dotarliśmy około 10:00 i spędziliśmy tam kilka chwil. W telegraficznym skrócie jedzenie, picie, zdjęcia i w dół.
Zdecydowaliśmy jednak, że po drodze nie było nic nadzwyczajnie trudnego jak na nasze możliwości, zaś piękna pogoda utrzymywała się. W dół prowadziłem ja badając dokładnie każdy chwyt i stopień. W szczególności należało uważać ze względu na strukturę śniegu, który zdążył już zmięknąć i przybrać postać kaszy. Aż do wspomnianej wyżej skalnej płyty, schodzenie szło powoli ale płynnie. Na wysokości tej formacji zdecydowaliśmy się na zjazd kilkunastu metrów poniżej trudności. Właściwie był to ostrożny zjazd, gdyż stały punkt stanowiskowy stanowiła taśma i hak, które nie budziły zupełnego zaufania. Poniżej teren okazał się już zdecydowanie łatwiejszy, trawersujący skalne formacje oraz nawisy śnieżne. Pozostała jeszcze problematyczna kwestia pokonania podejścia na Zumsteinspitze. Droga w górę okazała się jednak łatwiejsza niż w dół. Trudniejsze miejsca pokonaliśmy na sztywno, łatwiejsze na lotnej. Zejście do przełęczy pod Signalkuppe pozostało jedynie kwestią czasu. Na szczęście, gdy schodziliśmy w dół Robert musiał wypatrzyć nas z okien Margherity, gdyż wyszedł nam naprzeciw. Uniknęliśmy w ten sposób stu metrów podejścia, które dzieliły nas od schroniska. Związaliśmy się we trójkę i puściliśmy w dół po stromym śnieżnym stoku. W międzyczasie, stabilna dotychczas pogoda powoli zaczęła się psuć. Prognozy sprawdzały się i w naszym interesie pozostało, aby jak najszybciej ulotnić się z gór.
Nie zatrzymywaliśmy się więc, cała energię poświęcając na zejście. Jako, iż zbliżała się 14:00, im niżej tym struktura śniegu była mniej przyjazna dla piechurów. Chmury kłębiły się nad nami oraz wokół nas, miejscowo zasłaniając dalszą drogę. Poruszaliśmy się szybko. systematycznie tracąc na wysokości. Ostatecznie okazało się, ze pogoda jedynie nas straszy, zaś prawdziwa ulewa dopiero miała nadejść. Przejściowe przepogodzenie wykorzystaliśmy, aby maksymalnie skoncentrować się na zejściu przez dolną szczęść lodowca. Szczeliny na tym odcinku, przecinające nasz drogę widzieliśmy już z noclegu. Po południu stan mostów śnieżnych nie budził naszego zaufania i podejrzane odcinki przeszliśmy z najwyższą koncentracją.
Nasz zielony namiot w tle :) |
Około 15:00 zameldowaliśmy się przy namiocie. Nie było chwili do stracenia, gdyż na horyzoncie ciągle wisiały czarne chmury. Około pół godziny zajęło nam zwijanie biwaku oraz przepakowanie, po czym bogatsi o kilkanaście kilogramów rozpoczęliśmy drogę w dół, która była bardziej walką o suchą skórę. Szliśmy, a nawet biegliśmy najpierw do schroniska Gnifetti, następnie przez zaśnieżony trawers i skalne plateau. Po dojściu do terenu trawiastego, droga powoli zaczęła się dłużyć. Tak jak na podejściu, podczas zejścia nie spotkaliśmy nikogo. My, tzn. ja z Robertem, gdyż Tytus został trochę w tyle i chciał zejść trochę inna drogą. Im bliżej byliśmy Stafal, tym nasze tempo spadało, a widmo ulewy oddalało się. Ostatecznie na parking dotarliśmy około 19:00, co najważniejsze - suchą stopą. Burza przyszła we właściwym czasie, gdy już umyliśmy się i zjedliśmy.
Wejście na Duforspitze od strony włoskiej polecam każdemu, kto ma doświadczenie w górach wysokich oraz dobrze radzi sobie z terenem o trudności ok. II w warunkach zimowych. Należy przy tym pamiętać, iż trudność AD odpowiada teoretycznie naszemu III. Na drodze chyba nie ma chyba jednak miejsc, gdzie doświadczony górołaz nie dałby rady przejść przy dobrych warunkach pogodowych, jednak pokonanie całej drogi jest "globalnie" poważnym przedsięwzięciem. W szczególności, że w lipcu jest dużo śniegu i cała drogę przechodzi się w rakach, w wielu miejscach na ich przednich zębach. Doświadczenie zimowe jest więc konieczne. W zamian za przebycie trudności wejście na Duforspitze od południa daje wiele satysfakcji i bezcennego doświadczenia górskiego. Po pokonaniu drogi można faktycznie powiedzieć, że wspinało się powyżej 4500 m i chociaż po relatywnie łatwym terenie to jednak wspinanie, a nie stawianie kroku za krokiem na "przerośniętej Babiej Górze".
Jeszcze raz serdecznie polecam.
Bardzo lubię podróżować, szczególnie po Europie, ale ostatnio dowiedziałem się, że w tanich liniach lotniczych jest nowy standard bagażu podręcznego, a mianowicie teraz obowiązuje Torba 40x20x25 wiedzieliście o tym? Waszym zdaniem to wystarczający bagaż?
OdpowiedzUsuńCieszę się, że się rozwijasz i podróżujesz. W zakresie, jaki możesz oczywiście opłacić. Ja też myślę o wybraniu się w podróż, ale to raczej z takim https://ctpoland.com.pl/ biurem. Nie czuję się pewnie i wydaje mi się, że sama nie umiałabym tego odpowiednio zorganizować.
OdpowiedzUsuń