Początkiem września ruszyłem na Mordownika. To tego rodzaju impreza, której miłośnikowi maratonów na orientację nie trzeba przedstawiać. Kto był ten wie, że zabawa i wyrypa jest przednia. Ja tym razem, poza samą rywalizacją traktowałem Mordownika jako trening przez SOG Ultra, odbywającym się w październiku. Chociaż chciałem "przycisnąć", na wspólne pokonanie trasy umówiłem się z Łukaszem Siejko. Ustaliliśmy, że razem nie biegaliśmy już od Kieratu 2017 i wreszcie nadarzyła się ku temu okazja, którą trzeba wykorzystać.
Sam dojazd na Mordownika okazał się dla mnie nie lada wyzwaniem. 4 godziny jazdy PKP do Krakowa z Warszawy, pakowanie i 2 h za kierownicą do Lipinek, pod Gorlicami. Spać poszedłem o 2:00, o 5:00 trzeba było już wstać. Chociaż spieszyłem się jak mogłem, po przejechaniu 40 km bladym świtem, samochód udało się zaparkować dopiero ok. 6:35, gdy pod szkołą w Uściu Gorlickim trwała już odprawa techniczna. Wniosłem transportowy plecak na salę gimnastyczną, biegowy zarzuciłem na plecy i dołączyłem do pozostałych zawodników. 15 minut przed startem otrzymaliśmy mapy. Wraz z Łukaszem naszkicowałem wariant, który wydawał się relatywnie oczywisty i dla nas optymalny.
O 7:00 ruszyliśmy, kierując się do pkt 2, na południowy zachód. W tym kierunku podążyła mniejszość zawodników. Zgodnie z założeniem biegłem z Łukaszem. Nawigacja na mapach z lat dziewięćdziesiątych w skali 1:25000 nie pomagała. W Beskidzie Niskim przez niemal 30 lat wiele się zmieniło, w szczególności system dróg. Zmierzając do PK2 nie trafiliśmy na właściwą ścieżkę, ale polami zmierzaliśmy w kierunku wyznaczonym przez formy terenu. Znalezienie lampionu poszło gładko, a na miejscu spotkaliśmy już wielu zawodników. Warto dodać, że pogoda dopisywała. Startowałem w samym podkoszulku i dodatkowymi rękawkami, a biegło się komfortowo.
Kolejny punkt nr 3 "wszedł" równie lekko, jak pierwszy - znajdował się na szczycie wzgórza. Polecieliśmy dalej, zbiegając w dolinę na północy wschód, by następnie wdrapać się w kolejne wzgórze i odcisnąć perforator przy PK4, zlokalizowanym również na szczycie wzgórza.
Dalej czekał nas znowu trucht leśna drogą, prowadzącą łagodnym grzbietem. Ten odcinek był czystą przyjemnością. Należało tylko uważać, żeby nie pobiec zbyt daleko, gdyż, aby zaliczyć pkt 5 koniecznym było przejście przez rozległą polanę i osiągnięcie rozwidlenia potoku. Biegnąc w kierunku kolejnego punktu należało wrócić na grzbiet i nim kierować się na północny zachód. W zagłębieniu przy drodze widniał lampion PK6.
Aby zdobyć kolejny punkt przy tamie musieliśmy znaleźć się po drugiej stronie doliny. Zbieg do miejscowości poszedł nam sprawnie, a podbieg drogą również nie sprawił trudności. Pamiętając rady na odprawie, aby punkt nr 7 atakować od góry poszliśmy na azymut, przez strome zbocze i las. Znalezienie rozwidlenia potoku poszło nam bardzo sprawnie. Teraz należało jedynie przekroczyć tamę i zdobyć kolejny lampion. Niestety nie znaliśmy stanu tamy, która z wysokości wzgórza wyglądała na zdatną do przebiegnięcia. Po okrążeniu jej okazało się, że nic bardziej mylnego - tamy nie da się przejść, a budowli strzeże brama i drut kolczasty. Musieliśmy zawrócić na przeciwległą stronę konstrukcji. Nadrobiliśmy kilkaset metrów podejścia i bardzo źli poszliśmy w dalszą drogę.
Kolejny punkt, zlokalizowany na jednym z ramion grzbietu wzgórza położonego po drugiej stronie rzeki również zebraliśmy asekuracyjnie, idąc trochę naokoło. Zamiast ciąć przez rzekę ewidentną ścieżką pobiegliśmy do miejscowości na północy i stamtąd ruszyliśmy w kierunku grzbietu wzgórza, gdzie zlokalizowano PK11.
Nie było za to problemu z kolejnym. PK 10, który osiągało się idąc za niewyraźną ścieżką prowadzącą przez las i obniżając na strome zbocze biegnące w kierunku drogi, rozdzielającej to niewielkie pasmo Beskidu Niskiego.
PK 10 według mapy był chyba najciekawszym punktem, przy skrzyżowaniu dróg. Niby nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że na mapie nie było żadnych dróg prowadzących do punktu ani rzeczonego skrzyżowania. Dobrać się do niego również nie było łatwo. Należało najpierw przekroczyć stromy potok o skalistych brzegach, a następnie trawersować stoki wzgórza i szukać dróg niezaznaczonych na mapie. Na tym etapie Łukasz oświadczył, że nie dotrzymuje mi już tempa i musi zwolnić. Pożegnaliśmy się i i pobiegłem dalej.
Przez miejscowość Kunkowa, do której następnie dotarłem, wiodła oczywista droga, którą zmierzałem wprost na północ. Z mapy z lat dziewięćdziesiątych podejście na kolejny punkt nr 8 rysowało się bardzo oczywiście - wystarczyło na rozwidleniu dróg wyjść ze wsi i kierować się na północ. W praktyce nie było to aż tak klarownie, zaś trafienie we właściwą polną drogę nie przyszło mi łatwo. W sumie w żadną nie trafiłem, ale idąc prosto przez krzaki szczęśliwie znalazłem się bezpośrednio na punkcie. Tam napełniłem bukłak, zebrałem batony, po czym ruszyłem dalej. Za mną bezpośrednio biegł Michał Jędroszkowiak, który przybiegł chwilę po mnie na ostatni PK.
W kolejnych kilometrach mijaliśmy się z Michałem kilkukrotnie, aż wreszcie nawiązaliśmy dyskusję i ruszyliśmy dalej wspólnie na pasmo Magury Małastowskiej. Kolejne punkty nr 16 i 15 zlokalizowane były w rozwidleniach potoków na przeciwstoku. Zdobywanie ich okazało się żmudne, ale ciekawe i satysfakcjonujące. Zasadniczo szliśmy grzbietem Magury, jednak do każdego punktu trzeba było obniżać się i albo trawersować stok przez jary do kolejnego PK, albo gramolić z powrotem na grań i raz jeszcze schodzić po lampion. Szło się nam dobrze, ale powoli czułem już zmęczenie. GPS pokazywał ponad 45 km, a końca trasy nie było widać Nieopodal schroniska na Magurze, w kolejnym rozwidleniu potoku zlokalizowany został następny punkt nr 14.
Po jego zebraniu okazało się, że mam jeden PK mniej niż Michał J. i najkorzystniejszym dla mnie będzie zmiana trasy, przelot przez Nowicę i jego zebranie. Rozdzieliliśmy się więc. Michał pobiegł na PK13, ja PK12. W tym przypadku powtórzyłem to, co miało miejsce przed PK 8. O ile do wsi zbiegło się fajnie, o tyle przegapiłem upatrzoną drogę wylotową i dopiero po opuszczeniu Nowicy złapałem swój błąd. Trochę nadrobiłem, jednak szybko naprawiłem swój błąd i kolejny lampion przy potoku znalazłem bardzo szybko.
Pozostały dwa punkty do zebrania, a mój czas na trasie przedłużał się. Nie było późno, bo około godziny 16:00, gdy biegłem do PK 13. Szybko przeleciałem odcinek przez las i otwartą przestrzeń, dzielący mnie od drogi, od której namierzałem się na punkt. Wszystko zrobiłem jak poprzednio, policzyłem w głowie dystans, złapałem kierunek. Wbiegłem w zarośla, w których miałem natrafić na potok i PK13, jak poprzednio. Zamiast na punkt trafiłem na Michała J., który z zmieszaniem wypisanym na twarzy stwierdził, że szuka punktu od godziny i nie może znaleźć. Uznałem to za wyolbrzymiony problem i pobiegłem tam, gdzie punkt miał się znajdować. Nie było go . Oczywiście połączyliśmy siły, przeanalizowaliśmy mapę i zaczęliśmy czesać główny potok - bez skutku. Ustaliliśmy, że według mapy punkt musi być niedaleko największego jaru i i jego zaczęliśmy przeszukiwać. Metr po metrze, krzak po krzaku, w jedną stronę i w drugą. Nie ułatwiały tego gęste zarośla, ograniczające widoczność do maksymalnie kilku metrów. W międzyczasie dołączały do nas różne osoby, które również odpuszczały. W tej szamotaninie dwukrotnie w krzakach gubiłem również kartę startową i cudownie ją znajdowałem. Punktu jednak nie było, zapadł się pod ziemię. Gdy już mieliśmy dać sobie spokój Michał postanowił zadzwonić do organizatora. Byliśmy przekonani, że punkt został zabrany. Najgorsze, gdy usłyszeliśmy, że punkt stoi na miejscu.... Nie było wyjścia trzeba było przekląć i szukać ponownie, teraz w nowym gronie znajomych. Po jakimś czasie wreszcie ktoś wypatrzył punkt, który był zlokalizowany nie przy głównym jarze, ale na rozwidleniu jednego z jarów pobocznych - według mnie nie nie znajdował się w miejscu, które wynikałoby z mapy. Poszukiwania kosztowały nas kupę czasu - mnie 2 h, Michała ponad 3h. Przy tym nie pomagał fakt, że organizator poinformował nas, iż na metę dotarł jedynie jeden zawodnik, a gdyby nie nasze perypetie to już cieszylibyśmy się 2/3 miejscem.
Pomimo sromotnej klęski postanowiliśmy biec dalej razem, po ostatni PK1. Przecinając las nieznaną nam droga szutrową przebiliśmy się przez Góre Kiczerę i biegnąc na azymut zmierzaliśmy w kierunku drogi Kwiatoń - Uście Gorlickie. Gdy wybiegliśmy na polanę i cieszyliśmy się wspaniałym zbiegiem trawiastą ścieżką, przydarzył mi się wypadek. Stawiając kroki musiałem trafić na nierówność terenu i wykręcić staw skokowy, obciążając go z dużą siłą. Noga chrupnęła głośno, a ja przewróciłem się. Wiedziałem, że nie jest dobrze, a noga pewnie jest skręcona (nie pomyliłem się). Miałem jednak silna wolę, aby ukończyć bieg,, bo schodzić przed ostatnim punktem się nie opłacało. Po kilkuset metrach, kusztykając jakoś rozruszałem prawą stopę. Biegać się nie dało swobodnie, bolała strasznie, ale Michał zdrowo mnie poganiał i nie miałem wyjścia - do zebrania został ostatni punkt.
Podejście na strome pasmo góry Polana okazało się dla mnie traumatycznym przeżyciem. Człapałem ciężko krok za krokiem, klnąc pod nosem z bólu i próbując odciążyć prawą stopę. Niezdarnie, ale jednak wdrapałem się na grzbiet i potem pobiegłem nawet w kierunku punktu. Michał był oczywiście tam przede mną i gonił mnie do dalszego biegu. Nawet gdybym chciał odpuścić, to na tym etapie byłoby to niecelowe. Zebrałem się więc w sobie i pobiegłem ile sił w nogach grzbietem w dół. Nie byłem świadomy, że ze skręconym stawem skokowym można tak szybko biegać, jednak okazało się to możliwe. Mknąc dosłownie na złamanie karku trafiliśmy na zbocze i do doliny już w Uściu Gorlickim. Do bazy Mordownika wbiegliśmy o 19:06 po 12 godzinach w trasie, co dało nam ex aequo 6 miejsce, z kompletem punktów.
Zmordowany po Mordowniku |
Po prawie dwóch miesiącach od imprezy oceniam ją jednoznacznie pozytywnie. Co prawda do tej pory nigdy nie szukałem punktu kontrolnego dłużej niż 20 min i te 2 h na tegorocznym Mordowniku jest dla mnie trochę szokiem, a ponadto skręciłem staw skokowy i naderwałem więzadła, eliminując się z biegania na blisko dwa miesiące. Mimo wszystko, to było warto. Szkoda mi tylko tego miejsca na podium, które było w zasięgu ręki, a zniknęło w krzakach, jak ten PK13 ;)
Noga "dzień po" |
P.S. NA trasie zrobiłem bodajże 68 km, w tym 6 km szukając PK13.
Pozdrawiam
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz