Jak to jest pokonać pieszo 100 km? Takie pytanie zadawałem sobie wielokrotnie od paru lat. Po raz pierwszy, gdy wziąłem udział w imprezie na orientację na 50 km. Wtedy, zmęczony tym dystansem z podziwem patrzyłem na ludzi, którzy łamali tzw. „setki” i choć czasem kusztykając, wydawali się rozpromienieni i tryskający energią.
Jeszcze parę miesięcy temu nie spodziewałem się, że w maju wystartuję w Kieracie, a pokonywanie dużych odległości na własnych nogach tak mi się spodoba. Przełom pojawił się końcem lutego, kiedy biorąc udział w „Skorpionie” na 50 km, jakby na nowo odkryłem ten rodzaj aktywności fizycznej. W marcu wziąłem udział w Rajdzie Dolnego Sanu, gdzie pokonałem ponad 76 km, a chęć zdobywania szczebelków i progresu podsunęła znakomitą myśl. Parę dni później zapisałem się na Kierat.
Do imprezy jakoś szczególnie się nie przygotowałem, a uczestnictwo w niej miało być (poza próbą złamania magicznej „setki”) elementem treningu wytrzymałościowego, który uskuteczniałem ostatnimi czasy. Mając na uwadze duży (jak na moje dotychczasowe pojęcie) dystans, którego do tego momentu jeszcze nie pokonałem bez odpoczynku, imprezę postanowiłem rozegrać z nastawianiem typowo taktycznym, bez zbytniego starania się o osiągnięcie dobrego czasu. Wraz z Januszem, który w Kieracie mi towarzyszył, za główne założenie przyjęliśmy samo pokonanie dystansu ultra zachowując przyzwoite tempo i obserwując nasze organizmy.
Piątek 23 maja 2014 r. okazał się bardzo gorącym dniem. Po tygodniu opadów przyszedł wreszcie ciepły front atmosferyczny, który przyniósł przyjemną pogodę. Przyjemną, jednak niezbyt trafną na imprezy tego rodzaju. Żar lał się z nieba, co dla nieprzyzwyczajonych jeszcze do temperatur oznaczało duże zapotrzebowanie na wodę. Na sobotnie popołudnie prognozowano natomiast burze.
Do Limanowej wraz z Januszem dotarliśmy przed piętnastą. Do startu pozostały raptem trzy godziny i każdy z nas miał świadomość, że to niebyt dużo czasu aby dobrze się przygotować. Po zarejestrowaniu się w biurze zawodów i odebraniu pakietu startowego mogliśmy zacząć organizować nasz biegowy ekwipunek. W teorii spakowanie kilku rzeczy i jedzenia, w praktyce oznacza mozolną układankę, w której trzeba wszystko zrobić pieczołowicie by po ciemku znać ułożenie wszystkich poszczególnych elementów. Przed startem odebraliśmy również mapy, mając kilka chwil na zapoznanie się z nimi. Wykorzystując ten czas zaznaczyłem flamastrem trasę rajdu, wyznaczyłem parę azymutów i prześledziłem poszczególne punkty. Janusz natomiast rozpisał międzyczasy na kolejnych PK. Postanowiliśmy, że wycelujemy niezbyt wysoko, ale rozsądnie – dając sobie 20 godzin na pokonanie całej trasy.
O 17:30 wyruszyliśmy na miejsce startu maratonu. Znajdowało się już tam ponad siedemset osób znudzonych przemowami, a skorych do upuszczenia z siebie nagromadzonej energii. Pół godziny później strzał z wiwatów ki rozdarł powietrze i rozpoczął się Kierat. W Limanowej biegnący zbili się w ciasne gromady, w których wszyscy wprost kipieli energią. Grupa maszerująca została w tyle, zaś biegacze wysunęli się na prowadzenie. W swoim planie założyłem, że biegania w pierwszej 50tce powinniśmy się wystrzegać, choć w kilku miejscach puszczały wodze i przechodziliśmy w trucht, uświadamiając sobie, że trochę przebiec jeszcze trzeba, choćby dlatego, aby uniknąć postojów w kolejkach na pierwszym i drugim punkcie kontrolnym.
Pierwsze chwile Kieratu były niesamowicie radosne. Przyjemne ciepełko, lekki wietrzyk i bezchmurne niebo. Gdy wyszliśmy za Limanową pojawiały się również dalekie widoki malowniczych krajobrazów, które skutecznie motywowały do wytężonego wysiłku i pokonywania kilometrów.
Punkt kontrolny numer jeden znajdował się na siódmym kilometrze zielonego szlaku turystycznego, pod szczytem wzniesienia Kuklacz. Dotarliśmy tam bez problemów nawigacyjnych, właściwie za sznurkiem ludzi. Dalszy marsz prowadził nas lokalnymi drogami asfaltowymi, aż do masywu Jeżowej Wody (895 m npm). Od tego miejsca peleton nieco rozrzedził się, a na trasie pojawiły się pierwsze rozbieżności nawigacyjne.
Pomimo chwili konsternacji, szybko znaleźliśmy drogę do Młyńczysk, fragmentem idąc za znakami niebieskiego szlaku, który absolutnie nie miał pokrycia na mapie. Z miejscowości kierowaliśmy się a południe, depcząc asfaltową drogę, która wyprowadzała nas na kolejne wzniesienie z krzyżem, dominującym nad okolicą. Na tym fragmencie towarzyszyła nam koza i samochód telewizji Beskidy, z którego filmowano nasze wesołe poczynania. Po osiągnięciu grzbietu niedługo dane nam było cieszyć się zdobytą wysokością. 500 metrów jakie pozostało do drugiego checkpointu należało pokonać jak najszybciej po drodze i trawiastych zboczach.
Drugi punkt kontrolny znajdował się na skrzyżowaniu dróg i strumienia w Kiczni. Tam, już na szesnastym kilometrze zrobiło się przestronno. Chwilę zajęło nam sczytanie kart SI i podanie numerów sędziom, po czym bez zwłoki ruszyliśmy dalej na zalesione podejście, sugerując się wskazaniami kompasu i azymutem 223. Wraz ze mną i Januszem drogę tą wybrało jeszcze kilka osób, niepewnych co do tego jaką ścieżką chcą się poruszać.
Ja nie miałem wątpliwości co do kierunku i zawierzyłem kompasowi. Brnąc przez mroczny już las dotarliśmy najpierw do przecięcia żółtego szlaku turystycznego, a następnie kierując się wzdłuż rozległej polany – do drogi asfaltowej i miejscowości Zbludza. Gdy wyszliśmy z lasu przed nami roztaczał się widok na cała dolinę w tym miejscowość Kamienica, gdzie zmierzaliśmy. Pomimo gasnącego dnia bez problemów znaleźliśmy wydeptaną ścieżkę przez pola – byli tu już widocznie „nasi” biegnący. Szybki marsz o zachodzie słońca do Kamienicy pamiętam jako najprzyjemniejszy moment całego rajdu. Miękkie podłoże, zapach trawy i światła w oddali. Chwila mogłaby trwać wiecznie.
Do Kamienicy dotarliśmy w nocy przy światłach latarni. Punkt trzeci usytuowano zaraz za rzeką, w okolicach zabytkowego dworku. Tu po raz pierwszy mogliśmy uzupełnić nasze camelbagi i spożyć batony. Wszystko odbywało się w dużym pospiechu, bo wkoło przybywało kolejnych uczestników rajdu. Nawodniwszy się, bez wytchnienia ruszyliśmy w dalszą drogę. Aby opuścić miejscowość skierowaliśmy się najpierw na cmentarz, a minąwszy go poruszaliśmy się za znakami szlaku niebieskiego na południe. Początkowo dreptaliśmy drogą asfaltową, która stopniowo przekształciła się w terenowy szlak, by niedługo później znowu wejść na asfaltówkę. Niebieski szlak doprowadził nas aż do grzbietu kolejnego pasma i następnego punktu kontrolnego.
Czwarty przystanek organizatorzy zapewnili na dwudziestym szóstym kilometrze, niedaleko zabudowań wsi Młynne. Z oddali ujrzeliśmy charakterystyczne ognisko, choć zatrzymaliśmy się przy nim tylko na niezbędnego batona. Dalszą cześć szlaku niebieskiego pokonaliśmy w towarzystwie dużej grupy uczestników rajdu. Po drodze każdy pokonywał szlak swoim tempem, ale tak właściwie poruszaliśmy się jedną prędkością. Z tego odcinka zapamiętałem wielu intensywnie biegających, którzy jednak na podejściach wytracali cała zdobytą przewagę. Minęliśmy ich później…
Po niecałych trzech kilometrach marszu niebieskim szlakiem postanowiliśmy skręcić na nieoznaczoną ścieżkę. Poruszaliśmy się teraz w dół, pasmem Gołego Wierchu (781 m npm). Tu po raz pierwszy doświadczyliśmy kontaktu z licznymi wiatrołomami, które zmuszały nas do przedzierania się przez las i utraty cennego czasu. Nikt nie mógł zbytnio szarżować i spójny peleton utrzymał się aż do wyjścia na pierwszą polanę. Idąc w awangardzie, w pewnym momencie skierowaliśmy się na złą ścieżkę do lasu i musieliśmy zawracać około 100-200 metrów widząc już w oddali uciekający peleton.
Niebawem pojawiło się kolejne ognisko, punkt piąty i kłopoty z orientacją wynikające z mojej nieuwagi. Zaraz za punktem, nie bacząc na znaki, ale przeżuwając batona intuicyjnie wybrałem ścieżkę na wschód, która okazała się niewłaściwa. Olśnienie przyszło niebawem, bo po około minucie, ale naszego peletonu już nie zdążyliśmy dogonić. Schodząc w kierunku Ochotnicy popełniłem kolejny błąd, dając się ponieść drodze. Zapomniałem, że na mapie widniała drobna ścieżka, która szybko wyprowadziła by nas do Ochotnicy. Mając przed sobą długą i wijącą się drogę postanowiłem spróbować przebić się do Ochotnicy na skróty, bardzo stromym stokiem. Tutaj pierwszy raz poprosiłem Janusza o wyciągnięcie GPSa i kierowanie się na południe, do miejscowości. Ten fragment trasy był jednym z najmniej przyjemnych na całym Kieracie. Weszliśmy w bardzo stromy i niestabilny teren, usłany kamieniami i gęstymi krzakami. Poza przedarciem spodni nikomu nic się nie stało, ale trzeba było bardzo uważać. Z ulgą przyjęliśmy wiadomość o rychłym wyjściu na drogę asfaltową.
Peleton już nam uciekł, ale postanowiliśmy podjąć pogoń. W Ochotnicy Dolnej przemierzyliśmy drogą kilkaset metrów, po czym skierowaliśmy się w drogę na północ. Rozpoczęło się najbardziej wybitne podejście całej trasy – na szczyt Lubania (1211 m npm). Poza wysiłkiem, naszej dwójce sprawiło ono wiele radości. Poruszaliśmy się bardzo swobodnie, równym tempem, mijając kolejnych uczestników rajdu. Szliśmy drogą, która zamieniła się w ścieżkę, aby zakończyć się po kilku kilometrach w potoku i pomiędzy drzewami. Gdy droga się skończyła postanowiliśmy podejść trawersem bezpośrednio na południe. Od tego momentu kierowaliśmy się tylko za stromizną stoku, podążając coraz wyżej. Ścieżka bardzo się dłużyła, a osiągnięcie szczytu przeciągało niemiłosiernie. Grubo po północy dotarliśmy wreszcie do głównego grzbietu i szlaku czerwonego, mijając po drodze kilkanaście osób. Teraz już tylko wejść na szczyt – pomyślał chyba każdy z nas, lecz zapał ostudził się w brutalnej konfrontacji z wiatrołomami. Podejście pod wierzchołek Lubania było niczym droga przez mękę. W świetle czołówek trzeba było przebijać się przez las omijając powalone drzewa, które przegradzały ścieżkę szlaku labiryntem gałęzi. Wejście stało się niezwykle wymagające, a droga prowadziła po konarach, tunelami pomiędzy gałęziami i korytarzami wśród wiatrołomów. Do tego pod górę. Bardziej niż fizycznie, odcinek męczył psychikę i dłużył się.
Około drugiej w nocy osiągnęliśmy punkt szósty na Lubaniu. Oznaczało to, że pokonaliśmy 40km trasy i połowę przewyższeń (jak informowali nas wolontariusze). Tam również nie zatrzymywaliśmy się zbyt długo, zadowalając się spożyciem orzeszków ziemnych w panierce i paroma łykami wody. Ruszyliśmy niebawem, mając w zamiarze nadrobić opóźnienie z Ochotnicy. Trzeba zaznaczyć, ze pomimo nocnej pory i wysokości ponad 1000 m npm, było bardzo ciepło i bezwietrznie. Od początku rajdu szliśmy w krótkich koszulkach i nikomu z nas nie dokuczało zimno. Taka aura wzmagała co prawda pragnienie, jednak pozwalała oszczędzić czasu na przebieranie odzieży.
Na głównym szlaku beskidzkim sprawdziły się nasze najgorsze obawy. Wiatrołomy pojawiały się dziesiątkami i zmuszały do kluczenia i szukania dróg obejścia. Prosty odcinek zamienił się w prawdziwy „bieg przez kłodki” (jak subtelnie określił to później sędzia główny). Początkowo sami, z czasem szliśmy w kilkuosobowej grupie. Wszyscy klęli i narzekali gdy po raz wtóry w świetle czołówek zauważali kolejne powalone drzewo na szlaku. Taki stan rzeczy trwał aż do wzniesienia Runek (1005 m npm), którego osiągnięcie było znakiem do szukania ścieżki zejściowej na północ. Po szybkiej obdukcji lasu okazało się, że idealną drogę przykrył jeden z wiatrołomów i stąd wzięły się problemy ze znalezieniem jej. Ścieżka zejściowa była stosunkowo stroma i poprzecinana zwalonymi drzewami. W dolnym biegu przechodziła w strumień, który dzięki kijkom trekingowym udało nam się pokonać suchą stopą. Nad rzekę Ochotnica w dolinie wyszliśmy już bladym świtem. Nie widząc możliwości przejścia suchą stopą ludzie przed nami przechodzili w bród wodę sięgającą po kolana. Traf chciał, że przed pójściem w ich ślady zastanowiliśmy się chwilę i zaobserwowaliśmy, że biegnący za nami skręcają w górę rzeki. Jak się okazało dosłownie kilkanaście metrów dalej przebiegał mostek, który po raz wtóry uchronił nasze buty przed przemoczeniem.
Dokładnie na półmetku trasy, w Ochotnicy Górnej umiejscowiono siódmy punkt kontrolny, osiągnięty przez nas przed czwartą rano. Poza wodą, która czekała w butelkach zastaliśmy tam pojemniki z wrzątkiem i kubki z kawą, herbatą, a nawet rosołem i barszczem instant. W pudełku obok czekały również bułki z ciekawą zawartością. Teoretycznie drobiazgi, w praktyce bardzo mnie ucieszyły, gdyż na tym etapie akurat miałem dość słodyczy , a żołądek domagał się strawienia czegoś konkretnego.
Pomimo, iż w tym miejscu wielu zawodników rozsiadało się na dłużej, my na stojąco zjedliśmy co swoje i po napełnieniu camelbagów ruszyliśmy dalej. Tu po raz pierwszy i ostatni idąc w krótkiej koszulce poczułem chłód. Pomiędzy drzewami panował jeszcze półmrok, ale wyjście na pole prowadzące do grzbietu uświadomiło mnie, że wstaje nowy dzień. Temperatura mimo woli sugerowała, że niebawem skoczy temperatura i trzeba urwać z trasy jak najwięcej przed wschodem palącego słońca. Po wyjściu z Ochotnicy natknęliśmy się na grupę kilku piechurów, z którymi ruszyliśmy w dalszą drogę. Ścieżka prowadziła grzbietem, a po wejściu na Jaworzynę Gorcowską (1047 m npm) znakowanym szlakiem zielonym. Mimo iż było to niepotrzebne, przez nieuwagę zdobyliśmy wierzchołek Gorca (1228 m npm), by po chwili zejść do szlaku czerwonego.
Punkt ósmy znajdował się przy bacówce nieopodal. Po sczytaniu naszych kart oznajmiono nam, że mamy odpowiednio 56 i 57 miejsce. Jako iż był to 59 kilometr uznałem, że powoli możemy zacząć ścigać zawodników przed nami. Na dalszą drogę zjedliśmy jeszcze czekoladę i we wschodzącym słońcu, z nową motywacją w głowach, ruszyliśmy na niebieski szlak. Na odcinku w dół po raz pierwszy konsekwentnie truchtaliśmy. Powoli, ale jednak. Dotarłszy do miejscowości Rzeki na przełaj przez zroszoną trawę puściliśmy się w poszukiwaniu szlaku żółtego. Znaleźliśmy go niebawem i za jego śladami równo maszerowaliśmy na podejściu.
Do punktu dziewiątego na przełęczy Przysłopek zbiegliśmy trawiastą łąką. Tu nie zatrzymywaliśmy się w ogóle, ale z marszu ruszyliśmy dalej na północ. Podczas tego długiego odcinka zakończonego na Mogielicy mogłem obserwować swój organizm, który delikatnie komunikował czego mu brakuje. Gdy stawałem się słabszy po prostu trzeba było stanąć, zjeść czekoladę i napierać dalej. W pewnym momencie węglowodany już nie pomagały. Zdałem sobie sprawę, że temperatura rośnie, mi zaczyna brakować wody, a do kolejnego punktu z zaopatrzeniem pozostało jeszcze kilkanaście kilometrów. W żadnym razie nie osłabłem, przeciwnie – trzymałem równe tempo na podejściach i biegałem na stokach, mając jednak świadomość, że bez wody może nagle przyjść „odcięcie” i game over. Głupie by to było na „końcówce” rajdu.
Niebawem równym tempem zdobyliśmy punkt dziewiąty pod Mogielicą, widząc przed sobą kilku rywali. W punkcie chłopaki odstąpili mi kilka łyków wody, a kolejne dołożył Janusz, który uznał że do następnego punktu jemu samemu wystarczy. Czułem, że to trochę mało, ale wyśledziwszy na mapie strumień po drodze, zmotywowałem się do jeszcze większego wysiłku. Mogielicę (1170 m npm)wzięliśmy szturmem przez wierzchołek , jak zwykle nie bawiąc się w szukanie obejść, po czym zaczęliśmy biec żółtym szlakiem w dół.
Trzy kilometry dalej wreszcie usłyszałem znajomy szum wody i w mig dotarłem do strumienia. Nie było pod ręką kubka więc początkowo piłem z dłoni, a później z czapki, która sprawdzała się znakomicie. Niecały litr wystarczył, abym poczuł przypływ mocy i przyjemny chłód. Zaopatrzeni mogliśmy biec do następnego punktu leśną ścieżką, a następnie asfaltową drogą prowadzącą otwartym terenem do Słopnic.
Punkt dziesiąty znajdował się w miejscowości przy Urzędzie Gminy. Po raz kolejny napełniliśmy camelbagi, wzięliśmy w dłoń po bułce i poszliśmy dalej, w plątaninie uliczek wiejskich. Idąc początkowo wzdłuż rzeki, niebawem zabrnęliśmy między domy i o dalszą drogę zapytaliśmy miejscowych, którzy wskazali nam ulice prowadzącą do Tymbarku. Na kilkukilometrowej prostej wzdłuż rzeki rywalizowaliśmy jeszcze z trzema zawodnikami, z których wyminęliśmy dwójkę, a z ostatnim kontynuowaliśmy bieg do ostatniego punktu przed metą. Znalezienie go sprawiło nam duże problemy. Po odszukaniu punktu poboru wody nad rzeką okazało się, że checkpointu nie ma a nam pozostaje szukać dalej. Po krążeniu zalesionym zboczem, wspinaniu się na rzeczne klify i wypowiedzeniu ton przekleństw wreszcie się udało. Okazało się że punktów poboru wody po drodze było trzy, a przy ostatnim dopiero stał znajomy znak.
Ostatni punkt kontrolny przeszliśmy prawie z marszu. Stąd już tylko dziesięć kilometrów dzieliło nas od Limanowej i trzeba było zmusić się na ostatni wysiłek. Przyznam, ze nie przychodziło mi to łatwo, gdyż od kilkunastu kilometrów borykałem się z kontuzją mięśnia prawego golenia (prostownika długiego palców jak się później dowiedziałem). W normalnych warunkach wystarczyłoby zatrzymać się i rozmasować, ale tu nie było na to czasu. No i z każdym kilometrem szło mi się i biegło gorzej. O ile podejścia nie sprawiały strasznych problemów, o tyle na zbiegach noga paliła jak diabli, a zaciśnięte zęby towarzyszyły mi już do końca rajdu. Wbrew przeciwnościom dużą część pozostałej trasy biegliśmy. Jeden z miejscowych wskazał nam ścieżkę na Paproć (647 m npm), a dalej zbiegaliśmy już zielonym szlakiem. Najbardziej dłużył się odcinek dwóch kilometrów drogi asfaltowej, prowadzący bezpośrednio do Limanowej. Prawej nogi od kolana w dół najchętniej bym się pozbył, ale zbliżająca się linia mety działała jak magnes i osiągnięcie jej wymagało dwóch kończyn .
Jeszcze przed Limanową puściliśmy się w ostatni bieg, który zakończył się na mecie Kieratu. Ostatni odczyt karty powiedział nam , że maraton ukończyliśmy w czasie 18h i 34 min. Taki czas zapewnił nam odpowiednio 36 i 37 miejsce.
Wielki wysiłek skończył się, został ukoronowany sukcesem, a radości jaką czułem się po takim wysiłku niemal nie sposób opisać. Każdy z nas był zmordowany, ale na swój sposób szczęśliwy. Nic szczególnego co prawda nie dokonaliśmy, ale przesunęliśmy swoje granice i Kierat okazał się pozytywnym doświadczeniem niemal w każdym aspekcie. Przyjęta taktyka sprawdziła się bardzo dobrze, pozwoliła na wygospodarowanie energii i ściganie zawodników do ostatniego kilometra. Po zrobieniu setki nie czuliśmy się szczególnie wyczerpani. Zwiększyło to z pewnością nasze morale i wiarę we własne siły, dając aspirację i chęć na osiągnie lepszych wyników. Wystartowanie w Kieracie pozwoliło nam lepiej poznać swoje organizmy, ich odporność i reakcję na długotrwały wysiłek. Rywalizacja uwypukliła nasze słabsze i mocniejsze strony oraz pokazała odporność na ból. Z pewnością każdy z imprezy wyniesie swoją lekcję, która kiedyś zaprocentuje w sytuacji ekstremalnej.
Klimatu imprez na orientację i ultra maratonów chyba nie muszę opisywać. Pokochałem to już kiedyś i teraz tylko z uśmiechem wspominam całą otoczkę wydarzenia. Kto był ten wie, kto nie był – polecam. Mam nadzieję wrócić tu za rok.
Pozdrawiam
Tomasz Duda
P.S.
Odczyt z GPS pokazał 103 km i 3970 m przewyższeń. Niżej trasa endomondo.
Zdjęcia z telefonów - mojego i Janusza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz