środa, 18 kwietnia 2018

Lodowy Szczyt przez "konia" zimą - relacja, opis, Wielka Korona Tatr

Marzec 2018 roku okazał się dla mnie miesiącem wytężonej nauki i przygotowań do egzaminu zawodowego. Aby jakoś funkcjonować i nie zwariować od napływu wiedzy, musiałem, ratować się wyjazdami. 

Początkiem marca mym łupem padł Lodowy Szczyt (2627 m npm). Na ten trzeci co do wysokości samodzielny szczyt tatrzański wybierałem się już od stycznia. Sam masyw natomiast zrobił na mnie duże wrażenie już w 2017 roku, kiedy patrzyłem na niego z Durnego Szczytu i Łomnicy, podczas przejścia drogi Jordana. Masyw wyglądał potężnie i imponująco. Zachęcał do zdobycia go, co w zimie stanowiło by jeszcze większe wyzwanie. Okazja ku temu pojawiła się na początku marca 2018 roku.



Na wyjazd wybrałem się wraz z Robertem i Bogumiłem oraz Anitą. Jednakże chłopaki mieli inny cel wyjazdu -  Łomnicę. Przed 7:00 rano jedynie "podrzucili" mnie i Anitę do Starego Smokovca, po czym wrócili do Tatrzańskiej Łomnicy, aby realizować swój cel.



Wyruszyliśmy więc we dwójkę, wraz z Anitą. Najpierw znaną ścieżką na Hrebeniok, następnie w kierunku Zamkovskiego Chaty i w Dolinę Małej Zimnej Wody. Poruszaliśmy się powoli, systematycznie do góry. Szlakiem nie szło zbyt wielu turystów jak na tak wspaniałą pogodę, która nam się przytrafiła. Było naprawdę cudownie, na niebie żadnej chmury i mróz szczypiący w twarz. W Dolinie, gdy tylko dosięgły nas pierwsze promienie słońca, szybko zrobiło się gorąco. Na stoku wyprowadzającym w Dolinę Pięciu Stawów Spiskich i do Chaty Tery'ego musieliśmy pozbyć się górnej warstwy odzieży, gdyż marsz stawał się już nieznośny.  




Standardowo, około 9:30 dotarliśmy do schroniska Teryego. Zatrzymaliśmy się tam tylko na krótki posiłek, po czym ruszyliśmy dalej na północ. Liczyłem, że ścieżka na Lodowy będzie przetarta, gdyż z oddali na stoku prowadzącym na grań widziałem wyraźną linię na śniegu. Także z oddali można było zaobserwować ludzi podążających w górę.  Sprawiało to dobre wrażenie i zachęcało do wejścia. Po zjedzeniu kanapek wyszliśmy więc za ścieżką. Po drodze minął nas Anglik, który zapomniał śrub lodowych i wracał po nie do schroniska. W tym momencie faktycznie zauważyliśmy pod ścianą dwa zespoły, które szykowały się na trudniejszą drogę. Kilkaset metrów dalej spotkaliśmy natomiast dziewczynę na nartach turowych, która najwyraźniej zrezygnowała ze zdobywania tego szczytu. Podeszliśmy do końca doliny, pod stok. Niestety dopiero przy podejściu bliżej okazało się, że widoczny z oddali ślad jest zasypany i nikt dziś nie szedł wyżej. Zostaliśmy sami.




Gdy Anita zatrzymała się na chwilę, aby odebrać telefon, ja podszedłem wyżej, aby zbadać stan podejścia. Należało przetorować wierzchnią warstwę śniegu, ale warunki nie były najgorsze. Pogoda , choć piękna, budziła moja zastrzeżenia. Na naświetlonym stoku co jakiś czas z góry spadały małe kulki śnieżne, zaś śnieg na ścianie skalnej zaczął się topić, aż słychać było szum wody. 
Podszedłem do pierwszej bariery skalnej i zatrzymałem się, aby wyciągnąć raki i sprzęt asekuracyjny, gdyż stok zaczynał "stawać dęba". Po kilkunastu minutach dołączyła do mnie Anita i również wyciągnęła żelastwo z plecaka. Związaliśmy się i poszliśmy dalej. Krok za krokiem zdobywaliśmy metry podejścia, Anita na pełnej długości liny, podchodziła 30 metrów za mną. W połowie wysokości stoku zaczęło robić się "czujnie", tj. stromizna wzrosła, zaś pod rakami zacząłem wyczuwać lód. Trzeba było zwiększyć skupienie i zwracać uwagę na każdy krok. Po pokonaniu zalodzonego odcina słyszałem z tyłu, że Anita jest mocno zaniepokojona zmianą podłoża, choć ja w odpowiedzi udawałem że nic szczególnego się nie dzieje.



Powyżej było już lepiej - nastromienie spadło, a śnieg dawał lepsze oparcie butom. Po podejściu na grań Lodowego Szczytu zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, jedzenie. Wyciągnąłem również kości i friendy, aby w razie czego założyć kilka przelotów.





Poszliśmy dalej, najpierw połogim trawersem do grani głównej, następnie po ostrzu grani, do szczytu. Na szczęście dla nas grań w większości pokryta była stwardniały śniegiem, przez co szło się szybko. Dodatkowo pogoda wciąż rozpieszczała słońcem i niemal całkowitym brakiem wiatru. Miejscami należało zachować czujność z uwagi na nawisy, jednak w większości nie stanowiły one problemu. Po drodze założyłem kilka przelotów. Przed kopułą szczytową pojawił się słynny "koń". Przeszedłem go ostrożnie, zakładając na blokach skalnych taśmy. Po przejściu technicznego fragmentu, z uwagi na brak miejsca na przygotowanie stanowiska, siadłem na śniegu i z przyrządu asekurowałem Anitę, która w tym czasie "na sztywno" przechodziła konia.




Po pokonaniu technicznego fragmentu, powoli wdrapaliśmy się stromym podejściem na kopułę szczytową, gdzie nie sposób było założyć jakiegokolwiek przelotu. Dopiero przed granią szczytową znalazłem skałę, na którą udało się zarzucić taśmę. Przed samym szczytem należało jeszcze przejść kilkadziesiąt metrów łatwa grania, po czym zameldowaliśmy się przy tabliczce z napisem Ľadový štít - 2627 m npm, o godzinie 14:15. Cała droga od samochodu tutaj zajęła nam 7,5 h i była to naprawdę męcząca wycieczka. Dodatkowo, jeszcze nie zeszliśmy, a trasa w dół nie napawała nas optymizmem.
Na szczycie spędziliśmy jedynie chwilę, jako pierwsi i chyba jedyni jego zdobywcy tego dnia. Właściwie zrobiliśmy tylko kilka zdjęć, napisałem sms do Roberta, po czym rozpoczęliśmy drogę w dół.




Aż do fragmentu z koniem Anita schodziła jako pierwsza. Na trudniejszym odcinku zmieniliśmy się. Po raz kolejny założyłem trzy przeloty, Anita szła za mną, tym razem już "na lotnej". Do końca grani wszystko szło bardzo gładko. Dopiero poniżej ponownie puściłem Anitę przodem, a ja ruszyłem jako drugi.



Gdy wracaliśmy stok był już zdecydowanie bezpieczniejszy niż podczas drogi w pierwszą stronę. Słońce zdążyło schować się za masyw Lodowego Szczytu i okolicę ponownie ściął mróz. Łatwo jednak nie było i każde z nas uważnie patrzyło pod nogi.   Po przejściu stromego i zalodzonego odcinka mogliśmy odetchnąć z ulgą, schować sprzęt do plecaków i ruszyć w dalszą drogę w dół, która już zaczęła nam się dłużyć.



Około 16:30 znaleźliśmy się pod schroniskiem Tery'ego, gdzie zatrzymaliśmy się jedynie na jedzenie, nie wchodząc do środka. Po spożyciu tego co mieliśmy, puściliśmy się w dalszą drogę w dół. Słońce już powoli chyliło się ku zachodowi, gdy pokonywaliśmy Dolinę Małej Zimnej Wody. Na Hrebeniok dotarliśmy o zmierzchu. Dalej kroczyliśmy już w ciemnościach po oblodzonej ścieżce. Żałowaliśmy, że nie mamy ze sobą sanek, gdy obok nas zjeżdżali w ten sposób turyści, specjalnie przygotowaną w tym celu trasą z Hrebenioka do Starego Smokovca.  Na miejsce dotarliśmy około 19:00, po pełnych 12 godzinach akcji górskiej.



Wycieczka na Lodowy Szczyt okazała się taka jak przewidywałem - ciekawa i wymagająca. Wierzchołek miał dla mnie najbardziej wysokogórski charakter ze wszystkich tatrzańskich szczytów, na jakie do tej pory wchodziłem zimą. Długa droga wiodąca na sam koniec Doliny Pięciu Stawów Spiskich, następnie zmiana kierunku i marsz granią na południe. To chyba najdłuższy odcinek, jaki trzeba pokonać, aby od asfaltowej drogi dotrzeć do szczytu WKT. Ponadto po drodze spotkamy wymagający (jeżeli będzie zalodzony i w złych warunkach pogodowych lawiniasty) stok oraz trudności techniczne na grani. Przy zachowaniu rozwagi można się naprawdę bardzo dużo nauczyć, jednak szczyt jest chyba trochę zbyt trudny dla ludzi rozpoczynających przygodę z górami zimą.

Pozdrawiam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz