poniedziałek, 25 grudnia 2017

Szlak Orlich Gniazd Ultra 2017 - relacja, czyli mój najdłuższy bieg (do tej pory)

Witajcie,
Dziś podzielę się z Wami refleksjami z mojego ostatniego biegu, który odbył się na początku października tego roku. Tak się składa, że będzie to również relacja z najdłuższego biegu, w jakim brałem udział.  Okazało się, że włącznie z nadrobionymi odcinkami pokonałem w ciągu doby 170 kilometrów. Po kolei...




Gwoli usystematyzowania powiem, że najdłuższy jednorazowy dystans jaki do tej pory pokonałem to ok 118 km  na Kieracie w 2015 roku, kiedy to również nadrobiłem dużo trasy, nota bene 100 kilometrowej. Bieg jednak odbywał się w trudnych warunkach - w górach i na orientację. Od tamtego czasu nie przebiegłem nic dłuższego. Nie zrobiłem, gdyż w sumie nie chciałem i szkoda mi było na to pieniędzy, biorąc pod uwagę cenę biegów ultra w ostatnim czasie. 

Pierwszy raz o Szlaku Orlich Gniazd Ultra usłyszałem w 2015 roku. Pobiec się nie udało, gdyż w tym terminie wypadło .... WESELE ;) No cóż, zamiast butów biegowych założyłem lakierki. Rok później nie zapomniałem o SOGu i wystartowałem.... , tylko że z niedoleczoną kontuzją. ITBS - bo tak się nazywało to paskudztwo, dokuczało mi od dwudziestego kilometra i wykluczyło szanse na finish. Zrezygnowałem z dokuczliwym bólem kolana po 60 km. Nic więc dziwnego, że w bieżącym roku byłem już zły. W dobrym i motywacyjnym znaczeniu ZŁY, czyt. zmotywowany skrajnie na ukończenie ww. biegu.

Przy okazji wypada wspomnieć o innych motywach, dla których postanowiłem wziąć udział w Szlaku Orlich Gniazd Ultra. Przede wszystkim Bieg zapewnia punkty ITRA, których mi brakowało do kwalifikacji UTMB. Ponadto bieg przeprowadzany jest w znanym i lubianym przez mnie standardzie - tanio i niewiele świadczeń. No przepraszam, ale nie mam zamiaru za taka zabawę wydawać 200 zł. Wystarczy 120 zł, jak wpisowe na Szlak Orlich Gniazd Ultra. Ponadto Bieg startuje z Krakowa, czyli z miasta gdzie aktualnie mieszkam. Na start jadę więc tramwajem, a nie muszę przebijać się przez pół Polski w piątkowy wieczór. Trasa płaska, jakich zasadniczo unikam, była tym razem in plus, gdyż jak na pierwszy tak długi bieg nie chciałem jeszcze sobie dokładać przewyższenia. 

Do biegu specjalnie się nie przygotowałem, gdyż wiedziałem, ze spokojnie sobie z nim poradzę. Pytanie tylko w jakim czasie. Aż do terminu imprezy udało się przy tym uniknąć kontuzji, co chyba najbardziej mnie cieszyło. Ponadto dwa tygodnie przed SOG Ultra treningowo przebiegłem 50 km w terenie, aby rozruszać nieco mięśnie odwykłe od długich dystansów. Przygotowania wypadły więc poprawnie.

Niestety pogoda w dniu startu nie dopisała. Na miejscu w Krakowie atmosfera była raczej wiosenna, niż jesienna. Po niebie chodziły ciężkie chmury, z których co godzinę, dwie  lały się strumienie wody. Ulewy przychodziły nagle i tak jak się pojawiały, tak rychło znikały. Nie pozostało nic innego jak zapakować kurtkę do plecaka i liczyć na prognozy, które zapowiadały, że po 22:00 deszcze przestaną padać, a następny dzień będzie nawet ładny. Przy tym, aby szukać raczej plusów niż minusów wspomnę, iż pogoda kształtowała się "...... , ale stabilnie" i przynajmniej temperatura zapowiadała skoki jedynie na poziomie ok 9-13 stopni. 

6 października ok. 19:00 pojawiłem się w krakowskiej bazie Szlaku Orlich Gniazd, odebrałem pakiet startowy i zacząłem przygotowywać do biegu. Otrzymałem przy tym numer "14". Nie byłem sam, gdyż na trasie miała wspierać mnie Anita, i przemieszczać się pomiędzy punktami kontrolnymi wraz z kolegami Jackiem Litewką i Darkiem Czechowiczem, którym z tego miejsca za wskazany support dziękuję. Przed 20:00 wszyscy uczestnicy biegu - a było ich ponad 100, przemieścili się do punktu znaczącego początek czerwonego szlaku turystycznego w dzielnicy Krowodrza w Krakowie, niedaleko pętli tramwajowej. Po usłyszeniu sygnału ruszyliśmy, niespiesznie początkowo snując się po chodnikach i szukając miejsca. Za miastem na drogach szutrowych i asfaltowych było już luźniej. Peleton rozbiegł się i każdy podążał już swoim tempem. Za miastem zaczęło padać i takie przelotne opady towarzyszyły nam przez większość czasu. Trzeba było przyzwyczaić się na szybkie wyciąganie i chowanie kurtki. Pierwszy odcinek do punktu w Pieskowej Skale pokonałem nader sprawnie, utrzymując się bodajże na czwartej pozycji. Nie czułem zmęczenia ani żadnego bólu, było po prostu przyjemnie. Na punkcie spotkałem Anitę wraz z Jackiem. Było mi bardzo miło. Po dwóch godzinach biegu natknąć się na znajome twarze to naprawdę przyjemna niespodzianka.




Kolejne kilometry zapamiętałem raczej niespecjalnie. Najpierw długa prosta asfaltem, następnie odcinek wiodący przez wietrzne pola i włóczenie się po lasach, za czerwonymi znakami szlaków. W polach nieco pomyliłem drogę, i musiałem nadrabiać oko. 500 m. Po raz kolejny deszcz zaczął lać z dużą intensywnością i nie wróżył niczego dobrego. Pomimo, iż zbliżała się północ, opady nie zamierzały przestać. Na polach pojawił się dodatkowy element - błoto i mokradła, które skutecznie wykluczyły moja marzenie o suchych butach. Rok wcześniej zaryzykowałbym stwierdzenie, że Szlak Orlich Gniazd Ultra da się przebiec w drogowych butach. W tym roku byłoby to niemożliwe ze względu na wskazane opady. Na tym odcinku poczułem już zmęczenie, co było najprawdopodobniej efektem zbyt szybkiego tempa podjętego przed Pieskową Skałą. Nie biegłem jednak sam, gdyż od ostatniego punktu trzymałem się z Markiem i Rafałem.

Razem dobiegliśmy do punktu w Rabsztynie. Na miejscu zjadłem kilka ciastek i banana. Serwowano również herbatę, co przy mokrej i chłodnej nocy było prawdziwym zbawieniem. Tutaj został kolega Rafał, wskazując, że nie czuje się najlepiej i musi odpocząć. Ja wraz z Markiem ruszyłem dalej w noc. Niestety na punkcie nie udało się spotkać z Anitą, gdyż gdzieś w jego okolicach minęliśmy się. Odcinka pomiędzy Rabsztynem a Bydlinem jakoś nie zapamiętałem w ogóle, poza tym, że opady z przelotnych, zmienił się w permanentne. Poza tym, w Golczowicach zrezygnowałem z biegu w zeszłym roku i zapamiętałem to miejsce. Tym razem na szczęście miałem jeszcze dużo energii i powoli odzyskiwałem siły po poprzednim osłabieniu. Gdy dotarliśmy do Bydlina lało na dobre. Obsługa punktu przyjęła nas herbatą i drożdżówkami.

Na punkcie nie zatrzymywaliśmy się długo, ale pobiegliśmy dalej drogą. Niestety byliśmy mocno rozkojarzeni, gdyż w Załężu zamiast skręcić w lewo pobiegliśmy drogą w prawo. Biegło się tak dobrze, że o złej decyzji dowiedzieliśmy się dopiero po 1,5 km, co ostatecznie kosztowało nas 3 km in plus. Morale nieco opadło, choć w tym deszczu i tak nie było za wysokie. Opady zaczęły po prostu mocno nas irytować, gdyż powoli zbliżał się świt, a deszcz ciągle siąpił. Koncentracja nie była na zbyt wysokim poziomie, gdyż na felernym odcinku wkrótce zaliczyliśmy drugą wtopę w okolicach Gór Bydlińskich. Nadrobiliśmy tam kolejny dodatkowy kilometr. Niebawem wbiegliśmy do Pilicy, która z racji "pogańskiej" pory była kompletnie pusta. Za miastem  niestety, ale dogonił nas jeden zawodnik i dalej biegliśmy już razem, choć ja z Markiem przemieszczaliśmy się ramię w ramie, zaś gość biegł swoim tempem. Na odcinku kilku kilometrów przed Podzamczem zaczęło świtać. Energia z nastającego dnia nieco nam wróciła i minęliśmy jednego biegacza, który wcześniej widocznie skorzystał na naszych błędach, ale teraz opadł z sił. Na tym odcinku zacząłem odczuwać dziwny ból w okolicach łydek, który nasilał się z kilometra na kilometr. Mocno obawiałem się o kondycję nóg, jednak okazało się, że ból spowodowany był zbyt mocno uciśniętym ochraniaczem na buty, który teraz dotkliwie mnie ranił. Po pozbyciu się tego elementu ekwipunku, problem z nogą powoli ustał.

W Podzamczu zaliczyłem kolejny punkt, będący już krokiem milowym. W tym miejscu mijaliśmy 80 km trasy, czyli teoretycznie mieliśmy za sobą połowę trasy biegu. Na punkcie spotkałem Anitę, wymieniłem wodę w bukłaku i zabrałem kijki, wiedząc, że spotkamy się dopiero na 140 km. W Podzamczu niestety spędziliśmy z Markiem dużo czasu, przez co dogoniła nas pokaźna grupa zawodników. Ta okoliczność zmotywowała nas do wysiłku i niebawem ruszyliśmy dalej. Pogoda zdawała się poprawiać, chociaż dla bezpieczeństwa zachowałem w plecaku kurtkę przeciwdeszczową. Zabrałem również kije trekkingowe. Z tego miejsca przyznam, że jak na połowę trasy czułem się zmęczony i zacząłem wątpić we własne siły. Wiedziałem jednak, że szybciej lub wolniej do mety będę starał się dociągnąć. Kolejne kilometry upłynęły znośnie. Jura Krakowsko  - Częstochowska serwowała nam za to wspaniałe widoki, szczególnie na odcinku Skały Morskie - Góra Zborów. W tej okolicy wspominam również wspaniałe, długie i łagodne zbiegi.




Nieopodal Góry Zborów trafiliśmy na punkt przy ok. 100 km naszej trasy. Zajmowaliśmy odpowiednio miejsce 4 i 5 w klasyfikacji. Jak powiedział jeden z sędziów "dopiero teraz zacznie się prawdziwe ściganie". Zjedliśmy więc po talerzu grochówki (ja nawet dwa) i ruszyliśmy w dalszą drogę. Ktoś deptał nam po piętach, gdyż gdy opuszczaliśmy punkt jeden z zawodników własnie na niego wbiegał. Osobiście, czułem mocno zmęczenie nóg oraz mocny ból podeszw stóp. Nie da się ukryć, iż zmokły one zupełnie, a teraz paliły, jakbym chodził po rozżarzonym węglu. Jednak zasada jest prosta - nie dać oponentom możliwości wyprzedzenia nas i zniknąć z pola widzenia. Tak więc pomimo bólu w stopach pobiegliśmy dalej. W miejscowości Niegowa pobiegliśmy w złym kierunku po raz kolejny nadrabiając około kilometra. Właśnie w tym miejscu, zaraz po minięciu orszaka pogrzebowego przy cmentarzu minęła nas dwójka biegaczy. Poruszali się równym tempem i wiedziałem, że raczej z nimi szans nie mamy. Nie znaczy to, że nie walczyliśmy, biegnąc jakiś czas we czwórkę razem, by zgubić ich po kilku kilometrach.

Czas bardzo mi się dłużył, gdy zbliżaliśmy się do Rezerwatu Parkowe i punktu na 120 km. Na miejscu były tylko ciastka i woda. Posililiśmy się więc, by po kilku minutach ruszyć dalej. Gdy podniosłem się z miejsca poczułem, że nogi bolą mnie już solidnie, a stopy niemiłosiernie. Około kilometra zajęło mi rozruszanie całego organizmu mojego ciała. Trasę pokonywaliśmy dalej pół biegiem, pół marszem. Było już po południu i pogoda zdawała się stabilizować. Kolejne godziny pokazywały jednak, ze tylko z pozoru, gdyż co jakiś czas na nasze głowy spadała jakaś zbłąkana ulewa. Następne kilometry pokonywaliśmy niespiesznie, w ciekawych okolicznościach przyrody. Już nie pamiętam kiedy dokładnie Marek zaproponował, żebyśmy biegli całą trasę razem, bez ścigania się między sobą. Bez zwłoki to zaakceptowałem, gdyż zależało mi najbardziej na ukończeniu biegu. Na tym odcinku w moich stopach pojawiły się nowe bóle - zaczęła mi doskwierać prawa pięta i nie wiedziałem czym to może być spowodowane, czy to może placebo i odruch obronny zmęczonego organizmu?  Przed Olsztynem i Sokolimi Górami niestety minęła nas kolejna dwójka zawodników, która poruszała się wyraźnie szybciej. Ustąpiliśmy im pola, gdyż na tym etapie wszelkie ściganie uciekło mi z głowy.

Kilka kilometrów przed Olsztynem na spotkanie wyszła mi również Anita, z którą pokonałem ostatnie trzy kilometry dzielące mnie do punktu z wodą. Tam zatrzymałem się tylko na chwilę, siadając na dwóch zgrzewkach butelek. Nie było czasu do stracenia i świadomi, że pozostawanie w jednym miejscu tylko wydłuża nasze zmęczenie, zebraliśmy się do dalszej drogi. Było już po 17:00, my zaś bardzo chcieliśmy do Częstochowy dostać się przed wieczorem. Zapowiadał się nudny odcinek i w tym zakresie niestety spełnił moje oczekiwania. Przeloty drogowe, poprzecinane polnymi drogami, to wszystko na co mogliśmy liczyć. Właściwie z chwilą zapadnięcia zmroku dotarliśmy do granic miasta. Poruszaliśmy się ulicami wzdłuż jakichś dużych zakładów czy fabryk. Na tym drogowym odcinku moje stopy całkowicie odmówiły posłuszeństwa. Z racji bólu prawej pięty kusztykałem na prawą nogę, zaś odbite stopy piekły mnie tak, że jakikolwiek bieg był niemożliwy. Szedłem więc, biegnąc jedynie pojedynczymi odcinkami. W mieście zniknęły niemal wszystkie oznaczenia i gdyby nie GPS mielibyśmy problem z manewrowaniem między ulicami. Na ostatniej prostej, jaką była ulica Mirowska na spotkanie wyszła nam po raz kolejny Anita, która poprowadziła nas prosto do bazy, tak że przynajmniej w mieście nie musieliśmy martwić się problemy z orientacją.  Do szkoły, gdzie mieściła się meta Szlaku Orlich Gniazd Ultra dotarłem wraz z Markiem Matlokiem dokładnie o godzinie 19:30. Trasę 160 km (nasz wariant miał 170 km) pokonaliśmy w 23 h 30 min. Powyższe dało nam 8 miejsce ex aequo.  Bieg ukończyło 74 osoby, na około 180 zapisanych. Niestety, ale nie wiem ile osób wystartowało. Na pewno ponad 100 ...





W krótkim słowie podsumowania wrócę do początku postu. Szlak Orlich Gniazd Ultra to najdłuższy bieg w mojej karierze. Przyznam szczerze, że przed startem trochę przeceniłem swoje możliwości i w trakcie przez to miałem chwile kryzysu. W żądnym momencie nie był to kryzys taki, żebym myślał o zakończeniu biegu, ale bywało, że chciałem przycisnąć, pobiec szybciej, lub pobiec dłużej, a już po prostu nie mogłem.  Obserwując swój organizm widziałem, że dystans jaki pokonuje to dla niego coś nowego i wchodzi na nieznany mu poziom zmęczenia. Nastąpiło kolejne przesunięcie limitu, organizm wszedł na nowy poziom. Jest to z perspektywy biegowej z pewnością duży progres, gdyż każda tego typu stymulacja powoduje rozwój.



Gdyby mnie spytać, co zmieniłbym, gdybym mógł przygotować się jeszcze raz do biegu - z pewnością skarpety na dłuższe, ochraniacze na luźniejsze i dokładniej wysmarowałbym stopy tłustym kremem. Na trasie z przemokniętych stóp porobiły mi się białe kalafiory, które piekły niesamowicie. Był to zdecydowanie najdokuczliwszy ból w trakcie biegu. Może jednostkowo nie byłby niczym szczególnym, ale gdy towarzyszy przy każdym kroku, przez kilka-kilkanaście godzin i nie ustaje, to zaczyna być męczącym nie tylko fizycznie, ale i psychicznie.



Po biegu spostrzegłem również, że nabawiłem się kontuzji - przeciążenia przyczepu ścięgna achillesa, które wyeliminowało mnie z biegania na ponad miesiąc. Do tej pory odczuwam skutki kontuzji i nie wróciłem jeszcze do poziomu treningowego sprzed SOG Ultra.
Jak to mówią - coś za coś. Nie żałuję startu, wprost przeciwnie.
Imprezę polecam każdemu.

Pozdrawiam




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz