GRUZJA – KAUKAZ 2015
O
Tetnuldi dowiedziałem się podczas pierwszego wyjazdu autostopem do Gruzji. Było
to w 2012 roku, kiedy wszystko co gruzińskie wydawało się piękne i
zachwycające. Pewnego wieczoru siedząc w hotelu w Tbilisi mój wzrok
przyciągnęła książka z atrakcjami kraju argonautów, gdzie jednym z celów
wycieczek była właśnie ta góra. I choć podczas wskazanego wyjazdu na Tetnuldi
wejść się nie dało, bo chęci, możliwości oraz pieniądze wyczerpały się, to od
tamtego czasu skrupulatnie zbierałem informacje o górze. Przy tym głośno czy w myślach
nieraz powtórzyłem, iż z pewnością kiedyś i na nią przyjdzie pora.
Okazja
pojawiła się w roku 2015. Roku zmian i przede wszystkim ograniczeń
spowodowanych przez dwójkę terrorystów – czas i pieniądze. Pieniędzy nie było,
a i urlopu więcej niż dwa tygodnie z rękawa wykrzesać nie sposób. Po ambitnych
dwóch „kirgiskich” latach trzeba było trochę przystopować. Mój wzrok zwrócił
się automatycznie w kierunku Gruzji.
Z
zebraniem ekipy nie było większego problemu. Zamiar spotkał się z dobrym
przyjęciem i ostatecznie wykrystalizował się pięcioosobowy skład. Poza mną,
wiosenną porą bilety z Katowic do Kutaisi zakupili: Janusz, Marcin, Krzysiek i
Konrad. Przygotowania w porównaniu do lat poprzednich zdawały się niewinną
igraszką, rozgrywaną głównie za pośrednictwem internetu. Poza Tetnuldi został wybrany ambitniejszy cel
nr 2 – Gestola, leżąca w paśmie Bezengi.
Było to jednak pobożne marzenie, ze względu na nasz skład oraz luźną
atmosferę całego wyjazdu.
Przed
wylotem zebraliśmy się 17 lipca w Krakowie, czyli jak zwykle w moje urodziny,
które chcąc – nie chcąc, od kilku lat spędzam wszędzie, tylko nie w domu. Po
szybkim spakowaniu się, około 17:00 opuściliśmy powoli korkujące się miasto,
jadąc autobusem do Katowic. Droga na lotnisko poszła relatywnie szybko, o ile
szybkim jest jazda z trzema przesiadkami. Ostatecznie, przed zapadnięciem
zmroku dotarliśmy do głównego budynku lotniska, rozpoczynając żmudną procedurę
przepakowań. Chcąc oszczędzić pieniądze, w pierwszą stronę poza bagażem
podręcznym (wielkości szkolnego plecaczka) mieliśmy wykupione trzy bagaże
rejestrowe po 32 kg. Po przeliczeniu dawało to niewiele ponad 19 kg na osobę i
dwie godziny przed odlotem poświęciliśmy na przepakowanie pięciu plecaków w
trzy ładunki bagażowe. Wszystko poszło zgodnie z planem i po krótkim oczekiwaniu,
przed północą wylecieliśmy z Polski.
18 lipca
Korzystając
z korzyści i niedogodności zmiany czasu, na lotnisko docieramy przed świtem. Po
przejściu procedury granicznej, rozpoczynamy na powrót składanie swoich rzeczy
do kupy. Przy tym przegapiona zostaje kwestia gazu, który w tym miejscu miał
zostać kupiony. Chyba nikt nie spodziewa się, jak sytuacja rozwinie się
zaledwie w kilkanaście minut. Z gwarnego lotniska, po niedługim czasie zostaje
pusty budynek, a nasze perspektywy diametralnie się ograniczają, gdyż bez gazu
do palników nigdzie nie powinniśmy się ruszać. Kombinując skąd by tu wziąć gaz,
zwracam uwagę na gruzińskiego taksówkarza, który na siłę chce zabrać nas do
Mestii. Przyznam, iż początkowo zamierzam uniknąć takiego scenariusza, ale w
braku gazu postanawiam, że taksiarza można wykorzystać do naszych celów.
Gruzinowi stawiamy więc warunek, że owszem pojedziemy, ale kiedy znajdzie nam
gaz. Facet początkowo wskazuje, że na pewno kupimy go w Mestii, ale widząc nasz
upór zaczyna sam kombinować. Jak można się było spoedziwać, w kraju
wielkich-małych biznesów, kontaktów i przyjaciół gaz przychodzi do nas jak z
płatka. Wystarcza dobra wola i wykonanie kilku telefonów. Ostatecznie za 35
lari mamy pojechać do Kutaisi, wziąć gaz i ruszyć w drogę powrotną wraz z dwoma
innymi Polakami. Tak też się dzieje. W Kutaisi transakcja odbywa się bez
naszego udziału. Bladym świtem pojawia się człowiek, przywozi 4 butle gazu, inkasuje
po 20 lari od sztuki i odjeżdża. My również odjeżdżamy, tym razem jednak na
zachód.
W
Zugdidi zostawiamy naszych dwóch niepoznanych bliżej krajanów, by skierować się
na północ, ku swaneckim drogom różnej jakości. Już w czasie jazdy kierowca zaczyna
wspominać, iż jedzie nawet dalej niż do Mestii i może podrzucić nas na
przełęcz, z której bezpośrednio będziemy zmierzać w stronę Tetnuldi. Mając na
względzie, iż facet okazuje się bardzo pomocny i miły oraz przedstawia
konkurencyjną ofertę – przystajemy na nią, jednakże trochę zmodyfikowawszy
zasady na swoją korzyść.
W
Mestii udajemy się wprost do informacji turystycznej i zdobywamy dokładne mapy.
Pracownica wskazuje nam również, iż będziemy przebywać w strefie nadgranicznej
i należy się zarejestrować u staży granicznej. Jako, iż kierowca nie oponuje zbytnio,
namawiamy go na zrobienie kilku kilometrów więcej i udajemy się do posterunku
pograniczników nieopodal lotniska. Tam dopełniamy wszystkie procedury i z
propuskiem w ręku jedziemy w dalszą drogę. Przy tym moją uwagę zwraca jeden z
żołnierzy w posterunku, który wielokrotnie powtarza mi, iż chodzenie po paśmie
granicznym i w kierunku Gestoli jest zabronione oraz żebyśmy w żadnym wypadku
tam się nie zapuszczali.
Z
opisów, jakie czytaliśmy wcześniej wynikało, iż droga z Mestii na wschód, w
kierunku na Adishi jest w strasznym stanie. Nic bardziej mylnego, o czym
przekonujemy się jadąc nowiutkimi serpentynami na przełęcz, jaka oddziela obie
doliny. Z przełęczy kierowca jedzie z nami jeszcze kilka kilometrów w kierunku na
wschód i wysadza nas na szutrowej drodze prowadzącej do nikąd.
Tam
się rozstajemy i po założeniu ciężkiego balastu na wypoczęte ramiona zaczynamy
powoli podchodzić. Ku naszemu zdziwieniu, na wysokości ponad 2 tys m. , po
drodze prowadzącej tylko w góry, kursuje wiele samochodów zbijających gęste tumany
kurzu. Po kilku kilometrach okazuje się, iż w okolicy powstaje wielki wyciąg
narciarski, jaki ma przyciągnąć w te okolice rzesze turystów. Utwardzono więc
drogę, a po okolicy krążą wyładowane samochody ciężarowe. Tym samym podejście,
chociaż relatywnie płaskie i prowadzące po asfaltowej drodze, nastręcza wiele
trudności. Przede wszystkim każdy z nas dźwiga ponad 25 kg dobytku, a kurz
roznoszący się w około powoduje łzawienie oczu i osadza się na ubraniach. Drogą
maszerujemy kilka kilometrów na północ, by po pewnym czasie przejść na polną
ścieżkę, prowadzącą na trawers potężnego pasma górskiego, unoszącego się ponad
nami. Tu już doświadczamy tego co większość nazwała by pięknem, a nieliczni górską
rzeczywistością. Świeci słońce, wkoło roztaczają się kwieciste łąki poprzecinane
strumieniami. Pozostaje jedynie podziwiać krajobraz, nie zaważając na ciężki
plecak wżynający się w ramiona. Ścieżką podążamy niemal do wieczora. Uprzednio
już oglądałem zdjęcia z wypraw na Tetnuldi i gdy teren wydaje mi się znajomy
zaczynam szukać miejsca na rozłożenie obozu, polany w dolinie wyprowadzającej w
głąb masywu.
Tą
znajdujemy się około 19:00, będąc już solidnie zmęczeni i wypompowani
nieprzespaną nocą i ciężarem ładunku. Wiele
energii i jeszcze więcej siły woli kosztuje nas podejście jeszcze kilkuset
metrów na równy teren, z dostępem do wody. Gdy zatrzymujemy się, uświadamiamy
sobie, że jest już naprawdę chłodno, a altymetr wskazuje ok. 2700 m. npm.
Niedługo później na polanie wyrastają dwa namioty, a wszyscy zaczynają równo
szczękać zębami. Wraz z Januszem kierowani ostatkami przyzwoitości wybieramy
się do strumienia na szybkie mycie. Reszta nie ma tylu skrupułów. Wkrótce słonce zachodzi, robi się jeszcze
chłodniej i wszyscy chowamy się do namiotów. Świadomi ciężkiego kolejnego dnia
zasypiamy kamiennym snem.
19 lipca
Budzik
wrzeszczy o 6:00 rano. Wstajemy niespiesznie i leniwie. Wkoło jest zimno,
pochmurno i wietrznie. Ostatnią rzeczą, którą chce się zrobić, to wyjść z
namiotu. Niemniej jednak – trzeba. Na początku należy ogarnąć bagaż.
Przy
obozowisku zostawimy wszystko co niepotrzebne czyli ładne kilka kilogramów.
Marcin wraz z Konradem niedługo wychodzą i składają w skałach nasz depozyt,
licząc iż nikt się nim nie zainteresuje.
Następnie zwijamy obozowisko i dyskutujemy nad wyborem drogi. Z mapy
wynika iż trzeba zrobić obejście dolinki od lewej, przekroczyć wielkie
rumowisko, trafić w żleb i nim wspiąć się na górę. Plan realizujemy powoli i
konsekwentnie. Początkowo góry spowija mgła i nawet nie widzimy upragnionego
żlebu, powoli jednak aura się klaruje i odsłania cel. Widzimy przy tym, iż w
żlebie zalega jeszcze płat śniegu, który pomoże albo utrudni podchodzenie. Na
piarżysku uważamy na wielkie głazy, luźno leżące na sobie i kryjące nieraz
kilkumetrowe zapadliny. Po wejściu na śnieg podejście staje dęba, a my krok za
krokiem maszerujemy do góry. Na przełęcz docieramy około 11:00, po czym
kierujemy się na kolejny żleb.
Tutaj już wszystko się sypie i trzeba uważać,
aby idący z tyłu nie oberwali przez przypadek kamieniem. Po około godzinie
docieramy na kolejne wypłaszczenie, oznaczające przerwę i założenie kasków na
głowy. Następnie kierujemy się na kolejny żleb, tym razem już bardzo stromy, z
jednej strony zaśnieżony, z drugiej pokryty luźnymi kamieniami. Oglądamy go
dokładnie, a im dłużej, tym mniej podoba nam się ta droga. Widać przy tym, iż
co jakiś czas po śniegu przelatują kamienie, które po drodze nabierają znacznej
prędkości.
Droga
jest jednak jedna i trzeba pokonać ją szybko. Wbijamy się tym samym w żleb i
powoli wychodzimy w górę, trzymając się skalnej ściany po lewej, dającej jakie
takie wsparcie dla rąk i ochronę przez ewentualnymi kamieniami. Żleb mierzy kilkaset metrów i stopniowo się
wypłaszcza. Niedługo potem pogoda się klaruje, wychodzi słonce, a w oddali
widać już szczyt, spowity pióropuszami chmur. Wszystko powoduje magiczne
wrażenie. Pod drodze robimy większą przerwę, pijąc wodę cieknącą po skałach, by
około 13:30 dotrzeć do obozu drugiego, położonego na piargach nieopodal
plateau, na wysokości około 3700 m npm. Stąd okolica wygląda pięknie. Góra
widoczna jest w całej okazałości. Jej regularna piramida robi niesamowite
wrażenie. Niemal automatycznie spoglądam na ewentualną drogę, która prowadzi
w kierunku szczytu. Początkowo płaskim
plateau, następnie stromą ścianką przy skałach, następnie trawers masywu na południowo-wschodnią
grań i granią na szczyt. Przy tym automatycznie włącza mi się tzw. żółta
lampka. Śniegu jest dramatycznie mało. Już z dołu widać liczne, otwarte
szczeliny. Chodzenie po takim terenie nie będzie zapewne przyjemne.
Odrywając
się od przebiegu drogi rozbijamy obozowisko. Jest dużo wygodnych platform na
namioty oraz miejsce do nabrania wody, które na tej wysokości cieszy nas
niesamowicie. Na miejscu spotykamy również Niemca i Gruzina, którzy już
zaaklimatyzowani wychodzą jutro na szczyt.
Rozbijamy obozowisko. Zastanawiam się nad naszą strategią na najbliższe
dni i proponuje chłopakom grę va bank. Nie mamy aklimatyzacji, ale czujemy się
dobrze. Możemy spróbować w dniu kolejnym wyjścia na górę, a jeśli się nie uda
zawrócimy i potraktujemy to jako aklimatyzację. Z takim zamiarem wyczekujemy
końca dnia. W międzyczasie optymizm jednak spada, a samopoczucia się pogarszają
i każdy na swój sposób odczuwa gwałtowny wzrost wysokości. Mając na względzie
sprawdzony uprzednio sposób bierzemy Diuramid, który wspomaga aklimatyzację, a
przynajmniej indywidualne placebo. Wykorzystując promienie słońca wychodzimy
jeszcze na plateau by podziwiać majaczące w oddali sylwetki Ushby i Elbrusa.
Wyglądają majestatycznie i wprost niesamowicie na tle niewiele niższego
łańcucha górskiego. Na miejsce
przychodzi również wielka ekipa ukraińska prowadzona w rosyjskim stylu – 11
osób. Niedługo później słońce zachodzi i robi się chłodno, co powoduje, iż
wszyscy szybko meldują się w namiotach. Przed nami ambitny plan do zrealizowania
i trzeba przynajmniej w minimalnym stopniu wypocząć.
20 lipca
Budzimy
się o 2:30. Przez cienkie ściany namiotu słyszymy, że wiatr hula na zewnątrz.
Nie zapowiada to dobrej pogody, ale również i nie jest oznaką tragedii. Nie
wychodząc ze śpiworów gotujemy wodę, ubieramy się i przygotowujemy na atak
szczytowy. Komunikujemy również z namiotem obok. Gdy przygotowania mają się ku
końcowi, wyskakujemy ze śpiworów. Jest stosunkowo ciepło, chyba że sam
przyzwyczaiłem się do niższych temperatur. Poniżej zera, ale relatywnie ciepło.
Jak
już uprzednio ustaliliśmy – idziemy w dwóch zespołach. Ja wraz z Januszem jako
pierwsi i Marcin z Konradem i Krzyśkiem za nami. Idziemy niezależnie od siebie,
komunikując się co 2 godziny za pomocą krótkofalówek. Tuż po spakowaniu się
przechodzimy kilkadziesiąt metrów na lodowiec i tam wiążemy się oraz zakładamy
raki. Gdy chłopaki jeszcze motają linę, ja wraz z Januszem już wychodzę. Około
pół godziny przed nami wyszedł Niemiec wraz z Gruzinem i blade światełka ich
czołówek migoczą na podejściu pod ścianę skalną, jakieś 500 metrów dalej. Ruszamy za nimi. Początkowo idzie się bardzo
dobrze i stan ten trwa aż do podejścia pod skały. Tam natrafiamy na pierwszą
szczelinę, podziurawioną jak sito, za którą teren już się wznosi. Po przekroczeniu
tej granicy wiem, że wrócić będzie już trudniej i przy miękkim śniegu będzie
trzeba szukać innego wyjścia.
Asekurując
się, przeskakujemy przez szczelinę, by po chwili wyjść na ściankę, na lewo od
skalnej bariery wypiętrzającej się nad nami. Wspinamy się po zmrożonym stoku o
nachyleniu rzędu 50 – 60 stopni i brniemy aż do wypłaszczenia terenu. Następnie
podejście jest bardziej płaskie, ale mimo wszystko, poprzecinane szczelinami na
wskroś. Co chwilę coś obchodzimy, skaczemy, idziemy po niepewnym ternie. Na tym
podejściu doganiamy Gruzina i Niemca, po czym wymijamy ich. Następnie
podchodzimy pod skraj stromego lodowego stoku, wyprowadzającego na grań
południowo-wschodnią. Tymczasem dzień powoli wstaje. Góra co prawda zasłania słońce, jednak za
nami w spektakularnej grze świateł „płonie” Elbrus i Uszba. Kolejna chwila, dla
której warto żyć i jeździć w góry. Po
przejściu lodowego stoku widzimy już namioty obozu trzeciego na 4300 m npm oraz
ludzi, którzy wychodzą na grań i w kierunku szczytu. Wiatr hula wokoło, więc po
cichu myślę, aby pod nieobecność turystów zrobić krótki postój i ogrzać się w
ich namiotach. Niebawem mijamy kolejną wielką szczelinę przed wypłaszczeniem i
zbliżamy się do obozowiska. Nie zdążamy jednak oblec żadnego z namiotów, gdy
odzywa się do nas polski głos i zaprasza do środka. Gośka, która została w
obozie i zrezygnowała z wejścia na szczyt opowiada nam pokrótce perypetie
wyjazdu i problemy m.in. ze szczelinami. Przyznam, iż zejścia z ciężkimi
plecakami w takim terenie im nie zazdrościmy.
Postój w namiocie, niemal w połowie drogi działa na nas bardzo
regeneracyjnie. Pijemy herbatę, jemy
część batonów i po chwili ruszamy w dalszą drogę dziękując za gościnę.
Na
grań wchodzimy po przekroczeniu kolejnej sporej szczeliny. Początkowo teren
jest mieszany – skalno-lodowy. Chcąc ominąć skały zbaczamy nieco na lodowy
stok. Nie wiem, czy jest to dobra decyzja, bo teren pod nami to najszczerszy
lód, po którym łatwo można polecieć. Niemniej jednak ufni we własne
umiejętności podejmujemy ryzyko i sprawnie pokonujemy lodowe pole, docierając
do skalnej grani powyżej. Teren jest łatwy, ale miejscami co wrażliwsi mogliby
się przestraszyć. Trzeba przejść przez kilka „ciekawych” skalnych miejsc, po
czym docieramy do ostrej grani śnieżnej. Podejście jest stosunkowo strome i
myślę, że ślizg zakończył by się u podstawy ściany, kilkaset metrów niżej.
Niemniej jednak podejście idzie nam wprost błyskawicznie, sprawiając przy tym
bardzo dużą przyjemność. Na różnorodność nie można narzekać. Raz dróżka wiedzie
granią, innym razem głębokim trawersem, by co jakiś czas przekraczać szczeliny,
z których ostatnia znajduje się kilkadziesiąt metrów od szczytu. Na podejściu słońce zaczyna przygrzewać i
rozświetlać całą okolicę. Piramida Tetnuldii daje przy tym wspaniały trójkątny
cień na dolinę, wskazując kierunek wioski Adishi. Podejście sprawia nam masę
radości i satysfakcji. Mniej więcej w połowie mijamy polską ekipę związaną liną
we czwórkę. Poruszają się strasznie wolno, przylegając przy tym do ściany
wprost nieadekwatnie do trudności terenu i delikatnie sondując każdy ruch buta.
Szybko zostawiamy ich za sobą. Podczas wejścia czujemy się przy tym znakomicie,
dopiero ostatnie 150 – 200 m przed szczytem zwalniamy tempa. Kroki stają się
trochę rzadsze, a serce bije mocniej.
Na
szczycie (4860 m npm) meldujemy się jako pierwsza ekipa tego dnia – o 8:11, po
4 h marszu i właściwie bez aklimatyzacji. Przyznam, iż odczuwamy przy tym
niezłą satysfakcję, mając na względzie, iż wyminęliśmy wszystkich idących przed
nami. Przez radio komunikujemy się przy tym z chłopakami z drugiego zespołu,
którzy weszli właśnie na grań.
Delektujemy się okolicą. Wiatr przestał wiać, na niebie nie widać ani jednej chmurki. Okolica wygląda
wspaniale. Do grona szczytów widzianych z podejścia dołącza cała ściana Bezengi
ze Skharą i Gestolą. To pasmo wygląda na wprost nietknięte ludzką stopą.
Na
szczycie spędzamy około 20 minut, po czym szybko kierujemy się w drogę
powrotną. Mam na względzie mocno uszczelniony teren i świadomość, iż im
szybciej dotrzemy do namiotu, tym bezpieczniej. Zejście jest gorsze od samego
podejścia. Stromizna jednak robi wrażenie, a stopy stawia się już uważnie.
Teren przy tym bywa złudny, a szczególnie niepokojące są pola lodowe, ukryte
pod cienką warstwą świeżego śniegu. Uważając na kroki, schodzimy stosunkowo
powoli. Po drodze mijamy już kilka ekip, w tym Ukraińców i Marcina wraz z
Konradem i Krzyśkiem, pnących się mozolnie do góry. Trudniejszy jest również
odcinek skalny – kamienie sypią się spod raków, a lina plącze pomiędzy skałami.
Zachowując uwagę schodzimy do końca grani i wypłaszczenia. W obozie trzecim
jesteśmy o 10:00. Rozmawiamy po raz kolejny z Gośką, ale z racji coraz gorszych
warunków śniegowych szybko kierujemy się na zejście, życząc jej powodzenia.
Zejście, poza samym skwarem dnia przebiega jednak lepiej niż przewidujemy.
Szybko pokonujemy strome stoki, końcową szczelinę brzeżną obchodzimy teraz
szerokim łukiem od lewej, zachowując przy tym wzmożoną ostrożność. Pozostaje
jeszcze kilkaset metrów lodowca plateau i już stoimy przed namiotem, szybko
zrzucając z siebie zbędny balast.
Do
obozu docieramy o 11:30, po czym
gotujemy jedzenie i wyglądamy zejścia kolegów. Przychodzą dopiero po 15:00
opowiadając nam o swoich przygodach. Nasza szybka i sprawna wycieczka wygląda
przy ich opowieści bardzo niewinnie. Chłopaki zaliczyli niejeden lot oraz co
najmniej kilka nerwowych sytuacji. Do tego z obozu trzeciego przyszli wraz z
poznanym Gruzinem, którego towarzystwo pogorszyło jeszcze sprawę. Nie mniej
jednak zaraz po przyjściu Konrad, Marcin i Krzysiek otrzymali po gorącym
liofilu i to przynajmniej trochę umiliło im trudy marszu. Choć zmęczeni,
wszyscy jesteśmy usatysfakcjonowani dokonaniem, a świadomość dalekiego szczytu,
gdzie każdy zaznaczył swoją obecność oddziaływuje na umysł znakomicie.
Realizując
w trzy dni niemal tygodniowy plan zaczynamy zastanawiać się, co zrobić z
pozostałym czasem i co by tu jeszcze w okolicy zobaczyć. Nie przeczę, że liczę jeszcze
na zdobycie jeszcze jakiegoś wierzchołka, choć w grę wchodzi również trekking
po okolicy. Przedstawiwszy kilka rozwiązań, do końca dnia nie podejmujemy
jednolitej decyzji. Po męczącym dniu lepiej przespać się z pewnymi wyborami.
21 lipca
Wstajemy
o 6:30 i pakujemy się. Piękna pogoda nie odpuszcza i dziś daje kolejnym osobom
szanse na zdobycie szczytu. Powoli zaczynamy pakować obozowisko i plecaki,
szykując się do zejścia. Wraz z Januszem, jako iż mamy jeden mniejszy namiot,
szybciej ogarniamy swój bagaż i po 8:00 już wychodzimy w dół. Sypki żleb nie
zachęca do pośpiechu, a co jakiś czas „wyjeżdżające” buty i kamienie lecące
swobodnie przypominają, że w dół jeszcze daleka droga. Powoli pokonujemy więc
pierwszy żleb, za nim kolejny i docieramy na przełęcz, gdzie robimy chwilowy
odpoczynek. W oddali widać już polską ekipę, która wczoraj zeszła do obozu
drugiego, a dziś wczesnym rankiem skierowała się w dolinę. Doganiamy ich już u
podnóża żlebu, na gruzowisku, które uprzednio obchodziliśmy. Teraz obserwując
poprzedników zmierzamy na wprost w dół. To lepsze rozwiązanie, gdyż tędy
wiedzie faktyczna droga, wyznaczana kamiennymi kopczykami. Ścieżka ta jest wygodniejsza i bezkonfliktowo
wiedzie do podnóża piarżyska. Na zejściu mijamy polską ekipę, po czym przed
południem meldujemy się przy depozycie.
Na szczęcie bagaż pozostał niezauważony
i możemy rozdysponować pozostawiony balast. Czekamy na pozostałą trójkę ekipy,
wolny czas wykorzystując na kąpiel w strumieniu i czytanie. Dopiero po jakimś
czasie uświadamiamy sobie, że mimo chłodnego wiatru słońce nieźle praży i
trzeba się wysmarować. Krzysiek, Marcin i Konrad wracają dopiero po 13:00, zaś
wyjść w dalszą drogę możemy dopiero godzinę później. Decydujemy się ostatecznie
na powrót do Mestii i wycieczkę w kierunku kolejnego szczytu – Leili (4009
npm), o którym opowiada Marcin. Gestolę
jednogłośnie odpuszczamy.
Powrót
spod Tetnuldi jest doświadczeniem relatywnie nużącym. Początkowy trawers upływa
szybko, jednak po wejściu na drogę odczuwamy zmęczenie i wagę plecaków. Ponadto
słońce smaży niemiłosiernie, co czujemy po reękach, nogach i twarzach. Im niżej
tym bardziej chowamy wszystko z jego promieni. Tym razem decydujemy się nie
schodzić do przełęczy, ale wprost do
wioski Zhabeshi, leżącej kilka kilometrów na północ od nas. Pomimo GPS nie
możemy zlokalizować drogi, którą najprawdopodobniej przeorano buldożerami.
Wchodzimy za to w niewygodną „krowią” dróżkę i nią schodzimy w dół. Szybko tracimy
wysokość, a im niżej tym jest gorącej. Niebawem naszym oczom ukazuje się
wspaniała dolina i słynne swaneckie wieże miejscowości leżących w dolinie.
Po
dojściu do miejscowości mamy odmienne poglądy co do dzisiejszego dnia. Sam nie
chcę spać u miejscowych, za to ten pomysł odpowiada Krzyśkowi i Marcinowi.
Konrad natomiast woli jechać do Mestii i tam zostać na noc. Rozbieżność zdań
rozwiązuje jeden z miejscowych, który za 30 lari deklaruje się podwieźć nas do
miasta, z czego korzystamy. W Mestii aż huczy od turystów i pomimo wieczornej
pory miasto jest pełne populacji wszelakiej maści. Nie wiedząc co z sobą zrobić
przypominamy sobie naszego pierwszego kierowcę, który polecał nam jeden
niedrogi guest house. Okazuje się, że są nawet wolne miejsca, co bardzo nas
uszczęśliwia. 20 lari za osobę wydaje
się ceną możliwą do zaakceptowania, a warunki są całkiem znośne. Wieczór w
cywilizowanych warunkach wykorzystujemy maksymalnie. Początkowo robimy zakupy,
następnie odwiedzamy miejscową knajpkę, by po jedzeniu wychylić kilkulitrową
butelkę wina na lepszy sen.
22 lipca
Wstajemy
o 8:00 i robimy szybkie zakupy. Z właścicielem guesthousa dogadujemy się w
sprawie transportu do wsi pod Leilę i umawiamy na 12:00. W międzyczasie idziemy
na miasto, kupujemy brakujące zapasy i odwiedzamy lokalne muzeum umiejscowione
w tradycyjnej swaneckiej wieży. Na jedną
z nich wchodzimy i z dachu podziwiamy okolicę. Wygląda naprawdę imponująco.
Położone w dolinie miasto, wkoło otoczone górami. Gdy wracamy do guesthousa pakujemy się. Kierowca
podjeżdża niebawem. Za 70 lari ma dowieść nas do ostatniej wsi pod górą –Lazary.
Odległość wynosi około 30 kilometrów. Droga początkowo wiedzie główną
magistralą, by po jakimś czasie zjechać na lokalną podziurawioną szutrówkę.
Niepierwszej świeżości busik najpierw zjeżdża do samego dna doliny, by
następnie przejechać po stalowym moście i z mozołem wznieść się kilkaset metrów
po urwisku. Pomimo chwil zwątpienia maszyna poprawnie radzi sobie ze stromizną.
Kierowca zostawia nas na samym końcu drogi. Gdy będziemy schodzić, mamy
zadzwonić, po czym miejscowy ma przyjechać i odwieźć nas do Kutaisi.
Teoretycznie jesteśmy zabezpieczeni na przyszłość, co pozwala nam poświęcić się
okolicy.
Wkoło jest wprost pięknie, a zieleń traw i lasów uderza po oczach. Jedynym
minusem są ciężkie buty na nogach i plecaki, które taszczymy pod górę.
Zaopatrzeni jedynie w poglądową mapę z informacji turystycznej w Mestii
początkowo idziemy wzdłuż strumienia, stopniowo podchodząc na pas zielonych
łąk. Następnie zagłębiamy się w las i robimy krótki odpoczynek. Już podczas
marszu zaczynam czuć niepokój co do trasy, jaką pokonujemy. Na postoju jeszcze
raz oglądam mapę, porównuję teren i już wiem, że trzeba zawracać na sam dół,
gdyż nie jesteśmy po właściwiej stronie rzeki. Decyzja przychodzi z bólem,
jednak nie ma nic lepszego do wyboru. Schodzimy aż do samej miejscowości, po
czym szukamy innej ścieżki. Z pomocą przychodzi nam miejscowy, który bez
wahania wskazuje właściwą drogę w kierunku szczytu. Wąska ścieżką początkowo
wspina się stromym trawersem na stok, po czym dochodzi do gruntowej drogi
samochodowej, którą idziemy dalej. Podejście jest jednak ciągle strome, a na
nocleg nie ma zbyt wiele płaskiego miejsca, gdyż do samego wieczora idziemy
górskim lasem. Gdy zbliża się godzina 18:00 przerywamy podejście i rozbijamy
obozowisko nieopodal szałasów pasterskich.
Po rozłożeniu namiotów znosimy drewno i rozpalamy ognisko. Przy ogniu
siedzimy do późna, odganiając przy tym ciekawskie stado krów, podchodzące do
nas kilkukrotnie.
23 lipca
Wstajemy
o 6:00 rano i o 8:00 jesteśmy już na szlaku. Stosunkowo gęsty las szybko
przerzedza się, po czym teren staje się niemal odkryty. Wychodząc ponad granicę
lasu osiągamy poziom wielkich przestrzeni i łąk. Przed nami wyrasta pasmo
skalisto-trawiastych szczytów, wraz ze ścieżką prowadzącą stromym zygzakiem na
przełęcz. Podejście też wkrótce staje dęba, a nasze tempo drastycznie spada.
Zmęczenie przy tym szybko daje się we znaki, a dużym pocieszeniem są chmury,
szczęśliwie osłaniające słońce oraz oszczędzające nam litrów potu. Mniej więcej
w połowie drogi na przełęcz robimy dłuższy postój. Według mapy około kilometr
na lewo od nas położona jest jaskinia, którą czterej z nas postanawiają
odwiedzić, pozostawiwszy plecaki przy
strumieniu. Tylko Konrad, jako iż deklaruje osłabnięcie, decyduje się
samotnie wejść na przełęcz i tam poczekać na nas. Zabrawszy tylko niezbędne
rzeczy wyruszamy w poszukiwaniu jaskini. W tym celu pokonujemy kilkaset metrów
podejścia, wytyczany nowe dróżki i oglądamy widoki tak spektakularne, iż ujęcia
z Władcy Pierścieni mogą się przy nich schować. Jaskini jednak nie znajdujemy.
Wraz z Januszem zawracamy pierwsi. Krzysiek z Marcinem początkowo mają więcej
chęci do eksploracji jaskini, niemniej jednak do bagażu wracają niedługo po
nas, bez sukcesu. Od wejścia na przełęcz dzieli nas około 600 m podejścia,
które z dołu nie wygląda jakoś strasznie. Pomimo iż idziemy systematycznie i
sprawnie, droga dłuży się w nieskończoność, a im wyżej jesteśmy tym częściej
wydaje się, iż przełęcz czai się tuż przed nami. O 14:30 spotykamy się z
Konradem na przełęczy 3119 m. Postanawiamy, iż dobrze byłoby zostawić tutaj
część sprzętu, jako iż nie wszystkiego potrzebujemy do wejścia na Leilę.
Przepakowujemy się i robimy depozyt, chowając bagaż pomiędzy skałami. Następnie
wyruszamy na zejście. Stromym trawersem schodzimy aż do wysokości około 2750 m
npm m , na powrót osiągając zielone polany i strumienie. W oddali widać masywny
jęzor lodowca, poprzecinany przez siatkę szczelin. Szczyt musi być gdzieś za
zakrętem lodowca, gdyż z tej perspektywy widzimy go jedynie oczyma wyobraźni. Śniegu
jest dramatycznie mało, co niepokoi nas w kwestii znalezienia miejsca wejścia
na lodowiec. Namioty rozbijamy przy strumieniu, na jednaj z polan.
Miejsce jest
urokliwe, choć czuć już typowo wysokogórską aurę. Słońce pali straszliwie, a po
zajściu za chmury robi się bardzo chłodno. Wytyczywszy placem w powietrzu
proponowaną drogę ataku szczytowego, planujemy dzień następny. Konrad
definitywnie oświadcza, iż zostaje w namiocie, tłumacząc to rozstrojem żołądka.
Krzysiek początkowo waha się z wyjściem, ale decyduje się na wieść, iż będziemy
trzymać się razem podczas całego ataku szczytowego. Do tej pory okolica jest całkowicie
opustoszała, tylko nasze dwa namioty znaczą obecność człowieka. Po zmroku
kładziemy się spać, mając na względzie jutrzejsze zmagania.
24 lipca
Wstajemy
o 2:30, pakujemy się sprawnie i po godzinie od pobudki wyruszamy na atak
szczytowy. W mroku idziemy na tzw. czuja , po omacku przekraczając piarżyska.
Nie możemy znaleźć żadnej wiodącej ścieżki, toteż droga brnie przez skaliste
trawersy i płaty śniegu zakrywające strumienie. Jest stosunkowo ciepło, tylko
kilka stopni poniżej zera. Początkowo plan zakładał jak najwyższe podejście stokiem
piarżyska, by na lodowiec wejść stosunkowo wysoko, w miejscu, gdzie wydawał się
nieuszczelniony. W praktyce okazuje się, iż niewidoczny z dołu teren nagle zaczyna
robić się zbyt strony do bezpiecznego poruszania się. Musimy zawracać i
osuwając się po sypkich i stromych kamienistych stokach zrewidować miejsce
osiągnięcia lodowca. O 6:00 rano, po improwizowanym zejściu, stoimy już na
lodzie i ubieramy raki oraz wiążemy się linami. Wkoło rozpoczyna się piękny
dzień, bez żadnej chmurki na niebie.
Mimo obaw lodowiec nie jest zbyt uszczelniony
i zachowując uwagę udaje nam się znaleć wygodną drogę wyprowadzającą na środek
jęzora. Podejście jest nudne i niezbyt nachylone. Pomimo, iż idziemy dość długo
nie widzimy szczytu, co wzbudza w nas spore zdziwienie. Według mapy szczyt ma
być lodową kopułą, niezbyt wybitną na tle okolicy. Niestety nic takiego nie ma,
co zachęca do wzmożonej uwagi. Dopiero po dokładnym studiowaniu mapy na postoju
okazuje się, iż szczyt w rzeczywistości wygląda dużo inaczej niż nasza mapa go
przedstawia. Jest skalisty oraz poprzedzony kawałkiem grani. Pod kopułę
szczytową wiedzie za to lodowiec, poprzecinany solidnymi cieciami mnóstwa
szczelin. Zapowiada się skakanie i kluczenie po nachylonym terenie. Tak jest
również w praktyce. Po wybraniu drogi zaczynamy iść labiryntem szczelin. Jako
pierwsi ja wraz z Januszem, pozostała dwójka w ślad za nami. Droga jest
pokrętna i nie budzi zaufania. Nie zawsze da się obejść szczeliny, często
trzeba je przeskakiwać. Po dojściu nieopodal grani szczytowej naszym oczom
ukazuje się potężna szczelina, stanowiąca przełamanie lodowca.
Po podejściu do
krawędzi widzimy, iż liczy jakieś dziesięć metrów szerokości i ciągnie się po
horyzont. Pierwsza pojawiająca się myśl sugeruje, iż nasza droga tutaj się kończy,
jednak po chwili, na skutek poszukiwań znajdujemy wątły most śnieżny, który
wyprowadza nas na drugą stronę zapadliska. Teraz wkraczamy na wylodzone pola
poniżej grani szczytowej. Teren jest nieciekawy, podłoże twarde, raki niezbyt
chcą zagłębiać się w lód. Do tego dochodzi solidne nachylenie boczne terenu
powodujące, iż ewentualny upadek skończy się ślizgiem wprost do szerokiej
szczeliny, którą przed chwilą przekroczyliśmy.
Na szczęście do szczytu
pozostaje już tylko około stu metrów, które sprawnie pokonujemy. Przed szczytem
trzeba jeszcze przejść kawałek sypkiej grani szczytowej i już cała czwórka
rozkoszuje się spektakularną panoramą ze szczytu Leili (4017 m npm). Widok jest
boski. Wokoło widać najwyższe szczyty Kaukazu. Po uważne obserwacji na tle
ściany Bezengi rozróżniamy również ostatnią zdobycz – Tetnuldi. Pomimo, iż
słonce świeci, a okolica jest przepiękna, na szczycie nie zabawiamy zbyt długo.
Zejście nie napawa optymizmem i logika wskazuje, iż wypada pokonać je przy
relatywnie zmrożonym jeszcze śniegu. Z inicjatywy Krzyśka wiążemy się w zespół
czwórkowy, który ma być teoretycznie bezpieczniejszy. W praktyce na zejściu
czuję się bardziej niepewnie niż w dwójce. W cztery osoby idziemy niemrawo i
bez płynności. Na polach lodowych mam duże obawy czy ktoś nie spadnie,
zabierając za sobą wszystkich trzech pozostałych. Te okoliczności powodują, iż
mocno się denerwuję oraz klnę na wszystko wkoło. Do tego z góry droga wygląda
całkiem inaczej niż z dołu i z trudem odnajdujemy słabo widoczne ślady raków,
które wskazują wyjście z labiryntu szczelin. Góra, którą wielu oceni na bardzo
łatwą, w braku śniegu staje się stosunkowo niebezpieczna. Do tego fakt, iż w
tym dniu nie spotykamy nikogo po drodze i zdobywamy szczyt jako jedyni nie
wpływa pozytywnie na poczucie bezpieczeństwa.
Dopiero na relatywnie płaskim odcinku lodowca
oddychamy z ulgą, choć atmosfera jest jeszcze gęsta. Niewiele odzywamy się na
zejściu. Przy końcu rozmiękłego już jęzora lodowego ściekającego wodą
rozwiązujemy się i zdejmujemy niepotrzebny sprzęt. Wracamy do namiotów ścieżką,
której w nocy nie mogliśmy znaleźć. Pomimo, iż namioty widać już w oddali,
droga zajmuje nam kilkadziesiąt minut. Do obozu docieramy o 13:30, a tam czeka
Konrad ze świeżo ugotowanymi liofilami. Ponadto okolica zapełniła się ludźmi,
gdyż pojawiają się co najmniej dwie nowe ekipy wraz z przewodnikami, idące
jutro na szczyt. Pozostałą część dnia odpoczywamy, jemy i przepakowujemy się.
Słońce piecze na całego, nie pozwalając na opalanie się, a nawet pozostawienie
odkrytych części ciała. Jako iż pierwszych poparzeń doświadczyliśmy już po
Tetnuldi, postanawiamy nie powtarzać nieprzyjemnych doświadczeń. Znikamy więc w
namiotach, częściowo odsypiając zarwaną noc. Wychodzimy wieczorem popatrzeć na
piękny lodowiec. Wcześnie kładziemy się spać.
25 lipca
Wstajemy
o 4:00 rano, pakujemy się i przed 6:00 wychodzimy w kierunku przełęczy. Wczesna
pobudka spowodowana jest chęcią uniknięcia piekącego słońca, które szybko
pojawia się na horyzoncie. Na przełęczy dzielimy depozyt oraz czekamy na
Marcina i Krzyśka, którzy wyszli nieco później od pozostałej trójki. Po krótkim
postoju schodzimy z przełęczy, podgrzewani już przez słoneczne promienie. Po
drodze mijamy kolejną dużą grupę polskich turystów, która rozbiła obozowisko na
polanie w dolinie. W chatce pasterskiej kupujemy ser i masoni, przypominające
kefir bądź zsiadłe mleko. Pomimo obaw spożycie takowej mieszanki nie powoduje u
nas rozstroju żołądka.
Zejście
przebiega wprost błyskawicznie. Odległość jaką pokonywaliśmy w górę przez dwa
dni, przemierzamy przez kilka godzin. Początkowo zakładamy, iż pod wsią
spędzimy nocleg, jednak gdy przed południem jesteśmy niemal na miejscu
postanawiamy zrewidować plany. Dzwonię po kierowcę i uzgadniam, iż za godzinę
ma przyjechać po nas bus. W tym czasie schodzimy do miejscowości. Im niżej, tym
robi się coraz bardziej gorąco. W porównaniu do górskiej temperatury, tutaj
jest wprost upalnie.
Około 13:00 mijamy wieś Lezgara i schodzimy do mostu, gdzie czekamy. Kierowca spóźnia się,
przyjeżdżając godzinę po umówionym czasie. Za 200 lari ma dowieść nas do
Kutaisi. W drodze robi się jeszcze cieplej, a temperatura potęguje zmęczenie i
niewygodę jazdy. Po opuszczeniu Swanetii termometr wskazuje 38 stopni Celsjusza,
co jest wynikiem powyżej granicy tolerancji naszych organizmów. Pocimy się
litrami, marząc o chłodnym górskim wietrze. Przed miastem próbujemy namówić
kierowcę, aby podwiózł nas kawałek poza miasto – do klasztoru Gelati. Niestety – bezskutecznie. Pomimo próśb, gróźb
i nerwowej sytuacji chłop nie daje się przekonać. Poza tym chce zostawić nas na
dworcu na skraju miasta, dopiero po wyraźnym sprzeciwie jedzie do centrum.
Ustalony w drodze plan nie przewiduje dziś nocowania w mieście, toteż szybko
zabieramy bagaże i idziemy szukać marszrutki. Jest już po 18:00 i dowiadujemy
się, że busy już nie kursują. Nieopodal stoją taksówki i jeden z kierowców mówi
że za 8 lari zawiezie nas do klasztoru. Wsiadamy, przy okazji niedowierzając,
jak do osobowego mercedesa oprócz siebie, chłop pakuje 5 pasażerów i 5
ogromnych plecaków. Podróż odbywa się całkiem przyjemnie i po pół godziny
jesteśmy nieopodal klasztoru. Teren
niestety wygląda inaczej niż na mojej mapie GPS i bynajmniej nie nadaje się do
rozbijania obozu. Wkoło brak wody, a sam klasztor położony jest na skałach nad
głęboko wciętym korytem rzecznym.
Ciągnięci instynktem przetrwania sondujemy
teren wokoło, ale miejsc na nocleg jest
jak na lekarstwo. Dopiero po paru minutach z pomocą przychodzi nam miejscowy,
który kieruje nas na ścieżynkę przy klasztorze i wskazuje, iż jeden z mnichów z
pewnością pozwoli nam się tam rozbić. Rzeczywistość okazuje się potwierdzeniem
jego słów. Znajdujemy ścieżkę i docieramy do …………. raju.
Znajdujemy się w
głębokim kanionie rzecznym, wśród bujnej roślinności i zielonej trawy.
Nieopodal znajdują się polanki, po drugiej stronie rzeki – źródełko. Młody,
brodaty mnich-ogrodnik pozwala nam tu zostać na noc. Uszczęśliwieni rozbijamy
namioty. Pomimo późnego wieczoru temperatura wciąż katuje i wyciska pot na
każdym kroku. Jeszcze przed jedzeniem korzystamy z kąpieli w rzece – woda ma
temperaturę zupy, a kąpiel należy do najprzyjemniejszych w życiu. Jedzenie
robimy już w świetle czołówek, a na namiot nie zakładamy tropika – jest zbyt
gorąco. W nocy spada jedyny deszcz podczas całego wyjazdu – przechodzą dwie
burze podczas których budzimy się i po omacku zakładamy rzeczony tropik.
26 lipca
Rankiem
upał się utrzymuje, a pogoda nie jest wyraźna. Wychodzimy zwiedzać monastyr w
grupach po trzy i dwie osoby. Budowla
nie jest imponująca, ale ma swój klimat oraz usytuowana jest w niepowtarzalnym
otoczeniu. W środku rozmawiamy z jednym z mnichów, który opowiada nam o swoich
polskich przyjaciołach oraz zimowych wyprawach w lokalne góry. Wracamy
powtórnie do rzeki i pakujemy się, gdy Krzysiek z Marcinem wyruszają zwiedzać
budowlę. Z monastyru Motshameta do monastyru Gelati, który następnie chcemy
odwiedzić, w linii prostej jest około trzech kilometrów. Niestety nie ma
łatwych dróg, a nasza wiedze naokoło, mierząc bez mała siedem kilometrów. Przy
tym całość wiedzie wzdłuż ruchliwej drogi, a upał wzmaga się. Z ciężkimi
plecakami, pocąc się litrami pokonujemy kolejne metry drogi. Niestety w dodatku
aby dojść do budowli trzeba wspiąć się na długie i relatywnie strome podejście,
które wyprowadza do budowli. Monastyr Gelati wpisany jest na listę zabytków
UNESCO i wygląda na monumentalną budowlę.
Szczególne wrażenie robią oryginalne
freski, wspaniale zachowane wewnątrz starych i grubych murów. Podziwiamy je z
zachwytem, jednocześnie żałując, iż budowla jest remontowana z zewnątrz i z
oddali straszy rzędami rusztowań.
Do
Kutaisi jedziemy marszrutką. Kosztuje 1 lari od osoby i za wskazaną cenę
otrzymujemy satysfakcjonującą podróż do centrum. W drodze na GPS szukam
hosteli, których adresy przesłała la nam w międzyczasie dziewczyna Konrada.
Decydujemy, że jest gorąco i pójdziemy najpierw do teoretycznie najtańszego, a
następnie do teoretycznie najlepszego. Słońce smaży piekielnie i wszystko czego
teraz chcemy to zrzucić z siebie plecaki i zalec w cieniu drzew czy budynków.
Pierwszy hostel okazuje się klapą – nie jest wcale tanio, a położenie nie
napawa optymizmem w kontekście marszu do centrum. Wracamy więc zmęczeni i
zniesmaczeni, kierując się teraz w stronę północną. Po kilku kilometrach
trafiamy na rekomendowany „Kutaisi hostel” by Kote i po kilku rozmowach
telefonicznych docieramy do nieciekawego budynku. W pierwszej chwili chcemy
delikatnie się zmyć, jednak od wewnątrz budynek jest w naprawdę dobrym
standardzie. Jak na lokalne warunki nawet w ponadprzeciętnym. Zostajemy więc,
rozkładamy plecaki, zajmujemy miejsca i wychodzimy. Co najważniejsze dostajemy
klucze i nikt nie chce od nas pieniędzy, dokumentów itp. Pełen Freestyle, czyli
witamy na wschodzie.
Nie
tracąc czasu wyruszamy w miasto. Standardowo napychamy się jedzeniem, odwiedzamy
informację turystyczną, muzeum archeologiczne o raz słynną katedrę, wprawdzie
wpisaną na listę UNESCO, jednak nienaturalnie i futurystycznie odnowioną. Poza
tymi atrakcjami niewiele jest tutaj do zobaczenia. Szwendamy się więc po
straganach i sklepach. Wchodzimy również a wzgórze parkowe i z braku lepszej
alternatywy wsiadamy do diabelskiego młyna. 1 obrót – 1 lari – adekwatnie. Szybko
wracamy do hostelu, gdyż z oddali ciągną ciemne chmury i zaczyna grzmieć. Burza przechodzi bokiem i jedynie przyjemny
wiatr przewiewa przez nagrzane pomieszczenia. Wieczorem siedzimy do późna i
opróżniamy pokaźny baniaczek lokalnego wina.
27 lipca
Wstajemy
o 7:00 rano, jemy śniadanie i wychodzimy na miasto zrobić zapasy na najbliższe
kilka dni. Przed południem wracamy okupieni w lokalne produkty i przepakowujemy
się. Większość rzeczy i ciężkiego sprzętu zostawiamy w hotelu. Pozostały bagaż
upychamy w plecaki w zamiarem powrotu za trzy dni. Idziemy w kierunku centrum,
szukamy autobusu nr 1 i nim docieramy na dworzec podmiejski. Tam odganiamy
taksówkarzy i szukamy marszrutki do Borjomi, która ma wyjeżdżać około 13:00.
Znajdujemy pojazd, niestety nie udaje się nam nim zabrać – jest zawalony
meblami i ludźmi. Korzystając z
przymusowej pomocy miejscowych decydujemy się na transport łączony. W pierwszej
kolejności wsiadamy w bus jadący do Khashuri, miasta leżącego na głównej trasie
w kierunku Tbilisi. Podróż kosztuje nas po 8 lari, a do miasta docieramy po
15:00. Pokierowani przez kierowcę zmieniamy kierunek na południowy i znajdujemy
kolejny parking marszrutek. Tym razem nieco bardziej zużyty już sprzęt wiezie
nas do Borjomi – w tym wypadku za około 30 km płacimy po 2 lari od osoby.
W
uzdrowiskowym mieście jesteśmy przed 17:00. Od razu nawiedzamy centrum
informacji turystycznej, w którym kierują nas do siedziby administracji parku
narodowego. Do wskazanego budynku dochodzimy za pół godziny. Zgodnie z wymogiem
rejestrujemy się, płacimy haracz (opłata
5 lari od osoby za każdą noc spędzoną w parku w namiocie), kupujemy mapę
i po wyborze relatywnie krótkiej trasy ruszamy.
Pierwszy
odcinek do wejścia na szlak mierzy 3 kilometry i pojonujemy go idąc wzdłuż
drogi głównej, prowadzącej na południe. W ostatniej miejscowości kupujemy
jeszcze ostatnie zapasy w postaci chleba
pomidorów i majonezu, po czym wyruszamy dalej.
Dziś
nie przechodzimy już zbyt długiego odcinka szlaku. Około 2 kilometrów za
granicą parku znajduje się pole namiotowe. Wiedząc, iż nie mamy szans dojść do
kolejnego przed zmierzchem, rozbijamy obozowisko.
28 lipca
Wstajemy
o 7:00, pakujemy namioty i po 9:00 wychodzimy na strome, zalesione podejście.
Pogoda zapowiada się wyśmienicie i mimo niezbyt optymistycznych prognoz nic nie
zapowiada, aby aura miała się popsuć. Niewiele po wyjściu mijamy jedną polską
grupę, która zmierza w analogicznym kierunku. Nie spieszymy się, często
zatrzymując się po drodze. Wycieczka jest bardzo przyjemna, szlak wiedzie
szeroką ścieżką pośród gęstego, starego lasu. Nie jest chłodno, ale słońce nie
piecze również jak w Kutaisi. Póki co jest tak, jak tego chcieliśmy, czyli
nieprędko i bez pośpiechu. Wiele nasłuchaliśmy się o pięknie Parku Narodowego
Borjomi, szczególnie ze względu na pierwotny i nietknięty ludzką ręką las. Teraz
możemy przyznać rację opiniom i cieszyć się marszem wśród pięknej przyrody.
Szlak niebieski wiodący od Borjomi jest bardzo dobrze i wyraźnie oznaczony. Po
około dwóch godzinach marszu wychodzimy
lasu i docieramy do pierwszego domu – schronu. Przyznam, iż z zewnątrz
wygląda on zachęcająco, z od wewnątrz nawet lepiej. Standard domków przerasta
nasze oczekiwania – do tej pory to najlepszy schron turystyczny, jaki w życiu
widziałem. Ma nowe plastikowe okna i drzwi, drewniane prycze, stolik na
niektóre nawet piec. W środku można spędzić naprawdę wygodny nocleg. Formalnie
nocleg w domu trzeba zgłaszać i kosztuje on 10 lari od osoby za noc.
W praktyce
kupuje się noclegi w namiocie, a korzysta z domków przy okazji. My na obecną
chwilę nie możemy skorzystać z budowli, bowiem jest jeszcze przed południem, a
przed nami kawał drogi do przejścia. Niebawem wchodzimy w pasmo połonin, które
daje rozległy widok na całą okolicę. Zapowiadanego Kaukazu w prawdzie nie
widać, jednak i tak nie możemy narzekać. Podczas marszu spostrzegamy, że w
oddali zbierają się deszczowe chmury i w niedalekiej odległości od nas
przechodzi burza. Na szczęście deszcz nie dosięga nas, ale przechodzi bokiem,
podczas, gdy schodzimy z otwartego terenu.
Na koniec dnia czeka nas około 1000
metrów zejścia w dół szlakiem tym razem wyrobionym przez krowie kopyta. W
międzyczasie widzimy, iż Krzysiek z godziny na godzinę radzi sobie coraz gorzej
oraz narzeka na bolący żołądek. Zejście trwa długo, jest nieprzyjemne i
męczące. Chociaż otacza nas niesamowity, pierwotny i nietknięty las, nie możemy
się nim cieszyć, będąc zmęczeni i zdenerwowani. Do strumienia w dolinie
dochodzimy dopiero około 18:00. Na Krzyśka czekamy pół godziny. Widzimy, iż nie
jest z nim dobrze i trzeba szybko znaleźć wygodne miejsce na nocleg. Według
mapy, w niewielkiej odległości znajduje się schron-domek, do którego dzieli nas
pół godziny marszu. I ten niewielki wprawdzie dystans nie przychodzi łatwo,
bowiem kilkukrotnie trzeba przechodzić przez wezbrany potok. Do wschodu docieramy
przed zmrokiem. W środku jest dwójka innych turystów, a ponadto pozostaje wiele
pustych miejsc. Wieczorem nie przeprowadzamy rutynowe czynności – robimy kolację,
szprycujemy Krzyśka lekami i idziemy spać. Przed nami długa droga, a mgła za
oknem zapowiada załamanie pogody.
29 lipca
Wstajemy
o 6:00 rano. Szybko jemy śniadanie i pakujemy się. Bagaż Krzyśka zostaje prawie
w całości rozdysponowany pomiędzy nas wszystkich. Na szczęście pogoda jest
zmienna i od rana szykuje się piękny dzień bez jednej chmurki na niebie. Wychodzimy po 7:00 rano i kierujemy
się na długie podejście. Do zrobienia jest ponad 1000 metrów w pionie i ponad
30 kilometrów szlaku. Krzysiek czuje się źle, ale mimo obaw z marszem radzi
sobie całkiem sprawnie. Czekamy na niego, ale w grupie idziemy całkiem
sprawnie.
Około 11:00 wychodzimy na połoniny, by rozkoszować się widokami.
Słońce bezkarnie operuje na pustym niebie i grzeje niemiłosiernie po wszystkich
nieosłoniętych częściach ciała. Kilkukrotnie w ciągu dnia smarujemy się kremem
z filtrem, ale siłą rzeczy jesteśmy czerwoni na całym ciele. Połoniny ciągną
się w nieskończoność. Z grzbietu przechodzimy w grzbiet, ze szczytu na przełęcz
i znowu na szczyt. Dopiero o 18:00 schodzimy z odkrytego ternu w małą dolinkę
górską, gdzie przygotowano kolejny domek-schron. Postanawiamy spędzić tu noc, a
wczesnym rankiem zaatakować w kierunku granicy paku. Teoretycznie na dziś nie
mamy już wykupionego noclegu, ale raczej nam to nie przeszkadza. Po całym dniu
jesteśmy solidnie zmęczeni. Korzystamy z wody cieknącej nieopodal, spożywamy
resztki jedzenia i szykujemy się na nocleg. Konrad, Marcin i Janusz łapią
kontakt z turystami nocującymi nieopodal schronu i spędzają ciekawy wieczór w
nowym towarzystwie.
30 lipca
Wstajemy
jeszcze po ciemku, o 4:00 rano. Szybko zbieramy się i wychodzimy ze schronu
szukając drogi do szlaku. Jeszcze przed świtem wracamy na grzbiet, gdzie
natykamy się na wyrwane tyczki z jego oznaczeniami. Zaczynamy długie zejście w
kierunku granicy parku. To już kolejny dzień pięknej pogody, która umożliwia
nam bezproblemowy marsz. Idziemy szybko, podziwiając w oddali krajobrazy dnia,
który nastaje powoli, wraz z promieniami wchodzącego słońca. Choć od drogi
dzieli nas kilkanaście kilometrów, dystans ten pokonujemy błyskawicznie i już o
8:10 próbujemy złapać transport do cywilizacji. Niestety samochody jeżdżą tu z
rzadka, a miejsce nie zachęca do zatrzymania się. Decydujemy się iść do wsi
Akshuri, leżącej na południe od nas.
Tam
postanawiamy odwiedzić najpierw sklep, następnie leżący na wzgórzu zamek i
dopiero czekać na transport. W miejscowości spotykamy również dwóch Polaków,
którzy autostopem podróżują po okolicy. Korzystając z okazji wchodzimy na strome
wzgórze z dobrze zachowanymi ruinami fortecy. Z góry roztacza się piękny widok
na okolicę. Po powrocie do wsi czekamy
dosłownie kilka minut, po czym przyjeżdża marszrutka. Transport do Borjomi jest
drogi i kosztuje nas po 3 lari od głowy. Z uzdrowiskowego miasta wsiadamy w
kolejnego busa wiozącego nas tym razem do Khashuri za 2 lari. Na miejscu nawet
nie musimy szukać transportu, gdyż oferentów jest więcej niż chętnych i to za
cenę marszrutki – 10 lari od głowy. W niemałym skwarze jedziemy już do Kutaisi.
Parę dni odwyku od wysokiej temperatury działa tym razem niekorzystnie, gdyż
upał w mieście jest wprost nieznośny, dochodzący do 40 stopni Celcjusza. Już
podczas jazdy Janusz czuje się źle i z godziny na godzinę jest coraz gorzej. Po
przyjeździe na miejsce wchodzimy w kłótnię z taksówkarzem, który miał odwieźć
nas do centrum, a zostawia na dworcu. Z dworca jedziemy najpierw do hotelu, a
następnie do centrum. Marcin wraz z Krzyśkiem odwiedzają Ogród Botaniczny, ja wraz
z Januszem i Konradem robimy krótki obchód po świątyniach. Po powrocie do
centrum Janusz rezygnuje z chodzenia i wraca na mieszkanie, my zaś idziemy na
spóźniony obiad i zakupy.
Gdy
przychodzimy do mieszkania Janusz już znajduje się w stanie wskazującym na
poważne zatrucie pokarmowe. Wraz z pozostałymi spędzam wieczór na werandzie,
rozmawiając do północy.
31 lipca
W
nocy przychodzi kolej i na mnie. Czuje się coraz gorzej, w nocy biegam pomiędzy
kiblem a łóżkiem, a rankiem budzę się niemal jako warzywo. O wychodzeniu nie ma
mowy, a nawet podniesienie się do trzeba odłożyć w czasie. Janusz natomiast
odmiennie – czuje się lepiej. Krzysiek wraz z Marcinem i Konradem postanawiają
jechać do Jaskini Prometeusza, która znajduje się nieopodal miasta. Janusz
natomiast wychodzi przed południem zrobić zakupy do kraju oraz do czasu wylotu.
Sam dzień spędzam na łóżku, ni to śpiąc ni to funkcjonując. Wegetacja – to
chyba najlepsze określenie oddające mój stan. Z legowiska zbieram się dopiero
grubo po południu, gdy wraca Janusz oraz chłopaki. Trzeba się pakować przed
odlotem i nawet z rozstrojem żołądka nie mam przy tym usprawiedliwienia.
Zebranie do kupy całego bagażu zajmuje nam kilka godzin. Około 17:00 sprawdzamy
stan ekwipunku, płacimy za nocleg, po czym żegnamy przyjemny hostel. Marsz z
dwoma plecakami w stanie jakim się znajduje nie należy do przyjemności. Na
szczęście jednak wszystko odbywa się relatywnie bezkonfliktowo. Piechotą
idziemy w kierunku centrum, autobusem na dworzec i następnie marszrutką jadącą
w stronę Batumi dostajemy się na lotnisko.
Na
miejscu okazuje się, że nawet ostał się nasz depozyt w postaci folii,
zostawiony w pobliskich krzakach. Wieczór poświęcamy na staranne przepakowanie
plecaków, aby zmieścić się w skromnej normie, jaką wykupiliśmy uprzednio.
Zważywszy, iż podczas lotu do Kuatisi na każdego przypadało 19,2 kg bagażu, w
drodze powrotnej norma wynosi już tylko 12,8 kg. Co prawda pozbyliśmy się
całości jedzenia, jednak bogatsi o nowe pamiątki przekraczamy limity wagowe i
liczymy na litość obsługi.
Podczas
odprawy zdarza się konfliktowa sytuacja jednak nie z powodu wagi. Pani nie chce
uznać trzech połączonych plecaków jako jeden bagaż i dopiero po kłótni
chłopakom udaje się go wepchnąć na taśmę. Samolot opóźnia się prawie godzinę i
na jego pokład wchodzimy gdy już zaczyna świtać. O brzasku opuszczamy
terytorium Gruzji po 14 dniach wyprawy.
Letni
wyjazd w Kaukaz okazał się miłą odskocznią od codzienności. Co prawda nie można
określić go mianem ekspedycji czy nie dorównywał poprzednim podróżom do
Kirgistanu, jednak zawierał pierwiastek przygody i dał każdemu z uczestników wiele
satysfakcji. Piękna pogoda, brak większych problemów oraz pełen sukces i
zdobycie dwóch szczytów nie pozwolą długo o sobie zapomnieć. Nie sposób również
pominąć pogody, która dopisała na całej linii. Padało tylko jednej nocy, a w
pozostałych dniach pogoda była właściwie codziennie słoneczna. Podczas ataków
szczytowych towarzyszyła wręcz najlepsza aura, jaką można by sobie
wymarzyć. Nie ukrywam, iż cieszę się
również z brawurowej wprost akcji na Tetnuldi. Bez aklimatyzacji, w
błyskawicznym tempie zdobyliśmy górę w przeciągu 41-43 godzin, od wyjścia z
busa na przełęczy do wejścia na szczyt. Przyznam, iż przerosło to moje
najśmielsze oczekiwania.
Jeśli
chodzi o samą górę, to wchodzenie naprawdę daje masę radości w porównaniu do
„nudnych” szczytów typu Kazbek. Na
Tetnuldi teren jest bardzo urozmaicony. Piargi, kuluary, drobne elementy
wspinania, uszczelniony lodowiec, kilka obozów (w ideowym modelu zdobywania
robi się trzy obozy)oraz grań. Przejście grani jest chyba najprzyjemniejszym
elementem całego wchodzenia. Na początku elementy skalne, następnie mixt, po
czym przechodzimy w dość ostrą grań lodową z elementami eksponowanych, jak na
teren śnieżny, trawersów. Z pewnością wiele się tu można nauczyć oraz zaznać masy
przygód. Nie polecał bym jednak wyprawy na Tetnuldi ludziom którzy pierwszy raz
idą w góry wysokie. W mojej ocenie jest gdzie zrobić sobie krzywdę i wyprawę na
Tetnuldi warto odłożyć na kolejny wyjazd, po zdobyciu dawki doświadczenia.
Pozdrawiam.
Tomasz
Duda
Gratuluję sukcesu :) Całe życie mieszkam w Karkonoszach a raz weszłam na Śnieżkę, więc totalnie zazdroszczę umiejętności, samozaparcia i widoków.
OdpowiedzUsuńgratulacje sprawnej akcji. czy jest szansa żebyś podesłał skan mapy/jakieś zdjęcie z zaznaczoną mniej więcej trasą waszego wejścia i obozami?
OdpowiedzUsuńmarcinruda1@gmail.com