Ostatnim weekendem kwietnia biegałem po Tatrach.
Trudno, ażeby stało się inaczej biorąc pod uwagę nader optymistyczne prognozy pogody i propozycję wyjazdu, która pojawiła się właściwie z dnia na dzień.
W sobotę rano wyjechałem wraz z Anitą, Markiem i Edytą na południe. Do wylotu Doliny Chochołowskiej dotarliśmy po dwóch godzinach jazdy, około 9:00 rano. Na parkingu było już tłoczno, więc po podzieleniu się na dwa zespoły wtopiliśmy się w tłum turystów.
W Dolinie było chłodno, a w zacienionych miejscach ciągle utrzymywał się śnieg. Tym samym biegło się przyjemnie, a tłum na szlaku był jedyną przeszkodą do pełnego zadowolenia.
W sprzyjających okolicznościach szybko osiągnęliśmy Polanę Chochołowską. Jeżeli wcześniej uważałem że magia zdjęć z polami krokusów to wyłącznie kwestia korzystnej perspektywy, z tą chwilą zmieniłem zdanie. Było na co popatrzeć i co fotografować. Fioletowe pola rozlewały się wokoło i tylko tłumy oglądających psuły krajobraz i kompozycję zdjęć.
Po przerwie na jedzenie w schronisku skierowaliśmy się na szlak prowadzący na Grzesia. Od samej granicy lasu otoczenie zmieniło się diametralnie. Przeszliśmy w krainę śniegu i rzeźkiego powietrza. Podejście upłynęło szybko. Ze względu na śliski i mokry śnieg nie mogło być mowy o bieganiu, ale szybkim marszem sprawnie pięliśmy się do góry, mijając kolejne osoby.
Powyżej granicy lasu zaczęło wiać i na koszulki trzeba było założyć wiatrówki. Tempo jednak nie spadło. Bez zbędnych postojów weszliśmy na Grzesia i skierowaliśmy się w kierunku Rakonia. Początkowo relatywnie płogim i ośnieżonym stokiem, a następnie przewianym grzbietem podbiegaliśmy w kierunku szczytu. Na tym odcinku stopy zyskały co prawda stabilne oparcie, jednak tylko pozostawanie w ruchu pozwoliło uniknąć wychłodzenia przez zimne podmuchy wichru.
Na Rakoń wbiegliśmy około 13:00 wzbudzając niemałe zainteresowanie. Dwie osoby ubrane w buty biegowe i "letnie" ubranie dziwnie kontrastowały z turystami przyodzianymi w membrany i czapki. Na szczycie wiało mocno i trzeba było podjąć decyzję, co do dalszej drogi. Jako, iż grań prowadząca w kierunku Wołowca wyglądała na zaśnieżoną, a wiatr zyskał na sile, podjęliśmy decyzję o powrocie.
Powyżej granicy lasu zaczęło wiać i na koszulki trzeba było założyć wiatrówki. Tempo jednak nie spadło. Bez zbędnych postojów weszliśmy na Grzesia i skierowaliśmy się w kierunku Rakonia. Początkowo relatywnie płogim i ośnieżonym stokiem, a następnie przewianym grzbietem podbiegaliśmy w kierunku szczytu. Na tym odcinku stopy zyskały co prawda stabilne oparcie, jednak tylko pozostawanie w ruchu pozwoliło uniknąć wychłodzenia przez zimne podmuchy wichru.
Na Rakoń wbiegliśmy około 13:00 wzbudzając niemałe zainteresowanie. Dwie osoby ubrane w buty biegowe i "letnie" ubranie dziwnie kontrastowały z turystami przyodzianymi w membrany i czapki. Na szczycie wiało mocno i trzeba było podjąć decyzję, co do dalszej drogi. Jako, iż grań prowadząca w kierunku Wołowca wyglądała na zaśnieżoną, a wiatr zyskał na sile, podjęliśmy decyzję o powrocie.
Zbieganie było ciekawym przeżyciem. Szczególnie w miękkim i śliskim śniegu trzeba było bardzo uważać, gdzie stawia się buty. Właściwie aż do Grzesia biegliśmy, mijając zdziwionych turystów. Szczyt tego wzniesienia był aż obesłany ludźmi, którzy ciasną masą obsiedli wzniesienie. Dalszą drogę do schroniska trudno natomiast nazwać biegiem, gdyż bardziej polegała na półswobodnym ślizgu.
Kijki okazały się nieocenione, gdyż bez tego steru nieraz wylądowalibyśmy plackiem na śniegu. Niemniej jednak obyło się bez wypadków, a Polanę Chochołowską osiągnęliśmy w oka mgnieniu.
Kijki okazały się nieocenione, gdyż bez tego steru nieraz wylądowalibyśmy plackiem na śniegu. Niemniej jednak obyło się bez wypadków, a Polanę Chochołowską osiągnęliśmy w oka mgnieniu.
Jako, iż u wylotu Doliny umówiliśmy się z Edytą i Markiem dopiero o 19:00 mieliśmy sporo czasu. Prawie godzinę spędziliśmy susząc przemokłe do cna buty i obserwując prawdziwe mrowie ludzi. Następnie udaliśmy się na szlak żółty, kierujący się w stronę Iwaniackiej Przełęczy. Na tym etapie już właściwie szliśmy, gdyż Anita zaczęła wspominac o bólu w kolanie, a pośpiech nie miał najmniejszego sensu.
Na przełęcz owszem weszliśmy, ale dalej można było podjąć galop. Tym razem zacienione zbocze nie było już tak wygodne dla butów i trzeba było zachować większą uwagę.
W Dolinie Kościeliskiej panował nieporównywalny spokój. Turyści nie dotarli tu w takiej liczbie jak do Chochołowskiej. W ramach odpoczynku od zgiełku posiedzieliśmy w schronisku i zjedli po kawałku szarlotki.
Na przełęcz owszem weszliśmy, ale dalej można było podjąć galop. Tym razem zacienione zbocze nie było już tak wygodne dla butów i trzeba było zachować większą uwagę.
W Dolinie Kościeliskiej panował nieporównywalny spokój. Turyści nie dotarli tu w takiej liczbie jak do Chochołowskiej. W ramach odpoczynku od zgiełku posiedzieliśmy w schronisku i zjedli po kawałku szarlotki.
Dopiero przed 18:00 ruszyliśmy w dół Doliny. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem skutki zeszłorocznego huraganu. Gołe zbocza sprawiały naprawdę przygnębiające wrażenie powojennego krajobrazu. Dolinę pożegnałem więc z dziwną ulgą.
Z Kir ruszyliśmy na zachód mało popularnym szlakiem zielonym wzdłuż granicy parku narodowego.
O 19:15 na parkingu spotkaliśmy się z Markiem i Edytą, a stamtąd pojechaliśmy bezpośrednio do Krakowa.
Z Kir ruszyliśmy na zachód mało popularnym szlakiem zielonym wzdłuż granicy parku narodowego.
O 19:15 na parkingu spotkaliśmy się z Markiem i Edytą, a stamtąd pojechaliśmy bezpośrednio do Krakowa.
Pozdrawiam
Tomasz Duda
Tomasz Duda
Tatry jak zawsze piękne - chociaż trochę zimne :P
OdpowiedzUsuńhttp://study4u.eu