Jakkolwiek na wstępie zagaiłem o wylocie, jednak nie o to ma w moich przemyśleniach chodzić. Wyprawę We Khan do it wraz ze znajomymi przygotowywałem ponad pół roku, lecz dopiero w ostatnich dniach uderzyła we mnie dopiero świadomość wyjazdu i pewna wiązanka mieszanych uczyć związana z samym przedsięwzięciem.
Z perspektywy koordynatora projektu mam świadomość, że jesteśmy dobrze przygotowani. Nikt nie szczędził czasu, potu i przede wszystkim pieniędzy, aby wszystko dopiąć na ostatni guzik. Mam nadzieję, że się uda. Mając pamięci zeszłoroczne doświadczenia teraz nic nie chciałem pozostawiać przypadkowi, zapełnić każdą lukę i podjąć każdy problem z jakim moglibyśmy się zmierzyć na miejscu. Z perspektywy kilku miesięcy mam świadomość dobrze wykonanej pracy i dużą wiarę w umiejętności, możliwości i zapał całej ekipy.
Pamiętając, że "fortuna sprzyja odważnym" nie można zapominać o ślepym losie, który lubi psuć najszczersze chęci i mieszać z błotem najgorętszy zapał. W porównaniu z Pikiem Lenina na Khan Tengri będziemy jeszcze bardziej potrzebować pierwotnego szczęścia i pomyślnych zrządzeń losu. Nikt nie może zagwarantować, że nawet odstaniemy swoją szansę i że Góra dopuści nas do siebie, to jestem jednak pewien, że każdy powalczy na miarę swoich możliwości i włoży w wejście całe serducho.
Wyprawa We Kahn do it to akcja wspólna, całość, jedność i inne takie slogany. Podkreślając to chcę uświadomić, że nie jesteśmy ekipą z przypadku. Nie wszyscy znamy się równie dobrze, ale każdy może na innym polegać. Łączą nas wspólne wyjazdy, wydarzenia, spotkania. Mamy za sobą niejedną górską przygodę. Tym samym sukces każdego z członków wyprawy będzie sukcesem całości. Każdy włoży w wejście najlepszą część siebie, ale jeśli sam nie podoła, będzie wspierał innych w realizacji celu i będzie cieszył się z ich sukcesu. Podczas wyjazdu wyrzekamy się egoizmu. Na wyprawach łączonych spoiwem przewodnika i wspólnej puli gotówki to relacje nie do osiągnięcia.
W trakcie napierania do góry musimy mieć na względzie jednak przede wszystkim zdrowy rozsądek. Serce jest złym doradcą, a pośpiech w wysokogórskich warunkach bywa zgubny. Kluczowym aspektem będzie dobra aklimatyzacja i wyczekiwanie na okno pogodowe. Na taką "furkę do nieba" przyjdzie wyczekiwać, a gdy ta się otworzy skumulowaną energią spróbujemy wepchnąć się w nią, a następnie zejść bezpiecznie.
Co gdy jej jednak nie będzie? Pogoda Tien-Shan nie tylko lubi płatać figle, ale z zasady jest kapryśna. Duże opady śniegu, zagrożenie lawinowe i droga do torowania mogą wykańczać psychicznie, psuć humory i upuszczać energii z człowieka. Czasem na kilka dni zaplanowanych na atak szczytowy, ktoś na górze zaplanuje burze i opady. Co wtedy? Ano nic. Będziemy próbować, ale pewnych granic nie da się przeskoczyć. Z pewnością z wyprawy wrócimy szczęśliwsi i bogatsi. Nowe doświadczenia, poznani ludzie (mam nadzieję :), pokonane trudności (każdy ma swojego Khana) będą satysfakcją w najczystszej postaci. Przeżyciem będzie samo przejście drugiego co do długości lodowca świata i pewne niezapomniane chwile. No bo jak nie nazwać taką chwilą poranek z widokiem na "małe K2", "piramidę Tien-Shan" czy "Władcę dusz". Na sama myśl "serce roście". Dla takich chwil warto żyć i mam nadzieję, że za kilkanaście dni takiej i my doświadczymy.
Po komunalnej całości będzie trochę osobistych sentymentów. Jak wspomniałem świadomość wyjazdu uderza we mnie mieszanymi uczuciami. To przede wszystkim ekscytacja, ale również obawa. Obawa o stan zdrowia ekipy i swój własny. Do wyprawy na solidnie przygotowywałem się od początku roku, mając dobrą bazę kondycyjną z sezonu ubiegłego. Brałem udział w długodystansowych rajdach na orientację, jeździłem na rowerze, a przede wszystkim biegałem. Nie było tygodnia bez zrobionych kilkudziesięciu kilometrów, a w ostatnich miesiącach ciężko o dni bez jakiejkolwiek aktywności. Od początku roku do 6ego lipca przebiegłem ponad 1000 km, ponad 1600 przejechałem na rowerze i około 300 km zrobiłem podczas marszobiegów na orientację. Na progu miesiąca miałem świadomość, że jestem w najlepszej kondycji w życiu i w takim stanie pozostanę aż do wyjazdu.
Niestety nie udało się, a los bywa okrutny. 6ego lipca biegałem po raz ostatni, gdyż nabawiłem się dziwnej kontuzji. Gdy po kilku dniach ból i obrzęk nie przechodził poszedłem na USG, gdzie Pan ze spokojem orzekł mi pękniętą łąkotkę przyśrodkową i zapowiedział, że bez operacji się nie naprawi. W tym momencie nad głową zawisł mi katowski topór, co więcej ortopeda potwierdził diagnozę radiologa. Przede mną zostało kilkanaście dni na odpoczynek i trudny wybór co do wyjazdu.
Niepewny jak noga się zachowa, z naręczem środków przeciwbólowych decyduje się jednak jechać. Mimo iż noga jeszcze boli, a jak się zachowa nikt nie potrafi powiedzieć szkoda byłoby stracić prawie rok przygotowań i pewnie jedną z tzw. "wypraw życia". Nie wiem jak noga przetrzyma marsz z ciężkim plecakiem, ani co powie na zdobywanie wysokości, ale wierzę że odpoczynek czyni cuda, a chłopaki zrozumieją i pomogą, tego jestem pewien. Na kilka godzin przed wyjazdem mam zaplanowana konsultację z ortopedą, zobaczymy co orzeknie...
Jakich bym nie miał problemów i nie mógł zdobywać szczytu, z pewnością będę wspierał akcję chłopaków z krótkofalówką w dłoni. Jak mówiłem, całość się liczy, a całość bez czwartego elementu zawodzi. Natomiast tak ekipę pokarało, że jestem elementem którego trudno się pozbyć ;).
Z całego zdarzenia najbardziej żal mi iż miesiące przygotowań nie mogły zakończyć się pomyślnie. Czuje się w znakomitej formie, jednak kolano może pogrzebać wszystko, a niezrealizowane założenia dają świadomość, że przy odrobinie szczęścia mogło być lepiej.
Co można zrobić. Ślepy los rządzi naszymi poczynaniami a nam czasem tylko pozostaje dać mu działać i cieszyć się, że mogło być gorzej.
Z optymizmem więc patrzę w przyszłość. Szykuje się przygoda nad przygody. Do ponownego zobaczenia.
Z wysokogórskim pozdrowieniem
Tomasz Duda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz