Chociaż szczyt został już zdobyty, to droga z Bas Camp do Kaszgaru oraz przejazd do Kirgistanu jeszcze przed nami. Poniżej przedstawiam ostatnią część relacji z wejścia na szczyt Muztagh Ata.
23 lipca
Bo życie trzeba przeżyć, a nie przeczekać...
Chociaż szczyt został już zdobyty, to droga z Bas Camp do Kaszgaru oraz przejazd do Kirgistanu jeszcze przed nami. Poniżej przedstawiam ostatnią część relacji z wejścia na szczyt Muztagh Ata.
23 lipca
W drugiej części relacji przedstawię główną część wyprawy, czyli atak szczytowy na Muztagh Ata oraz perypetie, jakie mu towarzyszyły.
18 lipca
Dzisiaj odpoczywamy przed atakiem szczytowym. Najważniejsze zadanie na ten dzień to dobrze się nawodnić, najeść i nabrać sił. Długo śpimy - prawie do południa czasu lokalnego. Potem dzień mija nas od posiłku do posiłku. Równolegle do nas Chińczycy przygotowują się do wyjścia na szczyt. Nam natomiast dzisiaj nie chce się robić zupełnie nic odkrywczego ani nigdzie spacerować czy wychodzić. W międzyczasie Waheed przeprowadza ze mną wywiad, jako z przedstawicielem pierwszej zagranicznej wyprawy, która od czasu Covidu pojawiała się pod Muztagh Ata. Tak sobie można żyć, chociaż z tyłu głowy każdy myśli już o jutrzejszej akcji górskiej. Wieczorem siedzimy długo w jurcie jadalnej. W nocy niestety nie mogę spać i czuję, że mój żołądek nie pracuje normalnie. Nie jest to najszczęśliwszy moment na tego rodzaju sensacje i bardzo mnie niepokoi, jak to może rozwiązać się na kolejny dzień.
19 lipca
Ostatnia noc jest dla mnie fatalna. Nie mogę spać, żołądek nie pracuje u mnie normalnie i funkcjonuję w niepewności co do mojego samopoczucia na atak szczytowy. Rano po obudzeniu próbuję zjeść cokolwiek, a na moją prośbę przygotowano mi tylko zupę ryżową, składająca się z rozgotowanego ryżu na wodzie, gdyż to uznałem za najmniej inwazyjny i bezpieczny posiłek. Zjadałem, żołądek przyjął, ale bez rewelacji. Moje samopoczucie nie napawa optymizmem i nie zachęca do wyjścia wyżej, toteż przeciągam je z godziny na godzinę. Równolegle chiński zespół również nie spieszy się z wymarszem, podobno negocjuje z naszą agencją lepsze warunki wsparcia aprowizacyjnego w wyższych obozach.
Patowa sytuacja kończy się dopiero po 14:00 kiedy ostatecznie pakujemy się i po przebraniu ruszamy w kierunku szczytu. Od załogi Base Camp otrzymujemy życzenia powodzenia w drodze na szczyt. Tajemnicą poliszynela pozostaje kwestia legalności naszego pobytu w bazie i możliwości podjęcia ataku szczytowego - Waheed mówi, że wszystko jest załatwione, ale prosi abyśmy podchodzili do C1 drogą prowadzącą od innej strony doliny niż wiodący szlak, gdyż w bazie podobno pojawiła się jakaś osoba że strony lokalnych władz, która chodzi wokoło i wypytuje. W praktyce oznacza to, że nic nie jest załatwione i idziemy na freestyle'u. Dla mnie największym zmartwieniem pozostaje niestrawność i niepewny stan żołądka. Wychodzimy w zmiennej pogodzie, pokonując już po raz trzeci tą samą drogę do C1. Pogoda się psuje - zaczyna wiać wiatr i sypać śnieg. Na śnieżnym stoku robi się bardzo zimno. Pomimo powerstretcha i kurtki przeciwdeszczowej trudno mi utrzymać komfortową temperaturę ciała. W szczególności nie mogę zagrzać rąk.
Do obozu pierwszego docieramy późno - przed 19:00. Przede wszystkim gotujemy śnieg, aby dobrze nawodnić się i nie doprowadzić do sytuacji, jaka miała miejsce na ostatnim wyjściu aklimatyzacyjnym. Nie jem zbyt wiele, nie wiedząc, na co mogę sobie pozwolić. Nastroje w ekipie są dobre, mamy jedynie nadzieję, że w nocy nie będzie wiatru i śniegu, aby nie było konieczności zrywania się ze snu i odkopywania namiotów.
20 lipca
Rano, przed wyjściem wyżej, postanawiamy odkopać i zwinąć jeden z namiotów pozostawionych tutaj w C1 - zielony Salewa Latitude, który i tak przestał spełniać powierzone mu funkcje, gdyż śnieg jaki po przysypał trochę go zdeformował, rozdarł poszycie, a podłoga wytopiła się tak, że nie sposób było w nim spać. Po złożeniu jednego namiotu i pozostawieniu w drugim namiocie całego naszego zbędnego sprzętu w postaci depozytu wychodzimy w górę. Ryzykujemy i zostawiamy tutaj cały sprzęt lodowcowy i rakiety - szacujemy, że nie będą nam potrzebne.
Marsz zaczynamy ok 12:40, pogoda jest dobra. Ma wiać, ale wicher nie doskwiera tak bardzo, jak blisko tydzień temu podczas wyjścia aklimatyzacyjnego. Po drodze mijamy jak zwykle kilka grup chińczyków, którzy idą bardzo wolno i po prostu nie sposób ich nie wyprzedzić. W C2 jesteśmy przed 17:00, instalujemy się z namiotach i gotujemy ze śniegu dużo wody, mając na uwadze, że im wyżej, tym będzie z tym trudniej. Nie mamy ochoty na jedzenie, ale czując, że z żołądkami jest coraz lepiej, wciskamy w siebie liofila na pół oraz zupy. Wraz z Jankiem oraz Marcinem W. mamy przyzwoite wyniki saturacji, co wcale nie jest oczywiste po ostatnim noclegu w tym miejscu. Marcin K. ma gorsze wyniki saturacji od pozostałej trójki i po jedzeniu decyduje się na zejście do C1 na nocleg. Trudno powiedzieć, jakie są jego dalsze plany.
21 lipca
Po dobrze przespanej nocy w C2 spodziewamy się znośnej pogody w drodze do ostatniego z obozów. Budzimy się niespiesznie, jak zwykle na tym wyjedzie, przed 10:00 czasu Beijing i planujemy następny dzień. Pakujemy plecaki i zabieramy wszystko co potrzebne na ew. atak szczytowy w tym niezbędne jedzenie. Wiemy, że w C3 będziemy nocować w namiotach agencyjnych co jest dla nas zbawienne, ze względu na brak konieczności przenoszenia namiotów wyżej, Myśl, że musielibyśmy przed wyjściem wyżej składać namioty, rozbijać je w C3, a następnie, co gorsze, po ew. ataku szczytowym składać je z powrotem i znosić, nie napawała nas optymizmem przez cały dotychczasowy pobyt na Górze, ale ostatecznie udało się zneutralizować tę niedogodność.
Z obozu wychodzimy późno, jak zwykle po ostatnich chińczykach. Droga z C2 do C3 prowadzi dość stromą ścieżką, wiodącą przez teren lodowcowy, ale wizualnie pozbawiony obiektywnych ryzyk czy trudności. Pomimo zapowiadanego silnego wiatru okazuje się, że pogoda jest relatywnie dobra. Na tym odcinku decydujemy się założyć raki, mając na względzie, że poprzedniego dnia miejscami trochę ślizgaliśmy się na ubitym śniegu. To dobra decyzja. Podchodzimy dość szybko, przed nami w oddali widoczne są grupy chińczyków, którzy wyszli wcześniej przed nami. Idziemy sprawnie, szybko pokonujemy wysokość i dzielącą nas do nich odległość. Warunki śniegowe i terenowe są dobre, pogoda dopisuje. Wiatr nawet nie przeszkadza. Nie spieszymy się. Po drodze robimy tylko kilka przerw na jedzenie i herbatę.
Do obozu docieramy dość szybko, po około 3h. C3 jest położony na wysokości 6880 m npm, 100 m wyżej niż według relacji czy opisów. Znajdujemy interesujące nas namioty z logo "K2 Expedition" i zajmujemy jeden z nich. Namiot jest bardzo duży, przestronny i komfortowy. Wraz z Marcinem W. i Jankiem mamy tam bardzo dużo miejsca. Z racji, iż pogoda ma się wkrótce popsuć, szybko przystępujemy do gotowania wody ze śniegu i robimy w tym celu duże zapasy. Pakujemy się na atak szczytowy. Niebawem wokoło nas zaczyna robić się ruch, a my coraz mocniej zaczynamy zastanawiać się, czy nasz pobyt w tym namiocie jest aby na pewno dogadany. Jest tutaj tak wygodnie, że postanawiamy, aby tak, czy inaczej nie ruszać się stąd na krok i jeżeli ktoś będzie rościł pretensje do miejsca, to chyba będzie nas musiał z tego namiotu wyciągać siłą.
W namiocie obok instalują się Chińczycy z naszego obozu w Base Camp. Proponują nam skorzystanie z dodatkowego tlenu, ale grzecznie odmawiamy. Tutaj wszyscy Chińczycy chodzą z tlenem i jest dla nich bardzo dziwne, że my z niego nie korzystamy. Pytają na wszelki wypadek po raz drugi, ale również odmawiamy. W odpowiedzi pytamy ich o planowany atak szczytowego - wskazują na godzinę 3:00 rano, aby zdążyć dotrzeć na szczyt przed 11:00. Ich zdaniem po tej godzinie wejście na szczyt "nie jest dozwolone", chociaż nie potrafią powiedzieć z jakiego powodu.
Pogoda wieczorem psuje się, zaczyna padać śnieg. Prognozowany jest opad 5 cm śniegu w nocy, pogoda ma się poprawić rano, ale z tendencją do wzrastającego natężenia wiatru w ciągu dnia. Wieczorem mierzymy saturację krwi i wyniki nie są dobre, ale czujemy się nienajgorszej i jemy bardzo dużo. Aż sami dziwimy się, że tak apetyty nam dopisują, gdyż wygląda na to, że możemy zjeść więcej, niż planowaliśmy. Pora iść spać, bo jeżeli pójdzie tak dalej, to zostaniemy bez jedzenia na kolejny dzień.
22 lipca
W nocy śpimy bardzo dobrze, gdyż jest nam tutaj super wygodnie. Chińczycy wychodzą po 3 rano. W nocy padało i okazuje się że zamiast 5 cm śniegu nasypało go 30 cm. Pogoda jest słaba. Ciągle wieje wiatr i wokoło obozu krąży mgła, tak że nie widać dalej niż na 10 metrów.
Budzimy się o 5:00 rano i zaczynamy przygotowania do ataku na szczyt. Szybkie pakowanie, śniadanie, grube ubranie. Pakujemy ogrzewacze chemiczne w buty, zakładamy raki. Tradycyjnym sposobem botki cała noc grzały się w śpiworach, aby niwelować możliwą utratę ciepła. Po opuszczeniu namiotu mamy ochotę do niego wrócić. Okolica nie zachęca do wyjścia, nie widać zupełnie drogi. Chłopaki zastanawiają się jak iść. Ja włączam GPS w zegarku, aby w razie pogubienia drogi mieć zapisany ślad na powrót.
Wychodzimy ok 7:00, podchodzimy w kopnym śniegu do góry. Widoczność dochodzi max do 10 metrów. Po wyjściu z namiotów, ja pomimo dość ciepłego ubioru czuję zimno. Czuję również że nie będzie to dla mnie zbyt udany dzień. Idzie mi się trudno i mozolnie. Czuję, że raczej nie mam energii na torowanie. Chłopaki torują na zmianę, idziemy na oślep. Ja kontroluję ślad, jaki mam zapisany na telefonie z portalu mapy.cz lecz nie mam do niego zaufania. Gdy docieramy do utwardzonej powierzchni pod kopnym śniegiem, idziemy tym tropem do góry. Mamy nadzieję że trafiliśmy na szlak.
Około 8:00 słońce wschodzi, ale widzimy to jedynie przez chmury, gdyż szczyt ciągle znajduje się we mgle i my również. W tej sytuacji mozolnego torowania, gdy po około dwóch godzinach nie widzimy niewiele więcej niż 10 m terenu przed nami, ja już realnie rozważam powrót do obozu, z każdym krokiem mając jednak nadzieję, że pogoda niebawem się poprawi. Jeszcze zanim to następuje, udaje mi się we mgle wypatrzeć rząd chorągiewek, który wreszcie wyprowadza nas na właściwy szlak. W końcu mamy poczucie, że znajdujemy się na dobrej drodze i możemy już "tylko" iść do góry. Niestety mamy wysokość dopiero ok 7200 m, a pozostajemy już od około trzech godzin w drodze, co nie napawa nas optymizmem.
Janek i Marcin W. idą dość szybko. Po jakimś czasie orientuję się, że odstaję im coraz bardziej i nie mogę ich dogonić. Widzę, że braki w aklimatyzacji wychodzą właśnie teraz, a ja nie aklimatyzuję się zbyt szybko. Komunikuję chłopakom, że musimy trochę zwolnić, albo nie dam rady dotrzeć do szczytu. Jem żel energetyczny, popijam herbatą z termosu, idę dalej. Jest ciężko, nie ukrywam, że już mocno czuję wysokość. Na szlaku powoli zaczynają pojawiać się Chińczycy wracający że szczytu. Widać, że większość z nich jest podłączona do butli z tlenem. Kilku chińczyków jest ściąganych na prowizorycznych noszach, część próbuje zjeżdżać, panuje pełna dowolność pokonywania drogi w dół. Dla nich to już końcówka wysiłku, dela nas wprost przeciwnie. Im wyżej, tym idzie się trudniej. W międzyczasie na szczęście niebo wreszcie się rozpogadza i słońce zaczyna nas rozgrzewać. Na szczęście również wiatr nie doskwiera - wieje, ale raczej w plecy i nie utrudnia zbytnio marszu.
Im wyżej, tym kopuła szczytowa staję się coraz bardziej płaska, aż nienaturalnie, z nachyleniem rzędu kilku stopni. Niestety, końca marszu nie widać, a na horyzoncie ciągle wyrastają kolejne chorągiewki - przytępiony umysł podpowiada że musi ich być na tej drodze przynajmniej kilkaset. Sama droga na tym odcinku męczy nie tylko fizycznie, ale psychicznie, zastanawiamy się, ile jeszcze tych "boisk piłkarskich" będziemy musieli przejść do szczytu.
Dopiero po pewnym czasie Marcin W. zaczyna odbiegać mi i Jankowi do przodu. Gdy nagle zatrzymuje się, po czym powoli zmienia zwrot i idzie w naszym kierunku wolnym krokiem wiemy, że dotarł już na miejsce. Szczyt Muztagh Ata to kupa skał i kamieni, w sumie to dobrze, bo w innym przypadku byłyby problem z jego znalezieniem. Zresztą obawa o to, że nie odnajdziemy wierzchołka towarzyszyła nam jakiś czas, zanim pogoda się wyklarowała - z opowieści wiedzieliśmy, że to nie jest tutaj odosobniony problem. Na szczycie stajemy o 12:30. Robimy serię zdjęć, stoimy tutaj kilka minut i zaczynamy schodzić. Jest zimno.
Ja idę pierwszy, chłopaki za mną. Nie ukrywam, że z satysfakcją opuszczam wysokość 7546 m npm. Zejście do C3 zajmuje nam około 1,5 h szybkiego marszu. Po drodze mijamy też chińczyków, którzy siedzą na śniegu, bądź schodzą bardzo wolno. Trudno powiedzieć, kto i dlaczego ich tutaj zostawił, nie wydają się tym zaniepokojeni. Obóz trzeci z góry widoczny jest już z oddali. Dopiero teraz zauważamy, jak bardzo nasz pierwotny ślad, jaki zrobiliśmy odstawał od głównej trasy na szczyt i przecinał ją dopiero kilkaset metrów powyżej.
W obozie trzecim szybko znajdujemy nasz namiot i próbujemy się przepakować. Idzie nam to niespiesznie i mozolnie, jesteśmy jeszcze zmęczeni i słońce operujące wokoło nie pomaga w dyscyplinie. Motywujemy się jednak do wysiłku, gdyż jesteśmy zdeterminowani, aby zejść dziś jak najniżej. Około 15:00 udaje nam się spakować i wyjść z obozu trzeciego. Śnieg jest już miękki i przepadzisty, a plecaki ciężkie. Żar leje się z nieba. Dlatego też idziemy szybko w dół, chociaż nie aż tak szybo jakbyśmy chcieli. Trasa do obozu drugiego jest prosta i opustoszała. Na trasie spotykamy jednego chińczyka siedzącego na śniegu, który mówi, że idzie do obozu trzeciego, ale nie wygląda, aby kiedykolwiek miał ruszyć. Motywujemy go do wysiłku, gdyż tutaj prędzej czy później przemarznie i nieszczęście gwarantowane. Po dłuższej chwili, kilkaset metrów niżej, a powyżej C2 spotykamy Jacka i Martę oraz Marcina K., którzy zmierzają do C3 z zamiarem noclegu i ew. ataku szczytowego. Zaraz za nimi podchodzą również Piotrek i Jola z takim samym zamiarem. Dzielimy się z nimi naszym sukcesem, wymieniamy doświadczenia, życzymy powodzenia. Zgodnie z poprzednimi ustaleniami zostawiamy im nasze dwa namioty szturmowe w C2, w których zostawili depozyt i które im przekazujemy na dalszą część wyprawy, a oni zobowiązują się je złożyć i znieść do bazy.
C2 jest właściwe puste, kręci się tutaj tylko kilku chińczyków. Bierzemy z naszych namiotów pozostałą część sprzętu, dociążamy plecaki, które mają juz pokaźne rozmiary. W palącym słońcu zaczynamy schodzić dalej pusta trasą wejściową. Śnieg jest mokry i śliski, a o tej porze dnia nie budzą mojego zaufania przejścia nad mostami śnieżnymi. Mosty te są jeszcze trwałe, ale przejście tego kluczowego, nad którym rozwieszona jest poręczówka nie napawa mnie optymizmem. Za nim przychodzi nam jeszcze zmierzyć się z ostatnim na dzisiejszej trasie podejściem i już zostaje tylko droga w dół. Przed C1 po drodze spotykamy jeszcze starszego Niemca, który także schodzi do udanym ataku szczytowym.
W obozie pierwszym słońce wytapia z nas ostatnie resztki motywacji i chęci. Mamy sporo pracy do wykonania, a sił już tylko resztki. Musimy zebrać się w sobie i odkopać namiot, w którym złożyliśmy depozyt, złożyć go i zabrać nasze pozostałe bagaże, które już niemal nie mieszczą się w naszych plecakach. Praca jest bardzo wyczerpująca. Dodatkowo nie mamy już zupełnie wody, co tym bardziej nie sprzyja efektywnej pracy. Marcin W. mamrocze kilkukrotnie pod nosem "Jestem zwycięzcą". Nie wiem sam, czy to jego kolejny żart, czy prawdziwa mantra motywacyjna. W sumie nie ma to większego znaczenia. Po dopakowaniu już ostatnich bagaży, plecaki teraz ważą lekko ponad 25 kg.
C1 opuszczamy po 18:00. Na śniegu dalej w dół schodzimy bardzo powoli z licznymi przystankami. Słońce ciągle praży pomimo późnej pory. Mamy na uwadze, że to najcieplejszy dzień powyżej C1. Przypominam sobie chociażby podejście tutaj, kiedy 3 dni temu nie mogłem dogrzać się pomimo wysiłku fizycznego. Teraz chcielibyśmy złej pogody, której jak na złość tego dnia brakuje. Po zejściu na stabilny grunt i kamienie poniżej 5000 m npm, zaczynają nam doskwierać wysokie buty na nogach, które gniotą stopy i grzeją niemiłosiernie. Schodzimy bardzo powoli, z licznymi przystankami.
Do Base camp docieramy dopiero ok. 20:30. Ja z Marcinem W. Na przedzie, Janek za nami, około 20 minut później. Podeszliśmy dziś około 570 m. i zeszliśmy ok. 3100 m. Na tej wysokości jest to naprawdę coś dużego. Fanfarów i braw nie ma, ale jakoś na nie nie liczymy. Każdy z nas ma satysfakcję z dobrze wykonanego zadania i powrotu do Base Camp bezpiecznie. Wieczorem dostajemy kolację i rozmawiamy z miejscowymi o naszym wejściu na szczyt. Okazuje się, że Chińczycy z równoległej grupy jeszcze schodzą ze szczytu i są w różnych obozach. Jeden z nich podobno ciągle jeszcze znajduje się powyżej obozu trzeciego i z niewiadomych przyczyn nie chce zejść. Nur prosi nas o kontakt z Polakami, którzy mogliby mu pomóc. Wieczorem okazuje się, że Marta i Jacek zajmują się rzeczonym chińczykiem w obozie nr 3. W nocy siedzimy długo w obozie bazowym i długo dyskutujemy z miejscowymi a propos sytuacji powyżej Base camp, po czym idziemy spać. ZADANIE WYKONANE! :)