czwartek, 14 listopada 2024

Muztagh Ata 2024 - relacja z wejścia na szczyt w Chinach 7546 m npm, część 3

Chociaż szczyt został już zdobyty, to droga z Bas Camp do Kaszgaru oraz przejazd do Kirgistanu jeszcze przed nami. Poniżej przedstawiam ostatnią część relacji z wejścia na szczyt Muztagh Ata. 


23 lipca


Śpimy długo, gdyż cez został zrealizowany i tak nie mamy dziś nic lepszego w planach. Marcin K. wczoraj nocował w C3, więc czekamy na wiadomość od niego i jego zejście do obozu. Suszymy ubiory przepocone podczas wyjścia szczytowego, uzupełniamy kalorie. Pogoda w ciągu dnia jest bardzo zmienna. Rano jest słonecznie, a następnie trochę się pogarsza. Po południu z góry przychodzi Marcin K., który po noclegu w C3, ze względem na niską saturację krwi nie wychodził na szczyt, ale zdecydował o zejściu do bazy. Dowiadujemy się, że na szczyt w tym czasie wychodzą za to Jacek, Marta, Piotrek i Jola. 

Cały dzień odpoczywamy, nie mamy na dziś żadnych konkretnych czynności do zrobienia. Wieczorem do bazy przyjeżdża kolejna grupa rosyjsko - rumuńska. Po rozmowie okazuje się, że poza tymi narodowościami są wśród nich jeszcze Czech i Szwajcar, z którymi rozmawia się nam bardzo przyjemnie. Dowiadujemy się, że kolejnego dnia po obiedzie mamy wyjechać do Kaszgaru, ale kiedy dokładnie, to się jeszcze okaże. Jak zwykle jest mało konkretów i obiektywnych informacji. Wieczorem siedzimy w jurcie bazowej i przyswajamy nowe informacje. Między innymi, że chińczyk, który pozostaje w obozie trzecim od dwóch dnia ma zostać sprowadzony w dół za 60.000 juanów. Chińska część naszej agencyjnej ekipy schodzi ze szczytu nierównomiernie, pojedynczo, ale prawie wszyscy docierają tego dnia do bazy. Jeden jest bardziej wyczerpany od drugiego, niektórzy płaczą. Dla nas najdziwniejsze jest to, że wydają się oni zupełnie nie być sobą wzajemnie zainteresowani. Teoretycznie tworzą grupę i razem wychodzą na szczyt, a każdy z nich kończy dzień w innym obozie, wraca o różnych porach dnia i nie rozmawia z innymi. Da się odczuć, że jest to zbieranina przypadkowych ludzi. Zupełnie inaczej niż w przypadku naszej grupy.







24 lipca

Rano wstajemy jak zwykle późno. Dowiadujemy się, że chińczyk, który ostatnie dwie doby kiblował w obozie trzecim został już sprowadzony w nocy i jest bezpieczny, a tym samym cała chińska ekipa jest już w komplecie. W bazie panuje tłok. Po przybyciu Rosjan ludzi jest pełno dosłownie na każdym kroku. Śniadanie jemy wraz z Czechem i Szwajcarem, opowiadamy im nasze doświadczenia z wyprawy i ataku szczytowego. Chłopaki słuchają z zaciekawieniem, gdyż na akcję górską mają zaplanowane mało czasu i zależy im na optymalizacji wyjścia.

Po śniadaniu długo pakujemy się i zbieramy wszystkie swoje rzeczy w jednym punkcie, w oczekiwaniu na transport. Każdy już w pewnym stopniu zżył się z tym miejscem i trochę żal je opuszczać. Po obiedzie pomagamy jeszcze w nagraniu ostatniego wideo Nurowi, żegnamy się z obsługą bazy i zamierzamy ruszać w drogę. Liczymy, że ktoś nas zwiezie w dół do Subashi, ale dowiadujemy się, że za transport możemy zapłacić. Nie zamierzamy generować kosztów na tym etapie, więc  postanawiamy się przejść ostatnie 12 km w dół. Zostawiamy bagaże, które mają dojechać niżej, zaczynamy schodzić  około 15:00. Spacer dobrze nam robi, a pogoda dopisuje. Muztagh Ata w oddali majaczy za naszymi plecami. Podziwiamy górę w całej okazałości po raz ostatni. Bardzo majestatycznie wygląda ta masa lodu i skał, spowita chmurami. Na lodowcu dostrzegamy również karawany chińczyków niczym mrówki idące do góry. Wiemy, że to już za nami. Z pewnym sentymentem będziemy wspominać ten widok. Około 17:00 docieramy do Subashi i restauracji w jurcie. Czekamy tam na dalszy transport około 3 h na chińczyków, którzy mają pojawić się w BC. Samochody podjeżdżają, gdy już zaczynamy wątpić czy dzisiaj wyjedziemy. Z nimi pojawiają się również Jacek, Marta, Piotrek i Jola, którzy załapali się na transport, po powrocie że szczytu. Przy zachodzącym słońcu zaczynamy podróż w kierunku Kaszgaru. 









Początkowo droga przebiega sprawnie, aż do pierwszego checkpointu. Tam zaczyna się kontrola, która warta jest opisania i której nie powstydziłaby się grupa Monty Pythona. Najpierw policjant prosi aby wszyscy "biali" wysiedli i wyciągnęli bagaże. W sumie to nieważne jakie. Te bagaże mają zostać ustawione w linii na betonie przy drodze. Podchodzi kolejny policjant z psem, który obwąchuje bagaże. Raz, drugi, trzeci, czwarty. Przychodzi drugi policjant z psem i robią to samo. Ich zainteresowanie budzi torba z lekami w jednej z toreb. Policjant nie wie, co z nią zrobić, dzwoni do przełożonego, a ten po kolejnego. Policjant, który wygląda na myślącego i decyzyjnego pojawia się dopiero bodajże jako czwarty z kolei. Leki są oglądane około godziny. W międzyczasie jesteśmy proszeni o przemieszczenie się w inne miejsce, by po kilkunastu minutach bez żadnego powodu sprawdzono nam paszporty zupełnie w innym miejscu. W końcu trafiamy z powrotem do busa, by dowiedzieć się, że to jeszcze nie koniec zabawy, a dwie osoby mają jeszcze  przejść test moczu na obecność narkotyków we krwi. Cała procedura wyglądająca jak kompletny bałagan i improwizacja zajmuje nam około 2 godzin, a w naszych oczach jest oznaką braku jakiegokolwiek profesjonalizmu po stronie policji chińskiej i uwłacza jakimkolwiek standardom. W międzyczasie widać, że "nasi" Chińczycy próbują dyskutować, czy negocjować z policją, aby było to dla nas jak najmniej problematyczne, ale niewiele mogą tutaj zdziałać. To powoduje również, że przez kolejne godziny zastanawiamy się, jakie przygody czekają nas jeszcze po drodze. Ku naszemu zdziwieniu dalsza podróż przebiega bez komplikacji.


25 lipca

Do Kaszgaru docieramy około 2:00 rano. Nie bardzo chce się nam teraz chodzić po mieście, ale dowiadujemy się, że czeka na nas kolacja kilkaset metrów od naszego hotelu, w którym zostawiamy bagaże. W restauracji zajmujemy miejsca przy okrągłym stole, tak samo jak pierwszej nocy, podczas której trafiliśmy do tego miasta. Stół jest zastawiony do pełna świetnym jedzeniem, które w ciągu godziny znika niemal do czysta. Waheed gratuluje nam zdobycia szczytu, wznosimy toasty z tej okazji. Dowiadujemy się również, że mamy opłacone kolejne dwa noclegi w hotelu, a w piątek rano jedziemy na granicę. Oznacza to dla nas rozwiązanie dylematu, gdzie zatrzymamy się aż do wyjazdu.



Po imprezie kładziemy się spać przed 5:00 rano. Śpimy krótko, aby załapać się jeszcze na hotelowe śniadanie. Po 10:00 wychodzimy na dłuższy spacer po mieście, który przeciąga się do 14:00. Stare Miasto Kashagaru w dzień wygląda zupełnie inaczej niż, gdy oglądaliśmy go późno w nocy blisko trzy tygodnie temu. W dzień jest jeszcze bardziej gwarno. Nie brakuje ludzi, ale w tłumie nie widać  zupełnie Europejczyków. Odnoszę wrażenie, że większość miejscowych to ciągle ujgurzy, a Chińczycy w większości reprezentują turystów. Miasto jest bardzo ciekawe, kolorowe. Gęsta zabudowa i wąskie uliczki przenoszą nas w niepowtarzalny orientalny klimat miasta jedwabnego szlaku. Miejscowymi atrakcjami są wielbłądy. Kolorowe uliczki i domy udekorowane drewnianymi kołami budzą zaciekawienia i zachęcają do spacerów. Wokoło spotkać można ludzi prezentujących miejscowe tańce, przygotowujących jedzenie, wyrabiających ceramikę. Spacer przenosi w czasie, a 700 tysięczne miasto na chińskim dzikim zachodzie ma naprawdę dużo do zaoferowania i ewidentnie jest atrakcją samą w sobie. Do tego trzeba dodać, że miasto wygląda na relatywnie czyste i bezpieczne, a przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie. Temperatura ewidentnie nas oszczędza - dziś jest tylko 33 stopnie i piszę to zupełnie bez sarkazmu. Zazwyczaj termometr o tej porze roku pokazuje w Kaszgarze powyżej 35 stopni Celsjusza. 











O 14:00 wracamy do hotelu, gdzie czeka na nas Waheed. Zostajemy zabrani tym razem do starej ujgurskiej pijalni herbaty, gdzie jemy obiad i wypijamy całe litry gorącego napoju. Po jedzeniu żegnamy się, z Waheedem, którego widzimy po raz ostatni. Dzisiaj wraca on do Base Camp pod Muztagh Ata zajmować się kolejnymi grupami, które działają pod szczytem. Wraz z Jackiem, Martą, Piotrkiem i Jolą wieczorem robimy przegrupowanie w hotelu, po czym około 20:00 wychodzimy po raz drugi na miasto, by podziwiać je w czasie złotej godziny i przy zachodzącym słońcu. O tej porze dnia wygląda ono znowu inaczej, chyba najlepiej że wszystkich dotychczasowych odsłon. Do hotelu wracamy późno po północy, tym razem znowu nie pośpimy. Trzeba będzie odespać noc w autobusie - mamy na to cały następny dzień. 


















26 lipca

Dzień wyjazdu z Chin. Mając na uwadze dotychczasowe przygody oraz wszelkie kontrole, jakoś z niepewnością podchodzę do tego etapu podróży. Obawiając się, że przejazd przez granicę zajmie nam dużo czasu, Wstajemy wcześnie rano i wyjeżdżamy o 9:00 w kierunku północnym. Do granicy mamy około 170 km. Po drodze zatrzymujemy się na następujących punktach kontroli:
1 . Policyjny punkt kontroli po 2 h jazdy od Kashgaru - okazujemy tam tylko paszporty;
2. Odprawa celna kilka kilometrów dalej, po 2h jazdy od Kashgaru - okazujemy tam wszystkie bagaże do skanowania oraz paszporty;
3. Kolejny punk kontroli policji po 3 h jazdy od Kashgaru - okazujemy tam jedynie paszporty;
4. Centrum imigracyjne, położone 4 km od granicy CHN/KGZ, przechodzimy tam odprawę migracyjną; 
5. Punkt kontroli policyjnej na granicy CHN/KGZ - okazujemy tam paszporty. 

Ostatecznie przejazd począwszy od Kaszgaru, aż do do przejścia bramy granicznej do Kirgistanu zajmuje nam 7 godzin, w tym 100 km jazdy placem budowy, którego właściwe nie można nazwać drogą. Nie da się ukryć, że wyjazd z Chin jest dużo sprawniejszy niż droga w pierwszą stronę trzy tygodnie temu.

Teraz jesteśmy już spokojniejsi, a po przejęciu nas przez kirgiskiego kierowcę, dalszą droga przebiega błyskawicznie. Kirgistan pogranicznicy nie robią żadnego problemu na przejściu, w ogóle nie sprawdzają nam bagaży. Czujemy się tutaj już dosłownie, jak u siebie. Dwa razy okazujemy paszporty i po 3 h jazdy lądujemy w Naryniu, w tym samym hostelu, gdzie nocowaliśmy poprzednio. Wieczór jest bardzo ciepły i przyjemny. Ostatkiem jakichkolwiek chęci podejmujemy konieczny wysiłek i decydujemy się jeszcze na spacer w okolice miejscowego dworca autobusowego. Wstępnie umawiamy kierowcę na kolejny dzień wieczorem, który zawiezie nas do Biszkeku. Ustalanie ceny przejazdu wychodzi nam nadzwyczaj dobrze, gdyż ku naszemu zdziwieniu udaje się utargować cenę za przejazd na lotnisko na 5000 som. Jest to niższa cena, niż zapłaciliśmy w pierwszą stronę i sporo poniżej naszego limitu, który ustawiliśmy na ok. 7000 som. 







27 lipca 

Ostatni dzień w Kirgistanie należy do kategorii tych straconych. Czekamy do wieczora na transport i próbujemy jakoś konstruktywnie wypełnić treścią kolejne godziny, które płyną bardzo wolno.
Leniwie jemy śniadanie, pakujemy się i wychodzimy na miasto. Postanawiamy, że razem z Jackiem i Martą pokusimy się jeszcze o dłuższy spacer i odwiedzenie ciekawie wyglądających formacji skalnych i wąwozu, położonych na północ od miasta, nad rzeką Naryn. 
Klimat w Naryniu zmienił się przez ostatnie trzy tygodnie, gdyż o ile początkiem lipca panowała tutaj temperatura przyjemnych 20 stopni, to pod koniec miesiąca termometr pokazuje ponad 30 stopni Celsjusza i jest trochę mniej komfortowo. 
Spacer okazuje się dłuższy niż oczekiwaliśmy, gdyż od wąwozu dzieli nas około sześciu kilometrów w jedną stronę. W sporym upale przechadzka zamienia się w wyprawę trwającą pół dnia. Wracając jemy jeszcze obiad na mieście i czekamy, aż ustanie największy upał. 




Około 16:00 wracamy do naszego hostelu, gdzie rano zapłaciliśmy za nocleg oraz zostawiliśmy bagaże. Właścicielka na wejściu wita nas z nieprzyjemną miną i mówi, że za nocleg powinniśmy dopłacić, gdyż kosztuje on nie 1000 som od osoby, ale 1400 som. Bez znaczenia jest dla niej, że jadąc do Chin płaciliśmy właśnie tą cenę, jak również to, że bez słowa sprzeciwu przyjęła od nas taką kwotę rano. Kobieta nie reaguje na tłumaczenie i zaczyna się robić coraz mniej miło. My nastomiast denerwując się na całą sytuację postanawiamy nie odpuszczać i nie zapłacić ani soma więcej niż ustaliliśmy. Ostatecznie nasze bagaże musimy wyrywać kobiecie dosłownie siłą i bardziej jesteśmy jesteśmy z hostelu wyrzucani niż go opuszczamy. Jednakże stanęło na naszym i żadnych pieniędzy nie dopłaciliśmy.
Kolejne półtorej godziny czekamy na ostatni transport przy najbliższym skrzyżowaniu.

Tym razem znowu zamiast dużego kombi przyjeżdża kierowca w podstarzałym sedanie, którego stan techniczny nie napawa optymizmem. Po raz kolejny oceniamy rozmiar samochodu i wydaje się nam, że nasze bagaże nie mają szans się do niego zmieścić. Po raz kolejny nie doceniamy umiejętności pakowania, które lokalsi opanowali do perfekcji. 
Około 18:15 wyjeżdżamy w ostatnią lądową podróż na tej wyprawie - do Biszkeku. Kierowca jedzie szybko i prowadzi bardzo dobrze, tak, że przed północą docieramy na lotnisko Manasa. Jak na Kirgiza przystało targuje się z nami jeszcze co do ustalonej wcześniej ceny, ale widząc, że niewiele z nami wskóra - macha na nas ręką i odjeżdża. 






Na tym etepie wyprawa praktycznie się kończy. 28 lipca spędzamy na lotnisku Manasa, by wczesnym rankiem wsiąść do samolotu i odlecieć na zachód. W Stambule czeka nas jeszcze dłuższy, kilkugodzinny postój na przesiadkę pomiędzy lotami, który dłuży się w nieskończoność. Wieczorem, usatysfakcjonowani z wyjazdu wracamy do Warszawy. 

piątek, 1 listopada 2024

Muztagh Ata 2024 - relacja z wejścia na szczyt w Chinach 7546 m npm, część 2

W drugiej części relacji przedstawię główną część wyprawy, czyli atak szczytowy na Muztagh Ata oraz perypetie, jakie mu towarzyszyły. 


18 lipca

Dzisiaj odpoczywamy przed atakiem szczytowym. Najważniejsze zadanie na ten dzień to dobrze się nawodnić, najeść i nabrać sił. Długo śpimy - prawie do południa czasu lokalnego. Potem dzień mija nas od posiłku do posiłku. Równolegle do nas Chińczycy przygotowują się do wyjścia na szczyt. Nam natomiast dzisiaj nie chce się robić zupełnie nic odkrywczego ani nigdzie spacerować czy wychodzić. W międzyczasie Waheed przeprowadza ze mną wywiad, jako z przedstawicielem pierwszej zagranicznej wyprawy, która od czasu Covidu pojawiała się pod Muztagh Ata. Tak sobie można żyć, chociaż z tyłu głowy każdy myśli już o jutrzejszej akcji górskiej. Wieczorem siedzimy długo w jurcie jadalnej. W nocy niestety nie mogę spać i czuję, że mój żołądek nie pracuje normalnie. Nie jest to najszczęśliwszy moment na tego rodzaju sensacje i bardzo mnie niepokoi, jak to może rozwiązać się na kolejny dzień. 






19 lipca

Ostatnia noc jest dla mnie fatalna. Nie mogę spać, żołądek nie pracuje u mnie normalnie i funkcjonuję w niepewności co do mojego samopoczucia na atak szczytowy. Rano po obudzeniu próbuję zjeść cokolwiek, a na moją prośbę przygotowano mi tylko zupę ryżową, składająca się z rozgotowanego ryżu na wodzie, gdyż to uznałem za najmniej inwazyjny i bezpieczny posiłek. Zjadałem, żołądek przyjął, ale bez rewelacji. Moje samopoczucie nie napawa optymizmem i nie zachęca do wyjścia wyżej, toteż przeciągam je z godziny na godzinę. Równolegle chiński zespół również nie spieszy się z wymarszem, podobno negocjuje z naszą agencją lepsze warunki wsparcia aprowizacyjnego w wyższych obozach. 

Patowa sytuacja kończy się dopiero po 14:00 kiedy ostatecznie pakujemy się i po przebraniu ruszamy w kierunku szczytu. Od załogi Base Camp otrzymujemy życzenia powodzenia w drodze na szczyt. Tajemnicą poliszynela pozostaje kwestia legalności naszego pobytu w bazie i możliwości podjęcia ataku szczytowego - Waheed mówi, że wszystko jest załatwione, ale prosi abyśmy podchodzili do C1 drogą prowadzącą od innej strony doliny niż wiodący szlak, gdyż w bazie podobno pojawiła się jakaś osoba że strony lokalnych władz, która chodzi wokoło i wypytuje. W praktyce oznacza to, że nic nie jest załatwione i idziemy na freestyle'u. Dla mnie największym zmartwieniem pozostaje niestrawność i niepewny stan żołądka. Wychodzimy w zmiennej pogodzie, pokonując już po raz trzeci tą samą drogę do C1. Pogoda się psuje - zaczyna wiać wiatr i sypać śnieg. Na śnieżnym stoku robi się bardzo zimno. Pomimo powerstretcha i kurtki przeciwdeszczowej trudno mi utrzymać komfortową temperaturę ciała. W szczególności nie mogę zagrzać rąk. 



Do obozu pierwszego docieramy późno - przed 19:00. Przede wszystkim gotujemy śnieg, aby dobrze nawodnić się i nie doprowadzić do sytuacji, jaka miała miejsce na ostatnim wyjściu aklimatyzacyjnym. Nie jem zbyt wiele, nie wiedząc, na co mogę sobie pozwolić. Nastroje w ekipie są dobre, mamy jedynie nadzieję, że w nocy nie będzie wiatru i śniegu, aby nie było konieczności zrywania się ze snu i odkopywania namiotów. 


 

20 lipca

Rano, przed wyjściem wyżej, postanawiamy odkopać i zwinąć jeden z namiotów pozostawionych tutaj w C1 - zielony Salewa Latitude, który i tak przestał spełniać powierzone mu funkcje, gdyż śnieg jaki po przysypał trochę go zdeformował, rozdarł poszycie, a podłoga wytopiła się tak, że nie sposób było w nim spać. Po złożeniu jednego namiotu i pozostawieniu w drugim namiocie całego naszego zbędnego sprzętu w postaci depozytu wychodzimy w górę. Ryzykujemy i zostawiamy tutaj cały sprzęt lodowcowy i rakiety - szacujemy, że nie będą nam potrzebne. 

Marsz zaczynamy ok 12:40, pogoda jest dobra. Ma wiać, ale wicher nie doskwiera tak bardzo, jak blisko tydzień temu podczas wyjścia aklimatyzacyjnego. Po drodze mijamy jak zwykle kilka grup chińczyków, którzy idą bardzo wolno i po prostu nie sposób ich nie wyprzedzić. W C2 jesteśmy przed 17:00, instalujemy się z namiotach i gotujemy ze śniegu dużo wody, mając na uwadze, że im wyżej, tym będzie z tym trudniej. Nie mamy ochoty na jedzenie, ale czując, że z żołądkami jest coraz lepiej, wciskamy w siebie liofila na pół oraz zupy. Wraz z Jankiem oraz Marcinem W. mamy przyzwoite wyniki saturacji, co wcale nie jest oczywiste po ostatnim noclegu w tym miejscu. Marcin K. ma gorsze wyniki saturacji od pozostałej trójki i po jedzeniu decyduje się na zejście do C1 na nocleg. Trudno powiedzieć, jakie są jego dalsze plany. 









21 lipca

Po dobrze przespanej nocy w C2 spodziewamy się znośnej pogody w drodze do ostatniego z obozów. Budzimy się niespiesznie, jak zwykle na tym wyjedzie, przed 10:00 czasu Beijing i planujemy następny dzień. Pakujemy plecaki i zabieramy wszystko co potrzebne na ew. atak szczytowy w tym niezbędne jedzenie. Wiemy, że w C3 będziemy nocować w namiotach agencyjnych co jest dla nas zbawienne, ze względu na brak konieczności przenoszenia namiotów wyżej, Myśl, że musielibyśmy przed wyjściem wyżej składać namioty, rozbijać je w C3, a następnie, co gorsze, po ew. ataku szczytowym składać je z powrotem i znosić, nie napawała nas optymizmem przez cały dotychczasowy pobyt na Górze, ale ostatecznie udało się zneutralizować tę niedogodność. 

Z obozu wychodzimy późno, jak zwykle po ostatnich chińczykach. Droga z C2 do C3 prowadzi dość stromą ścieżką, wiodącą przez teren lodowcowy, ale wizualnie pozbawiony obiektywnych ryzyk czy trudności. Pomimo zapowiadanego silnego wiatru okazuje się, że pogoda jest relatywnie dobra. Na tym odcinku decydujemy się założyć raki, mając na względzie, że poprzedniego dnia miejscami trochę ślizgaliśmy się na ubitym śniegu. To dobra decyzja. Podchodzimy dość szybko, przed nami w oddali widoczne są grupy chińczyków, którzy wyszli wcześniej przed nami. Idziemy sprawnie, szybko pokonujemy wysokość i dzielącą nas do nich odległość. Warunki śniegowe i terenowe są dobre, pogoda dopisuje. Wiatr nawet nie przeszkadza. Nie spieszymy się. Po drodze robimy tylko kilka przerw na jedzenie i herbatę. 




Do obozu docieramy dość szybko, po około 3h. C3 jest położony na wysokości 6880 m npm, 100 m wyżej niż według relacji czy opisów. Znajdujemy interesujące nas namioty z logo "K2 Expedition" i zajmujemy jeden z nich. Namiot jest bardzo duży, przestronny i komfortowy. Wraz z Marcinem W. i Jankiem mamy tam bardzo dużo miejsca. Z racji, iż pogoda ma się wkrótce popsuć, szybko przystępujemy do gotowania wody ze śniegu i robimy w tym celu duże zapasy. Pakujemy się na atak szczytowy. Niebawem wokoło nas zaczyna robić się ruch, a my coraz mocniej zaczynamy zastanawiać się, czy nasz pobyt w tym namiocie jest aby na pewno dogadany. Jest tutaj tak wygodnie, że postanawiamy, aby tak, czy inaczej nie ruszać się stąd na krok i jeżeli ktoś będzie rościł pretensje do miejsca, to chyba będzie nas musiał z tego namiotu wyciągać siłą. 

W namiocie obok instalują się Chińczycy z naszego obozu w Base Camp. Proponują nam skorzystanie z dodatkowego tlenu, ale grzecznie odmawiamy. Tutaj wszyscy Chińczycy chodzą z tlenem i jest dla nich bardzo dziwne, że my z niego nie korzystamy. Pytają na wszelki wypadek po raz drugi, ale również odmawiamy. W odpowiedzi pytamy ich o planowany atak szczytowego - wskazują na godzinę 3:00 rano, aby zdążyć dotrzeć na szczyt przed 11:00. Ich zdaniem po tej godzinie wejście na szczyt "nie jest dozwolone", chociaż nie potrafią powiedzieć z jakiego powodu. 







Pogoda wieczorem psuje się, zaczyna padać śnieg. Prognozowany jest opad 5 cm śniegu w nocy, pogoda ma się poprawić rano, ale z tendencją do wzrastającego natężenia wiatru w ciągu dnia. Wieczorem mierzymy saturację krwi i wyniki nie są dobre, ale czujemy się nienajgorszej i jemy bardzo dużo. Aż sami dziwimy się, że tak apetyty nam dopisują, gdyż wygląda na to, że możemy zjeść więcej, niż planowaliśmy. Pora iść spać, bo jeżeli pójdzie tak dalej, to zostaniemy bez jedzenia na kolejny dzień.


22 lipca 

W nocy śpimy bardzo dobrze, gdyż jest nam tutaj super wygodnie. Chińczycy wychodzą po 3 rano. W nocy padało i okazuje się że zamiast 5 cm śniegu nasypało go 30 cm. Pogoda jest słaba. Ciągle wieje wiatr i wokoło obozu krąży mgła, tak że nie widać dalej niż na 10 metrów. 

Budzimy się o 5:00 rano i zaczynamy przygotowania do ataku na szczyt. Szybkie pakowanie, śniadanie, grube ubranie. Pakujemy ogrzewacze chemiczne w buty, zakładamy raki. Tradycyjnym sposobem botki cała noc grzały się w śpiworach, aby niwelować możliwą utratę ciepła. Po opuszczeniu namiotu mamy ochotę do niego wrócić. Okolica nie zachęca do wyjścia, nie widać zupełnie drogi. Chłopaki zastanawiają się jak iść. Ja włączam GPS w zegarku, aby w razie pogubienia drogi mieć zapisany ślad na powrót.


Wychodzimy ok 7:00, podchodzimy w kopnym śniegu do góry. Widoczność dochodzi max do 10 metrów. Po wyjściu z namiotów, ja pomimo dość ciepłego ubioru czuję zimno. Czuję również że nie będzie to dla mnie zbyt udany dzień. Idzie mi się trudno i mozolnie. Czuję, że raczej nie mam energii na torowanie. Chłopaki torują na zmianę, idziemy na oślep. Ja kontroluję ślad, jaki mam zapisany na telefonie z portalu mapy.cz lecz nie mam do niego zaufania. Gdy docieramy do utwardzonej powierzchni pod kopnym śniegiem, idziemy tym tropem do góry. Mamy nadzieję że trafiliśmy na szlak.



Około 8:00 słońce wschodzi, ale widzimy to jedynie przez chmury, gdyż szczyt ciągle znajduje się we mgle i my również. W tej sytuacji mozolnego torowania, gdy po około dwóch godzinach nie widzimy niewiele więcej niż 10 m terenu przed nami, ja już realnie rozważam powrót do obozu, z każdym krokiem mając jednak nadzieję, że pogoda niebawem się poprawi. Jeszcze zanim to następuje, udaje mi się we mgle wypatrzeć rząd chorągiewek, który wreszcie wyprowadza nas na właściwy szlak. W końcu mamy poczucie, że znajdujemy się na dobrej drodze i możemy już "tylko" iść do góry. Niestety mamy wysokość dopiero ok 7200 m, a pozostajemy już od około trzech godzin w drodze, co nie napawa nas optymizmem. 


Janek i Marcin W. idą dość szybko. Po jakimś czasie orientuję się, że odstaję im coraz bardziej i nie mogę ich dogonić. Widzę, że braki w aklimatyzacji wychodzą właśnie teraz, a ja nie aklimatyzuję się zbyt szybko. Komunikuję chłopakom, że musimy trochę zwolnić, albo nie dam rady dotrzeć do szczytu. Jem żel energetyczny, popijam herbatą z termosu, idę dalej. Jest ciężko, nie ukrywam, że już mocno czuję wysokość. Na szlaku powoli zaczynają pojawiać się Chińczycy wracający że szczytu. Widać, że większość z nich jest podłączona do butli z tlenem. Kilku chińczyków jest ściąganych na prowizorycznych noszach, część próbuje zjeżdżać, panuje pełna dowolność pokonywania drogi w dół. Dla nich to już końcówka wysiłku, dela nas wprost przeciwnie. Im wyżej, tym idzie się trudniej. W międzyczasie na szczęście niebo wreszcie się rozpogadza i słońce zaczyna nas rozgrzewać. Na szczęście również wiatr nie doskwiera - wieje, ale raczej w plecy i nie utrudnia zbytnio marszu. 

Im wyżej, tym kopuła szczytowa staję się coraz bardziej płaska, aż nienaturalnie, z nachyleniem rzędu kilku stopni. Niestety, końca marszu nie widać, a na horyzoncie ciągle wyrastają kolejne chorągiewki - przytępiony umysł podpowiada że musi ich być na tej drodze przynajmniej kilkaset. Sama droga na tym odcinku męczy nie tylko fizycznie, ale psychicznie, zastanawiamy się, ile jeszcze tych "boisk piłkarskich" będziemy musieli przejść do szczytu. 

Dopiero po pewnym czasie Marcin W. zaczyna odbiegać mi i Jankowi do przodu. Gdy nagle zatrzymuje się, po czym powoli zmienia zwrot i idzie w naszym kierunku wolnym krokiem wiemy, że dotarł już na miejsce. Szczyt Muztagh Ata to kupa skał i kamieni, w sumie to dobrze, bo w innym przypadku byłyby problem z jego znalezieniem. Zresztą obawa o to, że nie odnajdziemy wierzchołka towarzyszyła nam jakiś czas, zanim pogoda się wyklarowała - z opowieści wiedzieliśmy, że to nie jest tutaj odosobniony problem. Na szczycie stajemy o 12:30. Robimy serię zdjęć, stoimy tutaj kilka minut i zaczynamy schodzić. Jest zimno. 




Ja idę pierwszy, chłopaki za mną. Nie ukrywam, że z satysfakcją opuszczam wysokość 7546 m npm. Zejście do C3 zajmuje nam około 1,5 h szybkiego marszu. Po drodze mijamy też chińczyków, którzy siedzą na śniegu, bądź schodzą bardzo wolno. Trudno powiedzieć, kto i dlaczego ich tutaj zostawił, nie wydają się tym zaniepokojeni. Obóz trzeci z góry widoczny jest już z oddali. Dopiero teraz zauważamy, jak bardzo nasz pierwotny ślad, jaki zrobiliśmy  odstawał od głównej trasy na szczyt i przecinał ją dopiero kilkaset metrów powyżej. 


W obozie trzecim szybko znajdujemy nasz namiot i próbujemy się przepakować. Idzie nam to niespiesznie i mozolnie, jesteśmy jeszcze zmęczeni i słońce operujące wokoło nie pomaga w dyscyplinie. Motywujemy się jednak do wysiłku, gdyż jesteśmy zdeterminowani, aby zejść dziś jak najniżej. Około 15:00 udaje nam się spakować i wyjść z obozu trzeciego. Śnieg jest już miękki i przepadzisty, a plecaki ciężkie. Żar leje się z nieba. Dlatego też idziemy szybko w dół, chociaż nie aż tak szybo jakbyśmy chcieli. Trasa do obozu drugiego jest prosta i opustoszała. Na trasie spotykamy jednego chińczyka siedzącego na śniegu, który mówi, że idzie do obozu trzeciego, ale nie wygląda, aby kiedykolwiek miał ruszyć. Motywujemy go do wysiłku, gdyż tutaj prędzej czy później przemarznie i nieszczęście gwarantowane. Po dłuższej chwili, kilkaset metrów niżej, a powyżej C2 spotykamy Jacka i Martę oraz Marcina K., którzy zmierzają do C3 z zamiarem noclegu i ew. ataku szczytowego. Zaraz za nimi podchodzą również Piotrek i Jola z takim samym zamiarem. Dzielimy się z nimi naszym sukcesem, wymieniamy doświadczenia, życzymy powodzenia. Zgodnie z poprzednimi ustaleniami zostawiamy im nasze dwa namioty szturmowe w C2, w których zostawili depozyt i które im przekazujemy na dalszą część wyprawy, a oni zobowiązują się je złożyć i znieść do bazy. 




C2 jest właściwe puste, kręci się tutaj tylko kilku chińczyków. Bierzemy z naszych namiotów pozostałą część sprzętu, dociążamy plecaki, które mają juz pokaźne rozmiary. W palącym słońcu zaczynamy schodzić dalej pusta trasą wejściową. Śnieg jest mokry i śliski, a o tej porze dnia nie budzą mojego zaufania przejścia nad mostami śnieżnymi. Mosty te są jeszcze trwałe, ale przejście tego kluczowego, nad którym rozwieszona jest poręczówka nie napawa mnie optymizmem. Za nim przychodzi nam jeszcze zmierzyć się z ostatnim na dzisiejszej trasie podejściem i już zostaje tylko droga w dół. Przed C1 po drodze spotykamy jeszcze starszego Niemca, który także schodzi do udanym ataku szczytowym. 



W obozie pierwszym słońce wytapia z nas ostatnie resztki motywacji i chęci. Mamy sporo pracy do wykonania, a sił już tylko resztki. Musimy zebrać się w sobie i odkopać namiot, w którym złożyliśmy depozyt, złożyć go i zabrać nasze pozostałe bagaże, które już niemal nie mieszczą się w naszych plecakach. Praca jest bardzo wyczerpująca. Dodatkowo nie mamy już zupełnie wody, co tym bardziej nie sprzyja efektywnej pracy. Marcin W. mamrocze kilkukrotnie pod nosem "Jestem zwycięzcą". Nie wiem sam, czy to jego kolejny żart, czy prawdziwa mantra motywacyjna. W sumie nie ma to większego znaczenia. Po dopakowaniu już ostatnich bagaży, plecaki teraz ważą lekko ponad 25 kg. 

C1 opuszczamy po 18:00. Na śniegu dalej w dół schodzimy bardzo powoli z licznymi przystankami. Słońce ciągle praży pomimo późnej pory. Mamy na uwadze, że to najcieplejszy dzień powyżej C1. Przypominam sobie chociażby podejście tutaj, kiedy 3 dni temu nie mogłem dogrzać się pomimo wysiłku fizycznego. Teraz chcielibyśmy złej pogody, której jak na złość tego dnia brakuje. Po zejściu na stabilny grunt i kamienie poniżej 5000 m npm, zaczynają nam doskwierać wysokie buty na nogach, które gniotą stopy i grzeją niemiłosiernie. Schodzimy bardzo powoli, z licznymi przystankami. 



Do Base camp docieramy dopiero ok. 20:30. Ja z Marcinem W. Na przedzie, Janek za nami, około 20 minut później. Podeszliśmy dziś około 570 m. i zeszliśmy ok. 3100 m. Na tej wysokości jest to naprawdę coś dużego. Fanfarów i braw nie ma, ale jakoś na nie nie liczymy. Każdy z nas ma satysfakcję z dobrze wykonanego zadania i powrotu do Base Camp bezpiecznie. Wieczorem dostajemy kolację i rozmawiamy z miejscowymi o naszym wejściu na szczyt. Okazuje się, że Chińczycy z równoległej grupy jeszcze schodzą ze szczytu i są w różnych obozach. Jeden z nich podobno ciągle jeszcze znajduje się powyżej obozu trzeciego i z niewiadomych przyczyn nie chce zejść. Nur prosi nas o kontakt z Polakami, którzy mogliby mu pomóc. Wieczorem okazuje się, że Marta i Jacek zajmują się rzeczonym chińczykiem w obozie nr 3. W nocy siedzimy długo w obozie bazowym i długo dyskutujemy z miejscowymi a propos sytuacji powyżej Base camp, po czym idziemy spać. ZADANIE WYKONANE! :)



CIĄG DALSZY NASTĄPI!!!