19 kwietnia przebiegłem mój pierwszy drogowy maraton.
Po ilości przemierzonych biegiem kilometrów można by zapytać dlaczego pierwszy? Odpowiedź jest prosta - niezbyt lubię biegi po z góry ustalonej trasie, a przede wszystkim biegi uliczne.
Do maratonu zabierałem się już w Lublinie, w czerwcu 2013 r jednak kontuzja kolana pokrzyżowała mi plany. Po tym terminie biegi tego typu olałem.
Dopiero po przeprowadzeniu się do Krakowa przyszła mi myśl, że trzeba formalności dopełnić, a Cracovia Maraton będzie ku temu znakomitą okazją.
Od czasu zapisów żadnych przygotowań typowo pod maraton nie robiłem. Co więcej - w marcu chorowałem, leczyłem kontuzję i moje akcenty biegowe były co najwyżej impulsami utrzymującymi formę na jakim-takim poziomie.
Dopiero ostatnie dwa tygodnie przed imprezą przycisnąłem solidniejszym wysiłkiem, kiedy teoretycznie powinienem już odpoczywać przed startem. Podsumowując, moje przygotowania były czystym zaprzeczeniem teorii przygotowań maratońskich.
Na zapisach wybrałem sugerowany czas na 3:45 - 4:00 h lecz w trakcie treningów wyliczyłem, iż mógłbym pobiec sporo szybciej. Nic więc dziwnego, że przed startem ustawiłem się na 3:30 h.
W dniu maratonu panowała idealna pogoda. Oczywiście mój punt widzenia jest subiektywny i nie wszyscy wymarzyli sobie temperaturę 8 - 11 stopni , umiarkowany wiatr i zmienne zachmurzenie.
Dka mnie było idealnie. Cenię sobie dobre chłodzenie a delikatny chill tylko zachęcał do wzmożonego wysiłku.
Jakkolwiek pakiety startowe pobrało ponad 6 tys uczestników, na starcie nie odczuwało się tłumów. Dopiero po wystrzale kolumna zbiła się w gęstą masę.
Ze względu na wskazaną liczbę uczestników początkowo biegło się wolno, około 6 min a kilometr. Dopiero po kilkunastu minutach utworzyły się mniejsze grupki biegaczy i atmosfera stała się luźniejsza.
Początkowo biegłem za ostatnim peacemakerem na 3:30 h. Facet dobrze trzymał tempo i grupkę kilkunastu wokoło. Po drodze w większości punktów pobierałem wodę a na 10 kilometrze zjadłem kawałek banana. Co prawda szwankowały mi słuchawki od telefonu, jednak motywacja przychodziła z zewnątrz.
Ludzie głośno kibicowali, motywowali, muzyka dudniła na każdym kroku.
Po prostu chciało się biec, więc biegłem. Aż do połowy trasy trzymałem się za peacemakerem. Walczyłem przy tym z chęcią wyprzerzenia go, gdyż czułem w sobie duże pokłady energii. Wiedziałem jednak, że takie wrażenia mogą wydać się złudne i siłą woli powstrzymywałem się przed przyspieszeniem.
Dopiero około 27 kilometra zacząłem powoli zagęszczać kroki. Na pierwszy plan poszło osiągnięcie najszybszego peacemakera na 3:30 h. Poszło to nadspodziewanie sprawnie i już wiedziałem, że to bezpieczny moment na podjęcie "gonitwy". Na 30 kilometrze przegryzłem jeszcze banana żeby do końca biegu wystarczyło mi glukozy. Piłem przy tym bardzo często i miałem wrażenie, że z tej perspektywy bardzo mi się to opłacało.
Ponad 10 kilometrów przed metą podjąłem więc pościg. Tempo zwiększałem powoli ale systematycznie. Byłem bardzo zadowolony ze zmagazynowanej energii, która pozwoliła mi na ten wysiłek. Na ostatnim etapie wyminąłem przynajmniej kilkadziesiąt osób, samemu nie będąc przy tym wyprzedzanym. Ostatni kilometr pokonałem w czasie 4:24 minut na kilometr.
Maraton skończyłem w czasie 3:23:40 h. Na mecie miałem jeszcze duże nadwyżki energii, co dobrze rokuje na przyszłość.
Po prostu - super się biegło.
Pozdrawiam
Tomasz Duda