niedziela, 29 czerwca 2014

Rowerowa dwudniówka (Zamość - Jarosław - Łańcut - Leżajsk - Stalowa Wola)

Rowerowa dwudniówka (Zamość - Jarosław - Łańcut - Leżajsk - Stalowa Wola)

Gdy ostatniego dnia kwietnia bieżącego roku zmierzałem autostopem w kierunku granicy z Ukrainą w Medyce, moją uwagę przyciągnęły dwa miasta po drodze – Leżajsk i Jarosław. Dla mieszkańców pewnie nie ma w nich nic niezwykłego, ale podczas kilku minut obserwacji przez szybę mnie wydały się magiczne.
Z pewnością to zasługa budowli sakralnych. Przy wjeździe do Leżajska mój wzrok od razu skierował się na monumentalne mury z narożnymi basztami po lewej stronie drogi, czyli klasztor Bernardynów. Właściwie to samo z Jarosławiem. Przejeżdżając nieopodal miasta, obserwując krajobraz natknąłem się na kolejny klasztor umocniony murami z niewysokimi basztami – klasztor Benedyktynek.

Od tamtej pory szukałem sposobności aby wybrać się na wycieczkę i zahaczyć o wspomniane dwa miasta. Obserwując mapę Google zauważyłem, że optymalnym wyjściem będzie przejechanie od Zamościa do Stalowej Woli, z punktami przystankowymi w Jarosławiu, Łańcucie i Leżajsku. Kilometraż około 240 km akurat nadaje się na typową dwudniówkę, a w miejsce początku i końca trasy można pojechać koleją.
Plan był gotów, realizacja przyszła w połowie czerwca, kiedy pogoda przedstawiała się wybitnie rowerowo. Ponad 20 stopni, zachmurzenie z przejaśnieniami i znośny wiatr – takie prognozy miałem przed oczyma gdy wraz z Anitą i rowerami jechałem pociągiem regio w kierunku Zamościa.


We flagowym mieście Lubelszczyzny znaleźliśmy się przed południem i bez zwłoki zaczęliśmy szukać drogi wojewódzkiej w kierunku Krasnegostawu. Z racji krótkiej wycieczki mogłem wspomóc się GPSem, toteż wyjechanie z miasta nie sprawiło żadnych problemów. Pierwsze kilometry upływały bardzo przyjemnie – słońce, ciepełko i dobra droga, której stanem byłem szczerze zaskoczony. Na wysokości Krasnegostawu wybraliśmy drogę prosto – na Józefów i mogliśmy wrócić do lubelskiej rzeczywistości. Za Józefowem, który przejechaliśmy bez postoju nawierzchnia drogi wojewódzkiej przedstawiała sobą tragiczny obraz. Trudno byłoby odnaleźć jeden metr kwadratowy bez dziur, a samochody jadące przez tą „wielką łatę” wydawały straszny łoskot.
Z Józefowa wybraliśmy drogę prowadzącą wprost na południe i jechaliśmy nią, aż do miejscowości Różaniec.






Po drodze odwiedziliśmy pomnik i cmentarz upamiętniający bitwę partyzancką pod Osuchami.
Pogoda zaczynała się psuć i od północnego zachodu zaczęły napływać ciemne chmury. Niemniej jechało się przyjemnie, bo z wiatrem i „uciekając” przed burzowymi chmurami.  Na wysokości Różańca drogi wojewódzkie rozjeżdżały się na prawo, a przed nami wyrósł dylemat w powodu dużego kompleksu leśnego na południu, który skutecznie blokował drogę do Jarosławia. Po obejrzeniu map GPS nie zauważyłem co prawda przejazdu przez las, ale okrążenie go oznaczałoby dla nas kilkanaście kilometrów więcej.
Postanowiliśmy zaryzykować i puściliśmy się w plątaninę małych miejscowości kierując się na południe. Nie wiem, czy geograficznie to jeszcze część Roztocza, ale pokonując wiejskie drogi niemal przenieśliśmy się w czasie. Na długości kilkudziesięciu kilometrów minęło nas dosłownie kilka samochodów, w miejscowościach wyrastały klimatyczne cerkwie. Ludzi było tu niewielu, za to bydła na polach nie brakowało. Jakby cofnąć się w przeszłość, albo pojechać na Ukrainę.



W końcu dojechaliśmy do miejscowości Stary Dzików i ruszyliśmy prosto na południe drogą coraz gorszej jakości. Miejscowi jakoś nie potrafili powiedzieć czy przejedziemy przez las, ale my ufni w potęgę GPSu jechaliśmy przed siebie. Jakież było moje zdziwienie, gdy przed samym lasem wyrosła przede mną sieć nowiutkich dróg pożarowych. Prawie wszystkie asfaltowe i jakości lepszej od dróg otaczających miejscowości. Asfaltówki co prawda nie prowadziły bezpośrednio przez kompleks leśny, ale z pomocą urządzenia satelitarnego i ich dobrze rozwiniętej sieci szybko  i wygodnie wydostaliśmy się z lasu, wjeżdżając do miejscowości Mołodycz.
Po kilkugodzinnej przerwie znaleźliśmy się z powrotem na normalnej drodze, trafiając niejako znów do cywilizacji. Dalej droga wiodła już prosto przez podkarpackie miejscowości – Radawę i Wiązownicę. Na tym odcinku doznałem kolejnego pozytywnego zaskoczenia. Od Radawy biegła wzdłuż drogi głównej asfaltowa ścieżka rowerowa akurat w kierunku, w który zmierzaliśmy. Tym traktem przejechaliśmy około piętnastu kilometrów i dotarliśmy do granic samego Jarosławia.



W mieście zameldowaliśmy się o 18:30 zostawiając za sobą 110 km trasy. Pierwszym krokiem jaki podjęliśmy był zakup prowiantu na biwak, który zasilił nasze sakwy rowerowe. Następnie mogliśmy oddać się objazdowemu zwiedzaniu miasta. Do centrum wjechaliśmy ulicą Grodzką i szybko naleźliśmy się w klimatycznych okolicach Rynku. Słońce właśnie zachodziło i przebiło się przez chmury, co zapewniło nam dobre światło dla zdjęć, a i przyjemnej było popatrzeć na ratusz i pierzeje renesansowych  kamienic. Zwiedziwszy teren rynku objechaliśmy pozostałe interesujące budowle z których najbardziej w pamięci pozostał mi cerkiew pw. Przemienienia Pańskiego i kolegiata pw. Bożego Ciała. Jarosław to miasto klasztorów, toteż po obejrzeniu zabytków starego miasta szybko skierowaliśmy się w kierunku interesującej nas budowli.



Budowla, która przyciągnęła mnie w te strony jest jedna z najbardziej charakterystycznych w mieście. To kompleks koicielko-klasztorny dawnego opactwa ss. Benedyktynek. Już z oddali kierują do niego dwie strzeliste wierze kościoła i zapraszają do wejścia. Kompleks ufortyfikowano ceglanym murem, poprzetykanym basztami krytymi gontem. Całość wygląda naprawdę przepięknie. Wewnątrz murów znajdują się dawne zabudowania klasztorne, ogrody i kościół. Wstęp jest bezpłatny.
Poza tym klasztorem, w Jarosławiu znajduje się jeszcze kompleks oo. Franciszkanów i oo. Dominikanów w stylu barokowym, który obejrzeliśmy przy wyjeździe z miasta. Budowla jest również godna polecenia.  Poza obrębem starego miasta na uwagę zasługuje również nekropolia – cmentarz stary – jeden z najstarszych cmentarzy zamiejskich w Europie.



Gdy opuszczaliśmy Jarosław słońce już ledwo tliło nad horyzontem. Aby znaleźć dobre miejsce biwakowe musieliśmy przejechać jeszcze kilkanaście kilometrów na zachód od miasta. Aby uniknąć jazdy drogą krajową na Rzeszów skierowaliśmy się na miejscowość Zarzecze i rozbiliśmy namiot na polach, nieopodal wsi Cieszacin.




Rankiem obudziło nas nagrzane powietrze namiotu. Pomimo wczesnej pory pogoda zapowiadała się wyśmienicie, a słońce wznosiło się już wysoko nad horyzontem. Niewiele czasu zajęło nam pakowanie i zbieranie biwaku, około dziewiątej ruszyliśmy w dalszą drogę. Chociaż niebo wkrótce zaczęło się chmurzyc i pogoda psuła się z godziny na godzinę, bardzo przyjemnie pokonywało się kilometry dzielące nas od Łańcuta. Jechaliśmy przez Zarzecze i Markową drogami gminnymi o równej i dobrej nawierzchni. Przed miastem zmieniliśmy trasę na wojewódzką, a teren stał się bardziej pofalowany.



Gdy dotarliśmy do Łańcuta niebo zasnuło się burzowymi chmurami. Nie zważając na to wzięliśmy się za podziwianie wspaniałego pałacu – niewątpliwie najważniejszej atrakcji turystycznej w okolicy. Chociaż ze względu na ceny biletów (28zł) nie wchodziliśmy do środka, to jednak cały zespół parkowy jest zdecydowanie wart obejrzenia. Czerwcową porą park przyciąga przede wszystkim kolorem. Intensywna zieleń świeżo przystrzyżonej trawy, czerwień róż i inne kolory ogrodowych kwiatów wywołują niesamowite wrażenia wizualne. Wokoło nie brakuje turystów, a nad utrzymaniem przyzwoitego stanu kompleksu czuwa tabun ludzi.




Zwiedzanie dużego kompleksu leśnego zajęło nam ponad godzinę. W międzyczasie chmury rozpierzchły się i groźba burzy minęła. Zważywszy, że przed nami było jeszcze 80 km do przejechania po zjedzeniu lodów opuściliśmy Łańcut i skierowaliśmy się drogą wojewódzka w kierunku Leżajska.
Przejechanie 30 km dzielących nas od miasta zajęło około dwóch godzin. Im dalej na północ tym teren stawał się coraz bardziej płaski, a podjazdy mniej wymagające. Przeszkadzał natomiast wiatr, który w przeciwieństwie do dnia poprzedniego – teraz wiał nam w oczy z pełną siłą.














Do Leżajska dotarliśmy w godzinach popołudniowych wyjeżdżając prosto na rynek główny. W centrum łatwo znaleźliśmy tablicę informacyjną z zabytkami i zaczęliśmy rozglądać się po okolicy. Sam rynek nie jest z byt ciekawy, ale kilak kamienic ma swój interesujący klimat i historię. Ratusz to charakterystyczna i osobliwa konstrukcja, choć pięknem wprawdzie nie grzeszy. Wejście do cmentarza żydowskiego zagrodzone jest wysokim ogrodzeniem z zamkniętą furtką, która uniemożliwia wejście do środka. Trochę zniesmaczeni tym faktem udaliśmy się w dalszą drogę w kierunku Niska przy okazji zatrzymując się przy najciekawszym zabytku.



Kościół i klasztor oo. Bernardynów swoja genezą sięga XVII wieku. W centralnym punkcie kompleksu znajduje się kościół pw. Zwiastowania NPM reprezentujący style baroku, manieryzmu i rokoko. Najcenniejszym elementem jego wyposażenia są monumentalne XVII wieczne organy. To nie tylko cenny zabytek na skalę polską, ale również europejską. Organy wypełniają całą zachodnią ścianę bazyliki aż po sklepienie i stanowią jej ogromna fasadę. Największa piszczałka ma ponad 10 metrów długości, a na instrumencie może grać trzech organistów jednocześnie. Instrument jest naprawdę ogromny i wygląda wspaniale. Warto zatrzymać się na dłużej i podziwiać poszczególne detale których nie sposób wprost wszystkich wychwycić.



Kościół otoczony jest obwarowaniami. Kurtyny murów zakończone są w narożnikach basztami, a wejścia znajdowały się pierwotnie tylko w dwóch bramach. Klasztor udostępniony jest do zwiedzania bezpłatnie, obecnie trwają prace renowacyjne w obiekcie.

























Z Leżajska musieliśmy przejechać jeszcze 50 km żeby dostać się do Stalowej Woli. Ponad trzy godziny jakie spędziliśmy na drodze krajowej nr. 77 nie należą do najprzyjemniejszych wspomnień z tego wyjazdu. Niemniej na pociąg o 19:00 zdążyliśmy i wraz z rowerami jeszcze przed nocą dotarliśmy do Lublina.
W czasie wycieczki przejechaliśmy około 240 km. Jak na dwudniówkę to dystans wystarczający żeby cos obejrzeć i jednocześnie trochę pomachać nogami. Miejsca, które odwiedziliśmy pozwoliły lepiej poznać Podkarpacie i obszar, który do tej pory omijałem w swoich wycieczkowych planach. Gdyby ktoś chciał powtórzyć trasę – serdecznie polecam (koniecznie należy zmodyfikować ostatni odcinek czyli drogę krajową 77 na jakąś lokalną.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

ZDJĘCIA

Endomondo:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz