Gdybyście mnie w tej chwili zapytali, jaki miesiąc jest najlepszy do odwiedzenia Rumunii, kiedy pogoda nie daje się we znaki, kiedy widoki najciekawsze, kiedy nie ma tłumów w miejscach turystycznych, odpowiem bez wahania – maj. No może poza jednym wyjątkiem – przejazdu trasy Transfagaraskiej…
Okazja wyjazdu do kraju kwitnącej akacji (jak spektakularnie
nazywam go po tej wycieczce) pojawiła się w jednym z weekendów majowych, za
pośrednictwem Anity. Nie powiem „niewiele myśląc”, a wręcz przeciwnie – bijąc
się z myślami o nauce i rychłej sesji, zdecydowałem się… jechać.
Była to słuszna decyzja.
Polskę opuszczamy jeszcze w nocy, z 16 na 17 maja w
trzyosobowym składzie. Oprócz mnie - Anita
i jej tata – główny kierowca i właściwie inicjator wyjazdu. Jako iż nie muszę prowadzić, przesypiam
właściwie całą drogę, aż do granicy rumuńsko-węgierskiej. Szybka kontrola dowodu na przejściu w Bors
delikatnie przypomina mi gdzie jestem.
O tak, przejeżdżam właśnie przez Oradeę, punkt pośredni w
drodze na południe. Pogoda nie zachwyca, ale jest przyjemna jak na jazdę
samochodem. Około 24 stopni, zachmurzenie, przelotnie mży.
W miarę upływu czasu, przelatują mi przed oczyma kolejne
kilometry i następne checkpointy – Arad, Timisoara, Lugoj. Do żadnego z tych
miast nie wjeżdżamy. Czas goni. Już popołudnie.
Na rozdrożu w mieście Rasita, wybieramy ciekawszą trasę
przez góry i Park Narodowy Semenic – Cheile Carasului.
Droga godna polecenia
dobrym kierowcom, zachwyca widokami.
Kilometry serpentyn relatywnie przyzwoitej nawierzchni. Ruch niewielki. Mijamy
kolejne górskie osiedla. Chwilowe przejaśnienia pogodowe, na które liczymy, są
jednak złudne. Niebawem rozpoczyna się ulewa.
Z racji wieczornej pory zaczynamy rozglądać się za miejscem na rozbicie
namiotu. Pech chce, że góry i sam park narodowy, który mijamy jest bardzo
zadrzewiony.
Sam nie wiem, co decyduje, że w pewnym momencie skręcamy w
nieoznakowaną drogę do lasu. Po minięciu znaków parku, zakazu wjazdu i przejechaniu kilometra wgląd
lasu, wyrasta przed nami sporej wielkości dom. Rumuni mieszkający obok zgadzają
się na rozbicie namiotu. Jest dobrze. Niebawem zaczyna padać i Rumuni
rozmyślają się… - zostajemy przenocowani w pokojach.. Jest super. Dom okazuje
się właściwie letniskową kwaterą „parkowych oficjeli”, co dla nas znaczy, aż
zbyt dobre warunki.
Dunaj i żmijowiska
Rankiem szybko zbieramy się w sobie i pożegnawszy Rumunów
kontynuujemy jazdę na południe. Zza mgieł wygląda niebieskie niebo zapowiadające
wspaniałą pogodę. Przed nami rozpościera się już równina, granica
rumuńsko-serbska i Dunaj. Wjeżdżamy na drogę krajową numer 57, która ciągnie
się wzdłuż rzeki i będzie towarzyszyć nam ponad sto kilometrów.
Pierwszy postój czeka nas tuż za miastem Moldova Noua.
Poranny Dunaj wygląda przepięknie i zapowiada niesamowite widoki. Na przeciwległym, serbskim brzegu dostrzec
można ruiny imponującej twierdzy Golubac,
z którą wiąże polski akcent rycerza Zawiszy Czarnego.
Podróż na wschód kontynuujemy niespiesznie, podziwiając
widoki. Wbrew pozorom krajobraz jest bardzo zmienny. Początkowo płaskie brzegi
przechodzą stopniowo w imponujące wzgórza. Miejscami można dostrzec dziwne
kamienne ruiny, wyrastające z wody. To pozostałości twierdz, które w konsekwencji budowy zapory na
rzece, zostały zalane.
Sama jezdnia należy
do urozmaiconych. W większości w dobrym stanie, jednak miejscami potrafi urwać
się na kilkaset metrów. Podziwiającym widoki raczej nie przysparza problemów,
gorzej gdyby trzeba przemieszczać się szybko.
Po drodze mijamy liczne miejsca postojowe. Nie korzystamy z
nich, a raczej zatrzymujemy się gdzie wygodnie. Nie ma ruchu, można spokojnie zorganizować
postój na/przy drodze bez obawy o kolizje. Po kilkudziesięciu kilometrach
krajobraz definitywnie się klaruje. Z lewej ciągną się góry Almaj, z prawej
wstęga rzeki międzynarodowej.
Kilka kilometrów przed miejscowością Dubova, zatrzymujemy
się na wysokości parku Ciucaru Mare. Tablica przy drodze wskazuje na miejsce warte
odwiedzenia – z widokiem na cały Dunaj. Szlak znaczony niebieskimi trójkątami
wiedzie prosto na skalny klif. Droga wydeptana i niezbyt wymagająca tylko
zachęca do wyjścia. No więc – idziemy. Po kilkudziesięciu minutach docieramy do
klifu. Tu trzeba jeszcze przemierzyć kilkadziesiąt metrów po kamieniach i
jesteśmy. Wokoło nas rozpościera się wspaniały widok. Dunaj ciągnie się po horyzont, zamknięty
pasmem soczyście zielonych wzgórz. Po
prostu pięknie.
Wszystko poza żmijami które kręcą się wkoło. Już wcześniej
słyszałem, że granica rumuńsko bułgarska słynie z obecności tych gadów, jednak takiej
mnogości się nie spodziewałem. W ciągu kilku godzin widzę więcej żmij, niż w
ciągu dotychczasowego życia. Trzeba bacznie patrzeć pod nogi, bo najbliższy
szpital w Orsovej.
Tyle gwoli dygresji, jedziemy dalej. Przed nami najbardziej spektakularny odcinek
rzeki – przełom Dunaju. Otoczenie staje
się mocno niebanalne, aż od zjazdu z Dubovej.
Najpierw rzeka przechodzi w jeziorko, by wąskim gardłem przełomu ujść na
wschód. Wąską drogą, usytuowana bezpośrednio przy rzece, docieramy do Cazanele
Mici. Po obu stronach rzeki wyrastają wysokie, skalne ściany, a rzeka zdaje się
wciskać pomiędzy nie. Widoki
spektakularne.
Po kilkuset metrach rzeka zaczyna się rozszerzać, a my docieramy
do popiersia wykutego w skale. To 55
metrowa statua króla Decebala –
ostatniego władcy Daków. Jedno z najbardziej komercyjnych miejsc w regionie.
Rozpieszczani przez pogodę jedziemy w kierunku Orsovej.
Otoczenie rzeki staje się już bardziej monotonne. Po kilkudziesięciu kilometrach mijamy zaporę „Żelazne Wrota” i zmierzamy na wschód.
Kraj kwitnącej akacji
Tak właśnie, pod wpływem wyjazdu, określam majową Rumunię.
Rumunię, a dokładnie region, o którym będę pisał. To Oltenia i Munetnia –
krainy geograficzne położone na południe od Karpat.
Od Dunaju odrywamy się na wysokości miasta Drobeta-Turnu
Severin. Odbijamy na północ, w całkiem
inny krajobraz. Wzgórza, doliny, pastwiska. Coś pomiędzy naszymi pogórzami czy
Beskidem Niskim. Poza znaczniejszą
wysokością, rejon ten ma jednak coś jeszcze.
Kwitnące akacje i bogatą kulturę. W jak pięknym miejscu jestem, zdaję
sobie sprawę dopiero po jakimś czasie. Pogoda ciągle dopisuje, a w oddali
majaczą ośnieżone szczyty Parangu i Lotrului. Droga różnej kategorii, zmusza
kierowcę do znacznej uwagi. Jest sobota, w mniejszych lub większych osiedlach
ludzkich trwają ceremonie weselne. Co więcej, ogrom wesel. Nie mamy czasu
poświęcić im więcej czasu, jednak mamy świadomość, że sporo tracimy pomijając
ten niecodzienny widok. Jadąc drogą nr 67, mijamy po kilku godzinach Targu Jui.
Im bliżej Karpat, tym krajobraz staje się bardziej górzysty, a akacji rośnie tu
coraz więcej. I wszystkie kwitną.
Takie folkowe atrakcje oglądamy aż do Curtea de Arges. W mieście znajduje się jeden z ciekawszych
monastyrów w Rumunii – cerkiew metropolitarna. Wybudowana przez francuskiego
mistrza, mi jednak kojarzy się z wpływami arabskimi . Bogato zdobiona
kunsztownymi wzorami , z charakterystycznymi wieżami, oplecionymi spiralnymi
zdobieniami. Całość zamknięta w
chronionym parku miejskim, udostępniona do oglądania bezpłatnie.
Z racji późnej pory udajemy się w dalsza drogę na północ.
Jedziemy trasą 7C w kierunku Fagaraszy. Nocleg organizujemy przy rzece, u
podnóża gór i fortecy Poenari.
Zamek Poenari był
jedną z głównych warowni znanego hospodara wołoskiego - Włada Palownika. To właśnie ten pejoratywnie odbierany władca
dostrzegł walory budowli i wzmocnił jej konstrukcję. Zamek położony jest na stromym wzniesieniu, w
znakomitym miejscu do obrony. Nic dziwnego, że załoga w czasie pokoju składała
się z 5 – 7 żołnierzy. Z poziomu rzeki
urwisko wygląda bardzo imponująco, zaś z ruin budowli rozpościera się wspaniały
widok na trasę „Transfagaraską” i okoliczne wzgórza.
Do fortecy wybieramy się rano. Poranek jest chłodny i
pogodny, a 1480 schodów, które pokonujemy szybko nas rozgrzewa. Ścieżka początkowo prowadzi na grzbiet, a
później kilkadziesiąt metrów granią, na
której końcu usytuowana jest forteca. Mimo wczesnej pory, nie udaje nam się
uniknąć zakupu biletów (5 lei normalny, 2 studencki).
Po zejściu z ruin pakujemy się w samochód i kierujemy na trasę Transfagaraską. Zaraz za twierdzą zaczynają się serpentyny i
tunele w skałach. Droga ciągnie się bardzo efektywnie i podjazdem prowadzi do
jeziora Vidraru. Nad zbiornikiem wodnym spotykamy już sporo ludzi. Widocznie to
dobre miejsce na spędzenie niedzielnego przedpołudnia. Powietrze jest bardzo
rzeźkie, a jezioro naprawdę robi wrażenie. Tafla wody ciągnie się kilometrami
na północ, po horyzont zakończony częściowo ośnieżonymi szczytami Fagaraszy.
Dalsza część drogi prowadzi wzdłuż jeziora. Jest stosunkowo
długa i monotonna. Las i zakręty. Do doliny wyprowadzającej bezpośrednio w
kierunku grani docieramy dopiero po godzinie. Tu zakrętów jest mniej, a tempo
jazdy rośnie. Oczywiście do pewnego
momentu. Po kilkunastu kilometrach stok staje dęba i przychodzi zmierzyć się z
serpentynami. Subaru radzi sobie z nimi znakomicie. Z każdym kolejnym metrem
widoki stają się coraz ciekawsze, a grzbiet zbliża się nieuchronnie. Wkrótce mijamy po prawej stronie schronisko.
Jeszcze
kilkaset metrów, parę serpentyn i dojeżdżamy do … kilkumetrowej hałdy śniegu.
Za nią jeszcze dwie następne – widoczne skutki potężnej lawiny. Dalej przejechać nie da rady. Stoją tu tez
inne samochody, z kierowcami zaskoczonymi jak i my. Przekroczenie pasma Fagaraszy stało się więc
niemożliwe, a nam pozostaje spacer pocieszający.
Koniec końców, osiągamy
wysokość 1700 m, docierając do
malowniczej siklawy już na piechotę. Ja decyduję się pobiec jeszcze wyżej. Z
punktu około 1800 m doskonale widzę dalszy przebieg trasy i kolejne hałdy
śniegu leżące na jezdni. Wracam do
samochodu, bo nie ma czasu do stracenia, a trasę wycieczki trzeba zmodyfikować.
Wycof z gór zajmuje nam cale popołudnie. Wracamy tłoczną już
drogą do jeziora, następnie do Poeanari i Curtea de Arges.
Na bazie pokrótce zmodyfikowanego planu, kierujemy się na
północny-wschód, w stronę Brasova. Ten etap wycieczki to kraju kwitnącej wiśni
ciąg dalszy. Powtarzają się wspaniałe widoki, cygańskie wozy i zmiennej jakości
droga. Z racji niedzieli co kilkadziesiąt kilometrów czai się jakaś osobliwość.
Wesela i festyny.
Zaś pogoda dla wszelkich imprez jest idealna. Termometr
wskazuje blisko trzydzieści kresek , a na niebie parę chmurek. Otoczenie staje
się bardziej spektakularne przy przekraczaniu karpackich grzbietów. Za miejscowością Rucar osiągamy chyba
maksymalną dziś wysokość i zatrzymujemy się w zatoczce przy drodze. Przed nami
rozpościera się piękna dolina górska, zamknięta z prawej pasmem Piatra
Craiului, zaś z lewej przedgórzem Bucegi.
Soczystą, majową zieleń traw, oświetla dodatkowo słońce, chylące się ku
zachodowi.Widokowi temu poświęcam długą chwilę, fotografując wszystko po kolei. Bez pośpiechu, lecz systematycznie, żeby niczego nie straci. Niewątpliwie z tego miejsca pochodzą najlepsze zdjęcia wyjazdu.
Na taki widok można by patrzeć godzinami, ale perspektywa
niepewnego noclegu trochę nas przyciska. Jedziemy dalej, mijając z prawej
strony jeszcze ośnieżone szczyty Bucegi.
Siedmiogród –
dziedzictwo średniowiecza
W Bran zatrzymujemy się tylko na chwilę. Słynny zamek
zwiedzaliśmy już na poprzednich wyjazdach. Nasz cel znajduje się kilka
kilometrów dalej.
Rasnov to
miejscowość ze średniowiecznymi korzeniami. Znajduje się to piękny, gotycki
kościół i widoczny z wielu kilometrów zamek.
Raczej nie mówi się o tym, ale średniowieczna budowla, znana
jako „zamek chłopski” była pierwotnie budowlą krzyżacką. Tak, chodzi o tych
rycerzy, którzy uprzykrzali nam życie w Prusach, zaraz potem gdy zostali
wypędzeni z terenów Siedmiogrodu (dziś Rumunia). Pozostawili tam po sobie wiele budowli
obronnych, a zamek w Rasnov jest jedną z nich.
Twierdza wznosi się na wzgórzu, dosłownie „nad”
miasteczkiem. Składa się z dwóch
pierścieni murów, dobrze zachowanych i odnowionych.
Do twierdzy docieramy wieczorem, niedługo przed zachodem
słońca. Zamek jest już nieczynny i nie możemy zwiedzić go w środku, lecz nawet
z zewnętrz robi spore wrażenie estetyczne. Za wdrapywanie się na wzgórze
dostajemy za to bonus – piękny zachód słońca.
Widoki w średniowiecznym otoczeniu działają pokrzepiająco,
lecz pora zejść na ziemię. Jak zwykle nie mamy pewnego miejsca na nocleg.
Decydujemy się szukać go po drodze i przy
drodze. O zmierzchu przekraczamy Brasov i zmierzamy w kierunku Sighisoary. Odpowiednie miejsce do rozbicia się
znajdujemy po przeszło dwudziestu kilometrach za miejscowością Rotbav.
Poniedziałek, jako ostatni dzień wycieczki, zapowiada się
bardzo pogodnie i ciepło. Po szybkim ogarnięciu się wracamy na drogę nr 13
prowadzącą do Sighisoary. Przemieszczamy się po terenie dawnego Siedmiogrodu,
co widać na całej długości trasy. W kolejnych miejscowościach wyrastają piękne,
średniowieczne kościoły obronne, nierzadko na wzgórzu pojawia się malowniczy
zamek. Szkoda, że czasu nam brakuje, bo okolica warta uwagi.
Bez wcześniejszego planu zatrzymujemy się w miasteczku Saschiz, przez które akurat przejeżdżamy.
Po pierwszym spojrzeniu nie można odjechać obojętnie. W centrum Saschiz znajduje się jeden z wielu
siedmiogrodzkich kościołów warownych wpisanych na listę UNESCO. Budowla znakomicie zachowana, o sporych
gabarytach, jej bryłę dopełnia dzwonnica, zbudowana raczej na kształt
czworobocznej wieży obronnej. Nad
miasteczkiem góruje twierdza – tzw. zamek chłopski, powodując, że z oddali całe
założenie wygląda bardzo malowniczo.
Warte uwagi są również same domy w Saschiz. Przedstawiają w większości
tradycyjne budownictwo rumuńskie – jednokondygnacyjne, kryte czerwoną dachówką,
z masywnymi, drewnianymi okiennicami.
Po dłuższej chwili spędzonej w Saschiz zmierzamy w kierunku
głównego dzisiejszego celu – Sighisoary. Po drodze oglądamy jeszcze jedną
osobliwość – festyn/zjazd/imprezę cygańską, organizowaną tuż za
miasteczkiem. Pokrótce opisać można ją
jako gwar kilkuset ludzi i konne wozy po horyzont.
Sighisoara to
właściwie miasto symbol. Większość miłośników architektury średniowiecza zna go
dobrze, a każdy zwiedzający Rumunię co najmniej powinien zobaczyć. Wszystko za sprawą wspaniałej starówki, która
we właściwie nietkniętej formie przetrwała do dziś. Średniowieczne miasto, w
centrum dzisiejszej Sighisoary jest wpisane na listę UNESCO bynajmniej nie
bezpodstawnie. Zwane prze niektórych
„rumuńskim Carcasonne” , przenosi przechodnia, ze współczesności, w wir
historii. W obrębie dawnego grodu nie
znajdziemy współczesnego budynku czy
asfaltowej drogi.
W cieniu wspaniale zachowanych murów i baszt czekają
natomiast skupiska tradycyjnych kamienic poprzecinanych brukowanymi uliczkami,
gotyckie kościoły i charakterystyczna wieża zegarowa. Większość fotografów mogłaby określić miejsce
jako wielki plener, gdzie pomysłów na zdjęcie nigdy nie zabraknie, a ciekawe
ujęcia wprost uniesposób wyczerpać.
Wbrew temu, co może się wydawać, wiekowe otoczenie pełne jest
roślinności. W obrębie murów rośnie wiele drzew, ceglane mury obrasta bluszcz,
a większość z domów ozdobiona jest kwiatami.
Kwiaty, kwiaty Sighisoary to już chyba temat na osobne parę
stron tekstu. Pojawiają się w tak różnych miejscach, że już nie potrafiłbym
sobie wyobrazić tego miasta bez ich udziału. Swoim różem, pomarańczem i
fioletem dodają ceglanym murom
niepowtarzalnego charakteru, tchnienia życia. Wbrew pozorom starówka nie
jest przepełniona sklepami, czy straganami. Przynajmniej ja przesytu nie
odczułem
Można swobodnie poszwędać się
pustawymi uliczkami i czerpać z pomników historii niezapomniany klimat. To
chyba najważniejszy z plusów tego miejsca.
Sighisoare udało się nam niespiesznie zwiedzić w parę
godzin. Oczywiście pobieżnie, bo można by tu spędzić równie dobrze cały
dzień. Mieliśmy przy tym spore
szczęście, akurat na zakończenie wyjazdu. Gdy już wracaliśmy do samochodu
rozszalała się burza. Pogoda w sam raz, by opuścić piękne miasto.
Poszliśmy więc za sugestią natury , by rozpocząć powrót do
Polski. Minęliśmy Targu Mures i Ludus, by po kilku godzinach znaleźć się w
okolicach Turdy.
Podczas przemierzania rumuńskich dróg wykrystalizował się ostatni punkt do
zaliczenia, na pożegnanie. To wąwóz Cheile
Turzii, widoczny z oddali, jako
charakterystyczne wcięcie pomiędzy wzgórzami na horyzoncie. Charakterystyczna
forma terenu liczy sobie prawie 3 km długości i zachwyca skalistymi ścianami,
wysokimi na 300 m. Poza walorami widokowymi, to jedno z najpopularniejszych
miejsc wspinaczkowych w Rumunii.
Wejście do wąwozu kosztuje
4 leje, lecz jest to wydatek naprawdę trafiony. Ścieżka turystyczna
wiedzie zadrzewioną dolinką, wzdłuż niewielkiego potoku, w zacienionym i
chłodnym wąwozie. Oświetlone przez słońce ściany zachwycają monumentalizmem i
robią na widzu ogromne wrażenie.
Spacer wnętrzem wąwozu zajmuje nam ponad dwie godziny. Z
racji dnia roboczego niewielu tu turystów.
Cheile Turzii opuszczamy wieczorną porą, by definitywnie obrać „polski”
kierunek.
W Turdzie ponownie wjeżdżamy na autostradę. Mija ponad
godzina i już docieramy na wysokośc Cluj Napoka. Następny punkt kontrolny to
Oradea. Mijamy ją o 22 by po kilkudziesięciu minutach opuścić Rumunię.
Po całej nocy jazdy, granice polsko-słowacką w Barwinku
osiągamy o 5 rano i tym samym wyjazd kończy się.
Pisząc tą relację, z perspektywy kilku tygodni, wyjazd do
Rumunii uważam za bardzo udany i na swój sposób kształtujący. Do tej pory
przeważnie jeździłem tam w góry, trochę zapominając o innych atrakcjach tego kraju. Tą wycieczką miałem okazję po części nadrobić zaległości.
Przez parę dni, dane mi było nacieszyć oczy pod niemal każdym względem. Zarówno
soczystą zielenią krajobrazu, jak i pięknem architektury. Każda z odwiedzonych krain geograficznych
ukazała coś wartego zapamiętania. To był mój trzeci wyjazd do Rumunii, a
zobaczyłem tylko niewielki ułamek atrakcji tego kraju. Wycieczka oczywiście
poza wrażeniami narobiła mi tylko smaku na kolejne eksploracje Rumunii. Z
pewnością niebawem tam wrócę i mam nadzieję, że również w maju.
Pozdrawiam
Tomasz Duda
Cudowne zdjęcia - moim największym marzeniem jest zobaczyć Syberię i Rumunię, Rumunia jest bliżej dlatego często odwiedzam ten blog :) Pozdrowienia
OdpowiedzUsuńDziękuję, za pochlebne słowa. Polecam Rumunię. Niemal rzut beretem, a widoki jak z bajki. Na żywo lepsze niż na zdjęciach. :)
UsuńTak, Rumunia jest the best. Byłam dwa razy w 2009 i 2010 cały czas wracam wspomnieniami.
OdpowiedzUsuńJak ktoś chce pooglądać, to zapraszam na mój blog:
http://moniwlasnymisciezkami.blogspot.com/2012/07/rumunia-2009-fogary.html
http://moniwlasnymisciezkami.blogspot.com/2012/07/bugaria-i-rumunia-2010-cz5-trasa.html
http://moniwlasnymisciezkami.blogspot.com/2012/07/rumunia-2009-cz-2-sibiu.html
Tomek Duda - masz tak samo na imię i nazwisko jak mój kuzyn. Taki przypadek.
Robisz piękne zdjęcia. Czytałam o Gruzji. Właśnie się wybieramy :-)
OdpowiedzUsuńDo Gruzji jeszcze wrócę. Im dłużej mnie tam nie ma, tym bardziej brakuje. Zapewne za rok :)
Usuń