piątek, 18 lipca 2014

We Kahn do it, a progu nowej przygody...

We Khan do it, na progu nowej przygody...



Jutro wyruszamy do Kirgistanu, na Khan Tengri. Co prawda nie od razu i właściwie większość drogi pokonuję samolotem, to jednak moja wyprawa zaczyna się właśnie za kilkanaście godzin. Najpierw z Lublina do Warszawy, po przesiadce na Berlin i dopiero samolotem do Biszkeku z międzylądowaniem w Stambule. Trochę to skomplikowane, ale czego nie robi się gdy chodzi o cenę biletów.
Jakkolwiek na wstępie zagaiłem o wylocie, jednak nie o to ma w moich przemyśleniach chodzić. Wyprawę We Khan do it  wraz ze znajomymi przygotowywałem ponad pół roku, lecz dopiero w ostatnich dniach uderzyła we mnie dopiero świadomość wyjazdu i pewna wiązanka mieszanych uczyć związana z samym przedsięwzięciem.

Z perspektywy koordynatora projektu mam świadomość, że jesteśmy dobrze przygotowani. Nikt nie szczędził czasu, potu i przede wszystkim pieniędzy, aby wszystko dopiąć na ostatni guzik. Mam nadzieję, że się uda. Mając pamięci zeszłoroczne doświadczenia teraz nic nie chciałem pozostawiać przypadkowi, zapełnić każdą lukę i podjąć każdy problem z jakim moglibyśmy się zmierzyć na miejscu. Z perspektywy kilku miesięcy mam świadomość dobrze wykonanej pracy i dużą wiarę w umiejętności, możliwości i zapał całej ekipy.
Pamiętając, że "fortuna sprzyja odważnym" nie można zapominać o ślepym losie, który lubi psuć najszczersze chęci i mieszać z błotem najgorętszy zapał. W porównaniu z Pikiem Lenina na Khan Tengri będziemy jeszcze bardziej potrzebować pierwotnego szczęścia i pomyślnych zrządzeń losu. Nikt nie może zagwarantować, że nawet odstaniemy swoją szansę i że Góra dopuści nas do siebie, to jestem jednak pewien, że każdy powalczy na miarę swoich możliwości i włoży w wejście całe serducho.

Wyprawa We Kahn do it to akcja wspólna, całość, jedność i inne takie slogany. Podkreślając to chcę uświadomić, że nie jesteśmy ekipą z przypadku. Nie wszyscy znamy się równie dobrze, ale każdy może na innym polegać. Łączą nas wspólne wyjazdy, wydarzenia, spotkania. Mamy za sobą niejedną górską przygodę. Tym samym sukces każdego z członków wyprawy będzie sukcesem całości. Każdy włoży w wejście najlepszą część siebie, ale jeśli sam nie podoła, będzie wspierał innych w realizacji celu i będzie cieszył się z ich sukcesu. Podczas wyjazdu wyrzekamy się egoizmu. Na wyprawach łączonych spoiwem przewodnika i wspólnej puli gotówki to relacje nie do osiągnięcia.

W trakcie napierania do góry musimy mieć na względzie jednak przede wszystkim zdrowy rozsądek. Serce jest złym doradcą, a pośpiech w wysokogórskich warunkach bywa zgubny. Kluczowym aspektem będzie dobra aklimatyzacja i wyczekiwanie na okno pogodowe. Na taką "furkę do nieba" przyjdzie wyczekiwać, a gdy ta się otworzy skumulowaną energią spróbujemy wepchnąć się w nią, a następnie zejść bezpiecznie.
Co gdy jej jednak nie będzie? Pogoda Tien-Shan nie tylko lubi płatać figle, ale z zasady jest kapryśna. Duże opady śniegu, zagrożenie lawinowe i droga do torowania mogą wykańczać psychicznie, psuć humory i upuszczać energii z człowieka. Czasem na kilka dni zaplanowanych na atak szczytowy, ktoś na górze zaplanuje burze i opady. Co wtedy? Ano nic. Będziemy próbować, ale pewnych granic nie da się przeskoczyć. Z pewnością z wyprawy wrócimy szczęśliwsi i bogatsi. Nowe doświadczenia, poznani ludzie (mam nadzieję :), pokonane trudności (każdy ma swojego Khana) będą satysfakcją w najczystszej postaci. Przeżyciem będzie samo przejście drugiego co do długości lodowca świata i pewne niezapomniane chwile. No bo jak nie nazwać taką chwilą poranek z widokiem na "małe K2", "piramidę Tien-Shan" czy "Władcę dusz". Na sama myśl "serce roście". Dla takich chwil warto żyć i mam nadzieję, że za kilkanaście dni takiej i my doświadczymy.



Po komunalnej całości będzie trochę osobistych sentymentów. Jak wspomniałem świadomość wyjazdu uderza we mnie mieszanymi uczuciami. To przede wszystkim ekscytacja, ale również obawa. Obawa o stan zdrowia ekipy i swój własny. Do wyprawy na solidnie przygotowywałem się od początku roku, mając dobrą bazę kondycyjną z sezonu ubiegłego. Brałem udział w długodystansowych rajdach na orientację, jeździłem na rowerze, a przede wszystkim biegałem. Nie było tygodnia bez zrobionych kilkudziesięciu kilometrów, a w ostatnich miesiącach ciężko o dni bez jakiejkolwiek aktywności. Od początku roku do 6ego lipca przebiegłem ponad 1000 km, ponad 1600 przejechałem na rowerze i około 300 km zrobiłem podczas marszobiegów na orientację. Na progu miesiąca miałem świadomość, że jestem w najlepszej kondycji w życiu i w takim stanie pozostanę aż do wyjazdu.
Niestety nie udało się, a los bywa okrutny. 6ego lipca biegałem po raz ostatni, gdyż nabawiłem się dziwnej kontuzji. Gdy po kilku dniach ból i obrzęk nie przechodził poszedłem na USG, gdzie Pan ze spokojem orzekł mi pękniętą łąkotkę przyśrodkową i zapowiedział, że bez operacji się nie naprawi. W tym momencie nad głową zawisł mi katowski topór, co więcej ortopeda potwierdził diagnozę radiologa. Przede mną zostało kilkanaście dni na odpoczynek i trudny wybór co do wyjazdu.
Niepewny jak noga się zachowa, z naręczem środków przeciwbólowych decyduje się jednak jechać. Mimo iż noga jeszcze boli, a jak się zachowa nikt nie potrafi powiedzieć szkoda byłoby stracić prawie rok przygotowań i pewnie jedną z tzw. "wypraw życia". Nie wiem jak noga przetrzyma marsz z ciężkim plecakiem, ani co powie na zdobywanie wysokości, ale wierzę że odpoczynek czyni cuda, a chłopaki zrozumieją i pomogą, tego jestem pewien. Na kilka godzin przed wyjazdem mam zaplanowana konsultację z ortopedą, zobaczymy co orzeknie...
Jakich bym nie miał problemów i nie mógł zdobywać szczytu, z pewnością będę wspierał akcję chłopaków z krótkofalówką w dłoni. Jak mówiłem, całość się liczy, a całość bez czwartego elementu zawodzi. Natomiast tak ekipę pokarało, że jestem elementem którego trudno się pozbyć ;).
Z całego zdarzenia najbardziej żal mi iż miesiące przygotowań nie mogły zakończyć się pomyślnie. Czuje się w znakomitej formie, jednak kolano może pogrzebać wszystko, a niezrealizowane założenia dają świadomość, że przy odrobinie szczęścia mogło być lepiej.
Co można zrobić. Ślepy los rządzi naszymi poczynaniami a nam czasem tylko pozostaje dać mu działać i cieszyć się, że mogło być gorzej.
Z optymizmem więc patrzę w przyszłość. Szykuje się przygoda nad przygody. Do ponownego zobaczenia.

Z wysokogórskim pozdrowieniem

Tomasz Duda.







poniedziałek, 14 lipca 2014

Lublin - Oleśnica - studencka droga do domu, czyli rowerem po szlaku Jagiellońskim

Lublin - Oleśnica - studencka droga do domu, czyli rowerem po szlaku Jagiellońskim


Kraśnik
Jeśli już zeszedłem na sentymenty i wzorcowe trasy nie sposób przyjrzeć się mojej czerwcowej drodze do domu. Podczas studiów marszrutę długości 168 km (według ostatnich obliczeń Endomondo) z Lublina do Oleśnicy (miejscowość z której pochodzę w woj. Świętokrzyskim, nie mylić z miastem ;) ) pokonywałem rowerem kilkukrotnie. Jeśli czepiać się szczegółów dokładnie pięć razy, co spowodowało że nieco już ją polubiłem. Najszybszy przejazd blisko 170 km  zajął mi niecałe 7 h, najdłuższy ponad 9 h. Na trasie przeżyłem prawdziwe wariacje pogodowe, od ulewy którą przeczekiwałem zwinięty na przystanku, po trzydziestostopniowe upały, kiedy pot lał się ze mnie strugami. Niemniej jednak, szczególnie z perspektywy lat każdy przejazd wspominam bardzo dobrze. Wszystkie były one przecież drogami do domu, kiedy człowiek po miesiącach kucia do sesji miał za sobą zdane (lub nie) egzaminy, a przez oczyma pola i długą drogę po horyzont.
Na takich trasach łatwo trenować, podnosić poprzeczkę i szlifować czasy. Wizja domu mimo wszystko przyciąga i stymuluje zakwaszone mięśnie do wysiłku. Znajoma droga zachęca do obserwacji, porównywania co się zmieniło przez ostatni rok. Tu odnowiono kościół, tam zamiast kukurydzy kwitły żółte pola łubinu... Poza tym można po prostu napierać. Przed siebie i jak najmocniej - u know what I mean ;).

Annopol


Moja trasa do domu z Lublina wiedzie głównie drogami krajowymi. Odcinek do Kraśnika jest bardzo przyjemny - prawie 50 km nowej nawierzchni S19 z dwumetrowym poboczem. Dalej sytuacja niestety troszkę się komplikuje. Odcinek do Annopola został w ostatnich latach naprawiony, ale jest raczej wąski a ruchliwy. Na 76 tym kilometrze przekraczam Wisłę i kieruję się w stronę Opatowa. Wyjazd z doliny rzeki na płaskowyż przeważnie daje w kość i na tym etapie czuję pierwsze zmęczenie. Po 90 kilometrach mam do tego prawo :).

Opatów


W Opatowie po 108 km robię dłuższy postój na jedzenie. Przeważnie około godziny, które spędzam na rynku i wchłaniam wszystko co nawinie się do ręki. Dalsza droga daje się odczuć mięśniom zastanym po dłuższym postoju. Odcinek do Bogorii nieraz potrafi zdenerwować i wymęczyć, a szczególnie jeden długi podjazd, który jakkolwiek rekompensuje trudy wspaniałym widokiem na Pasmo Jeleniowskie Gór Świętokrzyskich. Kilka kilometrów dzielące mnie od Staszowa upływa szybko, a stamtąd to już rzut kamieniem - bagatela 20 km ;).

Wisła pod Annopolem



http://marszmilosci.files.wordpress.com/2011/07/jogailaiciu-kelias.jpg


Jakiś czas temu dowiedziałem się , że trasa jaką pokonuję rowerem to jedna z odnóg słynnego Szlaku Jagiellońskiego. Faktycznie, po drodze mija się wiele ciekawych miejscowości, z których najbardziej interesującą jest oczywiście Opatów. Nie ujmuję przy tym niczego pozostałym punktom szlaku, które wyróżniają się przede wszystkim przykładami architektury sakralnej. Poza nimi na trasie w zasięgu kilku kilometrów są zabytkowe cmentarze wojenne (bardzo dużo), szlak architektury drewnianej, czy słynny pałac "Krzyżtopór" w Ujeździe.

Kolegiata w Opatowie


Jak to zwykle się dzieje, ze zrobieniem jakichkolwiek zdjęć na trasie wstrzymywałem się długo, aż podczas ostatniego przejazdu zmusiłem się do wzięcia aparatu - prosty rachunek, kolejnego razu może nie być.
Dosłownie kilka ujęć, absolutne minimum, które ma dostarczyć tła do tematu.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Bogoria


Endomondo ostatniego przejazdu.

wtorek, 8 lipca 2014

Kazimierz Dolny - Janowiec - Puławy - wycieczka rowerowa

Kazimierz Dolny - Janowiec - Puławy - wycieczka rowerowa

Podczas pięciu lat studiów na UMCS Kazimierz Dolny był dla mnie od początku podstawowym celem dłuższych wycieczek rowerowych. Położony ok 50 km od Lublina stawał się dobrym punktem wypadowym i dawał możliwość zrobienia tzw. setki w wolne popołudnie. Z Lublina do Kazimierza można dojechać albo trasą wojewódzką przez Nałęczów i Wąwolnicę (tą zazwyczaj wracałem) lub mniej uczęszczanymi drogami gorszej kategorii przez Wojciechów (moja główna marszruta "do", którą co ważne nigdy nie wracałem). Kazimierz Dolny jakoś zawsze mnie przyciągał i to chyba nie bez powodu. Co by o nim nie mówiono to jedna z perełek lubelszczyzny, a jej popularności i historii nie będę tutaj przytaczał - łatwo można znaleźć. Powiem tylko, że raz będąc w okolicy, do kolejnych przejażdżek łatwo się zmotywować.

Mając świadomość chęci powrotu w te strony, na dobrą sprawę aż do czerwca tego roku nie zwiedziłem Kazimierza na poważnie.Zawsze wiedziałem, że mam tam po co wrócić i często wracałem. W Kazimierzu byłem kilkanaście razy rowerem zarówno samotnie, jak i ze znajomymi, o każdej porze dnia i nocy (kilka razy to ja namawiałem, a bywało że i zostałem namówiony na "nocną setkę" do Kazimierza) we wszystkie pory roku poza zimą. Z Kazimierza również chodziliśmy szlakami do Nałęczowa, w kwietniu 2014 nawet stamtąd przybiegliśmy, pokonując ponad 60 km szlakiem czerwonym. Wydawało by się, że zima będzie w tej kwestii tabula rasa - otóż nie, w okolicy uczyłem się jazdy na nartach czy w lokalnych wąwozach pierwszy raz doświadczyłem kontaktu z przyrządami wspinaczkowymi i liną.

Z wyżej wymienionych powodów trzeba stwierdzić, że podczas studiów bardzo zżyłem się z Kazimierzem Dolnym. Mimo wszystko paradoksalnie nie do końca go poznałem, a nawet nigdy nie pokusiłem się na standardową galerię z wycieczki.
Tyle tytułem wstępu. Pod koniec czerwca bieżącego roku zdałem sobie sprawę, że z racji końca studiów kolejna wycieczka do Kazimierza może mi się za szybko nie przydarzyć i wypada udokumentować tą jak wspomniałem sentymentalną dla mnie trasę, której z perspektywy studenckich wojaży nie sposób pominąć . Dodatkowo chciałem zobaczyć zamek na przeciwległym brzegu Wisły - Janowiec, a i Janusz od jakiegoś czasu zapraszał mnie na obiad do rodzinnych Puław.

Realizacja planu wycieczki zrodziła się dopiero w ostatnich dniach pobytu w Lublinie. Pewnej pochmurnej środy wyruszyliśmy wraz z Januszem, aby po raz kolejny czy ostatni "przejechać się" do Kazimierza Dolnego. Pogoda nie była stabilna, temperatura jak na lato jeżyła włosy na ciele, ale jechało się przyjemnie. W połowie trasy, zatrzymaliśmy się przy Lewiatanie w Wojciechowie, a ja podjechałem by zrobić zdjęcie okolicznemu zbytkowi - tzw. wieży ariańskiej.







Dalsza droga do Kazimierza pomimo słabego stanu asfaltu nie stwarzała problemów i przed południem dotarliśmy na charakterystyczny rynek i słynną studnię. Janusz, jako z Kazimierzem obyty od dziecka, został przy rowerach, ja zaś z aparatem w dłoni ruszyłem na połów.





Fotografowałem oczywiście okolice rynku, przepięknie odnowiony kościół farny w stylu renesansu lubelskiego, a następnie przeniosłem się na północ, w kierunku wzniesień. Tam dłuższą chwilę poświęciłem ruinom zamku kazimierzowskiego, baszcie obronnej, tym razem pomijając górę trzech krzyży, gdzie na wejściu pojawiła się bramka z biletami.



Schodząc do poziomu rynku po raz kolejny poświęciłem się okolicy, a szczególnie dwojgu najsłynniejszym kamienicom, zlokalizowanym w południowo-zachodnim jego narożniku.



Po obejściu miasteczka wraz z Januszem wybraliśmy się nad Wisłę, gdzie koniecznie chciałem uwiecznić kolejne charakterystyczne budowle Kazimierza - dawne spichlerze zbożowe.



Następnie ścieżką rowerową wałem wiślanym ruszyliśmy na południe, w kierunku przeprawy promowej. Konstrukcja, która miała przewieść nas na drugi brzeg aktualnie znajdowała się po stronie Janowca. Panowie reperowali usterkę i po zapytaniu odkrzyknęli przez wodę, że podjadą za pół godziny. Wyboru bardzo nie mieliśmy i czas oczekiwanie umilaliśmy sobie twórczym rzucaniem kamieni do wody.



Sama przeprawa kosztowała 5zł za osobę (studnecki bilet 4zł) i trwała dosłownie parę minut. Po chwili znaleźliśmy się na drodze do Janowca i od razu udaliśmy się w kierunku górującego nad miejscowością zamczyska.


Po drodze obejrzeliśmy jeszcze kościół - niepozorny ale malowniczy przykład renesansu lubelskiego.


































Zamek w Janowcu jest trwałą ruiną poddawaną pracom konserwacyjnym. Bilety są stosunkowo drogie (12 zł normalny i 8zł studnecki), choć poza zamkiem dają możliwość obejrzenia pobliskiego dworu szlacheckiego i spichlerza z muzeum etnograficznym. zamek, choć imponujący z oddali, przy bliższym poznaniu niestety nie zyskuje, gdyż duża jego część nie jest jeszcze oddana do zwiedzania.



Po obejrzeniu zamku, dworu i spichrza ruszyliśmy w dalszą drogę do Puław. z racji bardzo napiętego grafika niezbyt długo zwiedzaliśmy miasto, a mówiąc prawdę - na "wariackich papierach". Obejrzałem wprawdzie z zewnątrz kompleks pałacowy Czartoryskich i zespól parkowy z interesującymi obiektami, z których w pamięć najbardziej zapadły mi - kościół Wniebowzięcia NMP w kształcie Panteonu i tzw. Świątynia Sybilli - pierwsze polskie muzeum narodowe.




W Puławach zagościliśmy jeszcze dłuższą chwilę, racząc się solidnym obiadem w rodzinnym mieszkaniu Janusza, po czym przerażeni godziną, szaleńczym tempem ruszyliśmy drogą krajową prosto w kierunku Lublina.



Po drodze na szybkie zdjęcie zatrzymaliśmy się jeszcze w Końskowoli, gdzie chciałem obejrzeć niesamowicie klimatyczny i niedawno odnowiony Kościół parafialny pw. Znalezienia Krzyża Św. i św. Andrzeja Apostoła w stylu renesansu lubelskiego. Do Lublina dotarliśmy po 19:00 zdążając akurat na dalszą część przygodowego dnia, ale długo by o tym pisać....

Pozdrawiam Tomasz Duda

GALERIA

Endomondo