sobota, 26 kwietnia 2014

Rajd Wiosenny 2014 UKT Mimochodek Pogórze Ciężkowickie, Pogórze Rożnowskie - relacja

Rajd Wiosenny 2014 UKT Mimochodek Pogórze Ciężkowickie, Pogórze Rożnowskie - relacja

W drugiej dekadzie kwietnia, jak co roku odbył się Rajd Wiosenny Uczelnianego Klubu Turystycznego „Mimochodek”. Jako iż miałem okazje go prowadzić, chciałbym przedstawić skrótową relację z tego wydarzenia.
Teren tegorocznej eksploracji wybrany został jeszcze w zimie. Zdecydowaliśmy się podjąć marsz przez tereny do tej pory nieznane klubowi z Lublina – pogórza. Choć tereny te nie są zbyt wybitne (w sensie dosłownym), a szlaki w dużej mierze prowadzą już asfaltowymi drogami postanowiliśmy zaryzykować i postawić na nowatorstwo. Pomysłowi przewodziła idea, aby po raz kolejny nie drążyć tematu Bieszczadów czy innych pasm Beskidów, schodzonych na Rajdach Jesiennych wzdłuż i wszerz. Wybraliśmy Pogórze Ciężkowickie i Rożnowskie, oraz przewidzieliśmy limit miejsc na 20, który szybko udało się zapełnić.  Sam zająłem się zaplanowaniem trasy i mając w pamięci ubiegłoroczny szybki marsz, w tym roku postanowiłem nieco wydłużyć kilometraż – 27 km do przejścia jednego dnia i 21 km drugiego.



Sobota 12ego kwietnia rozpoczyna się dla każdego uczestnika rajdu skoro świt, a właściwie jeszcze w nocy. Wyjazd o 6:00 rano i kierunek południe – Rzeszów, Pilzno, Ryglice. Przejazd przebiega właściwie bez kłopotów. Na ostatnich kilometrach GPS kierowcy wodzi nas wprawdzie po leśnych ścieżkach, ale o 11:00 udaje się go poskromić i wreszcie dotrzeć do Ryglic, a nawet dwa kilometry dalej, na podejście. Z busa wychodzimy przy przejmujących wietrze i niezbyt ciekawej aurze. Termometr nie dochodzi do 10 stopni powyżej zera.

Postój pod Ostrym Kamieniem

Początkowo niemrawo, ale wkrótce coraz szybciej zaczynamy marsz i rozgrzewamy się. Idziemy wąskimi drogami za szlakiem niebieskim na południe. Po wejściu w las szlak zbacza, a my podążamy dalej drogą. Za kilkaset metrów skręcamy na zachód i na szlak żółty – osiągamy Ostry Kamień (527 m npm). Tam urządzamy pierwszy śniadaniowy postój, a posiliwszy się zaczynamy marsz Pasmem Brzanki. Okolica jest bardzo urokliwa. Na drzewach znać już ślady wiosny i ptaki śpiewają, tylko pogoda zdaje się być niepewna, a chmury ciemne. Przechodzimy przez malowniczo położony przysiółek Ratówki i po chwili osiągamy najwyższe wzniesienie pasma – Brzankę (534 m npm). Tam zatrzymujemy się na kolejny postój. Niektórzy kupują w schronisku ciepły posiłek, inni okupują wieże widokową usytuowaną kilkadziesiąt metrów dalej, właściwie każdy ma zajęcie. Miłą atmosferę trzeba jednak wkrótce przerwać, bo już po południu, a przed nami prawie 20 km do przejścia.

Widok z wieży na Brzance


Z Pasma Brzanki schodzimy szlakiem niebieskim, który będzie towarzyszył nam już cały dzień. Niebawem docieramy do Jodłówki Tuchowskiej, gdzie oznaczenia marszruty nie pokrywają się z mapą. Widocznie niedawno zostały zmienione i aż do Rzepiennika prowadzą drogą biegnąca na zachód w stosunku do pierwotnego szlaku. Dominują drogi utwardzone i urozmaicony krajobraz.  Z Rzepiennika Strzyżewskiego idziemy dalej w kierunku zachodnim przez las, skrywający cmentarze z czasów II wojny światowej – żydowski i partyzancki w wiosce Dąbry. Kilometr dalej, przy drodze do Ciężkowic usytuowany jest kolejny cmentarz – tym razem z I wojny światowej.  Na tym etapie szlak zbacza z drogi głównej i prowadzi wąską dróżką. Nią docieramy do Ciężkowic, choć przed nami jeszcze ponad 3km szlaku.

Rzepiennik Strzyżewski


Niedawno minęła siedemnasta, a asfalt każdy już odczuł w podeszwach, toteż entuzjazm kształtuje się na umiarkowanym poziomie. Jednak najbardziej atrakcyjna wizualnie część trasy przed nami. Niebawem wchodzimy pomiędzy domy i na podejściu zagłębiamy się w lesie. Szlak wiedzie teraz mocno urozmaiconym terenem, prowadząc przez doliny potoków i wspinając się po ich zboczach. W pewnym momencie wyrastają przed nami twory skalne i malutki strumyczek cieknący po twardym podłożu. Dotarliśmy do tzw. Wodospadu Ciężkowickiego, który tworzy kilkadziesiąt metrów swego rodzaju kanionu skalnego. Wygląda to naprawdę imponująco jak na lokalne pagórki, do tego jest wiele ścieżek wśród skał. Urządzamy postój, a  większość wykorzystuje go na aktywne spędzanie wolnego czasu, chcąc dotrzeć do źródła wodospadu.


Wodospad Ciężkowicki


Po kilkunastu minutach idziemy dalej, a szlak powoli wyprowadza nas z doliny. Teraz kolej na Rezerwat Skamieniałe Miasto, który właśnie przemierzamy. Przy pierwszej „Skale z Krzyżem” zatrzymujemy się dłużej i podziwiamy panoramę miasta, widoczną jak na dłoni. Większą cześć Rezerwatu przechodzimy jednak nie zatrzymując się już dłużej przy obiektach. W Rezerwacie ścieżka jest dobrze oznaczona i wydeptana, a skalne twory oznaczone zwyczajowymi nazwami. To zdecydowanie dobre rozwiązanie zapraszające do dłuższej kontemplacji i  nakierowujące nieco wyobraźnię na wizje autora, z którą nie musimy się zgadzać. Granicę Rezerwatu witamy przy drodze wojewódzkiej prowadzącej do Ciężkowic. Centrum miasta osiągamy około dziewiętnastej, przy ostatnich minutach światła dziennego.



Skamieniałe Miasto


Na miejscu wytwarza się dziwna sytuacja i możemy stwierdzić,  że PTSM w którym mieliśmy nocować jest zamknięty, a do właściciela nie można się dodzwonić. Nie mając lepszego wyboru korzystamy z wiadomości tubylców, którzy bez problemów identyfikują posiadłość Pana X.  Po wizycie właściciel PTSM znajduje się i przekazuje nam klucze do obiektu. Nawiasem mówiąc jest to niezbyt przyjemny człowiek, zdający się winić nas za niedziałający telefon i brak jakiegokolwiek kontaktu. W krótkich słowach wyrzucam mu co sądzę o sytuacji, czym jednak niebyt się przejmuje, a i pozostaje obojętny. Najważniejsze, że przekazuje klucze, zbiera pieniądze i opuszcza budynek. Mamy wreszcie spokój i po całodziennym marszu możemy skupić się na sporządzaniu jedzenia i opróżnianiu szkła.



Ciężkowice



W leniwą niedzielę 13 kwietnia, wbrew obawom o pogodę, budzi nas słońce, którego właściwie nikt, a przede wszystkim meteorolodzy,  się nie spodziewał. Choć wieczór był imprezowy i skończył się parę godzin temu, rozbudzanie towarzystwa idzie bardzo sprawnie. Szybka toaleta, sprzątanie i śniadanie, a kilka minut po dziewiątej możemy już wychodzić na trasę. Dzisiaj znowu instynktownie szukamy niebieskiego szlaku i przekraczamy Rzepiankę w marszu na zachód. Stosunkowo ruchliwa droga po kilometrze kończy się, nieopodal dworku Ignacego Paderewskiego w Kąśnie Dolnej.  Nieopodal  malowniczo położonej budowli widnieją kolejne znaczki szlaku, które wyprowadzają nas na podejście. Ścieżka wiedzie przez park i las, by doprowadzić nas do asfaltowej dróżki wśród pól.  Nią zmierzam na zachód, idąc grzbietem niebyt wypiętrzonego pasma wzniesień. W oddali widzimy wieżę widokową w Styrkach, do której docieramy kilkadziesiąt minut później. W tym miejscu zatrzymujemy się na dłużej i odpoczywamy przy akompaniamencie promieni słonecznych.

Styrki
Wiosna ;)


Następnie podążając za niebieskimi oznaczeniami mijamy Bruśnik i wędrujemy długim podejściem  na kolejne wzniesienie. Z drogi którą podążamy rozpościera się znakomity widok na całą dolinę i sąsiednie wzniesienia, choć twarda nawierzchnia szybko nudzi się obutym stopom. W Bukowcu dajemy odpocząć nogom i korzystamy z ostatnich słonecznych chwil tego dnia. Niebo systematycznie się chmurzy, aż wreszcie staje się szare.  Przez Bukowiec maszerujemy w psującej się pogodzie. W miejscowości zmieniamy szlak na zielony i kierunek na północny, po czym niebawem docieramy do pięknego drewnianego kościoła pw. Niepokalanego Serca NMP i Rezerwatu Diable Skały. Oba obiekty , zarówno naturalny i architektoniczny robią na nas duże wrażenie.

Widok z wieży w Styrkach

Już grupo po południu, a znaki wskazują jeszcze godzinę marszu do Jamnej. Niebawem ruszamy w drogę, która w większości prowadzi nieutwardzonymi gruntami leśnymi. Po niemal całym dniu deptania asfaltu to bardzo miłe urozmaicenie i odpoczynek dla stóp. Samą miejscowość osiągamy kilkadziesiąt minut później. Okolica jest położona bardzo malowniczo – położona wśród lasów na wzgórzu. Nie zatrzymujemy się, ale kierujemy za znakami wskazującymi bacówkę PTTK. Niebawem docieramy do obiektu, który niestety jest zamknięty. Nie mając lepszego wyjścia, zadowalamy się odpoczynkiem w zabudowaniach knajpy leżącej 200 metrów dalej. Pogoda nie wróży nic dobrego, a większość z nas kontempluje niebo w oczekiwaniu na realizacje zamówień kulinarnych.   Po telefonie do kierowcy i upływie niepełnej godziny, z pełnymi brzuchami szukamy szlaku żółtego, który ma wyprowadzić nas do doliny. Zejście z niemal 500 metrowego wzniesienia zajmuje około 20 minut. Z lasu wychodzimy prosto na parking w miejscowości Paleśnica Potoki. Zgrywamy się idealnie, mogąc od razu wsiąść do oczekującego naszego przyjścia busa. Niemal dokładnie wtedy zaczyna kropić drobny deszcz, który z upływem czasu przybiera na sile. Jak na życzenie zdążamy uchronić skórę i w stanie suchym możemy dojechać do Lublina przed dwudziestą drugą.

Kościół Bukowiec

Rezerwat Diable Skały


Tegoroczny Rajd Wiosenny UKT Mimochodek okazał się przedsięwzięciem nader udanym. Trasa, choć wydłużona, została zrealizowana w całości i we właściwym czasie. Asfalt trochę dał znać o sobie stopom, ale taka jest właśnie specyfika pogórzy – urbanizacja pociąga za sobą utwardzanie ścieżek. Na eksploracje tych terenów zdecydowanie polecałbym rower. Okolica jest bardzo ciekawa. Pomijając oczywiście kwestie widokowe, na uwagę zasługuje lokalna architektura sakralna i rezerwaty przyrody z różnorodnymi formacjami skalnymi. Po prostu jest na co popatrzeć. Mnie się bardzo podobało, z pewnością kiedyś tu wrócę. Mam nadzieję, że uczestnikom również.
Pozdrawiam
Tomasz Duda


niedziela, 20 kwietnia 2014

Asics Gel Trounce - buty na 500 km, recenzja opinia

Asics Gel Trounce - buty na 500 km, recenzja, opinia
Foto producenta


W listopadzie 2013 nabyłem nowe buty biegowe. Przypomnę, że Asics Gel Trounce znalazły się w moim posiadaniu w wyniku uznanej reklamacji Asics Gel Pulse 4 i wymiany na nową parę.
Za buty zapłaciłem 219 zł w lubelskim Go Sport i miały stać się one moim podstawowym obuwiem do biegania w mieście i po nawierzchniach utwardzonych.

Jak postanowiłem, tak też się stało. Asics Gel Trounce towarzyszyły mi podczas codziennych treningów późną jesienią i zimą. Gdy śnieg pojawił się na chodnikach, przejściowo poszły w odstawę na rzecz bardziej przyczepnych Salomonów Speedcross 3. Niemniej jednak opadów wielkich nie było i buty szybko z powrotem zagościły na moich nogach.
Jeśli miałbym porównywać je do poprzedników (Gel Pulse 4) to moja opinia będzie bardzo zbliżona. Buty wygodnie, dobrze trzymające nogę, zero docisków, otarć czy problemów. Po prostu wygodne. Kolorowa stylistyka trochę trąciła tandetą i wiejskim targiem, ale co zrobić. Biegało mi się w nich dobrze, choć czułem minimalną różnicę jeśli chodzi o amortyzację i oddychalność. Te dwie cechy były ewidentnie domeną Gel Pulse 4.

Buty po 500 km


W odróżnieniu od poprzedników, Asisc Gel Trounce traktowałem przykładnie. Nie biegały ze mną po terenie, nie brudziły się nadmiernie. Nie zaliczyły nawet żadnego startu w zawodach. Można rzec, iż w podręcznikowym stylu przebiegłem w nich 500 km zgodnie z przeznaczeniem.

Dziura i rozpruty szew

Właściwie od połowy tego dystansu zacząłem zauważać, że buty się zużywają w tych samych miejscach co Asics Gel Pulse 4. Siatka na wysokości dużego palca zaczęła się przecierać od środka. Jeszcze w okolicach 400 km nie pękła, ale przetarcie było widoczne i szew łączący siatkę z tworzywem zdawał się pękać. Dopiero kilka treningów później przyszedł punkt kulminacyjny. W siatce zrobiła się dziura, przez którą przezierał mój duży palec, a szew puścił zupełnie. Po dokładnej obdukcji butów, na jaw wyszły jeszcze inne wady - przetarcia wewnątrz buta, na wysokości pięty.





Przetarcie


Następnego dnia oddałem buty do reklamacji w Go Sport. Po pięciu dniach ta została rozpatrzona pozytywnie, a ja zgłosiłem się po nowe buty do sklepu. Ceny regularne odstraszały, a promocyjne modele był wybrakowane. Nie chciałem kupować już Asics'a, ale właściwy brak konkurencji zmusił mnie do tego. Wziąłem mocno podstawowy model Asics Galaxy 7 za 189 zł. Wiem, że można kupić je taniej w sieci, ale wolałem dołożyć. Dwadzieścia czy trzydzieści złotych więcej, a zyskałem pewną możliwość reklamacji. Biorąc pod uwagę dwa poprzednie przypadki, nie łudzę się, że buty wytrzymają długo. Pewnie następne kilkaset kilometrów. Wtedy przyda się możliwość reklamacji w ogólnopolskiej sieci sklepów.

Podeszwa po 500 km


O ile o butach można mówić różne opinie to z tego miejsca chciałbym zarekomendować serwis sklepów Go Sport. Przed pierwszą reklamacją naczytałem się o nim wiele nieprzyjaznych opinii. Muszę zdementować te pogłoski. Może kiedyś serwis działał słabo i pozytywnych reklamacji było niewiele, ale od tego momentu jakość sklepu chyba się poprawiła. Mój przykład może być tego potwierdzeniem. Dwie pozytywnie rozpatrzone reklamacje, dobry kontakt i wzorowa obsługa. Serwis polecam.

Tomasz Duda

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

We Khan do it!

We Khan do it!

Jak co roku, także i w te wakacje wraz  z kolegami przygotowuję wyprawę na "większą" skalę. Urzeczeni pięknem przyrody i monumentalnością szczytów Pamiru, po raz kolejny postanowiliśmy polecieć do Kirgistanu. Tym razem zmieni się diametralnie obszar naszej eksploracji.
Będą nim góry Tien Shan - pasmo leżące w północno-wschodniej części tego azjatyckiego kraju. W trakcie wyprawy zmierzymy się ze szczytem Kahn Tengri, o wysokości 6995/7010 m npm (wierzchołek skalny/czapa lodowa), usytuowanym na granicy kirgisko-kazachsko-chińskiej. Wyzwaniem będzie samo dotarcie pod szczyt, które pokonamy kilkudniowym marszem przez ok. 70 km jednego z najdłuższych lodowców na świecie bez korzystania ze zorganizowanej pomocy agencji turystycznych (tzw. pakiety).



Będzie się działo, choć akcja górska dopiero w wakacje. Czas pozostały do odlotu wykorzystujemy na solidne przygotowania. Bogaci o doświadczenia poprzedniej wyprawy "Pik Lenin 2013" organizujemy się w uporządkowany sposób, choć i tak zajęć nam nie brakuje. Niespełna miesięczny wyjazd to ogrom prac logistycznych, technicznych i przede wszystkim kondycyjnych.

Aby informować na bieżąco o naszych perypetiach, utworzyliśmy skromne zaplecze medialne w postaci
- bloga We Khan do it
- strony Facebook.
Rok temu wsparcie wszystkich odwiedzających i śledzących naszą wyprawę mocno zmotywowało nas do wytężonego wysiłku i pomogło w realizacji wyjazdu. Liczymy ponownie na Waszą pomoc. Odwiedzajcie nasze skromne media, udzielajcie się i udostępniajcie znajomym. Każda aktywność
jest dla nas pomocna, gdyż ułatwia uzyskanie ewentualnego wsparcia zewnętrznego.
We Kahn do it!

Tomek
Janek
Janusz
Marcin

czwartek, 10 kwietnia 2014

Bielizma termoaktywna Brubeck Merino Extreme – test, recenzja, opinia

Bielizma termoaktywna Brubeck Merino Extreme – test, recenzja, opinia


Dane producenta
Bluza męska typu 1st layer z długim rękawem z wełny pochodzącej z owiec merynosów wykonana w technologii bezszwowej, z dwuwarstwowej, oddychającej dzianiny. Warstwa zewnętrzna wykonana jest w 100% z wełny merynosów, z których pozyskuje się puszystą wełnę o cienkich włóknach. Wełna charakteryzuje się bardzo wysoką termoizolacyjnością, dzięki temu bardzo dobrze chroni przed wyziębieniem organizmu, także w bardzo niskich temperaturach. Ma właściwości antybakteryjne, pochłania promieniowanie UV, może wchłonąć wilgoć odpowiadającą 1/3 jej własnej masy, nie sprawiając wrażenia mokrej w dotyku. Wewnętrzna warstwa poliamidowa szybko odprowadza wilgoć od skóry, dzięki czemu skóra pozostaje sucha, nawet podczas intensywnego wysiłku. Struktura siatki w miejscach o wzmożonej potliwości (pod pachami) podnosi komfort użytkowania oraz wspomaga odprowadzanie wilgoci. W porównaniu ze zwykłą wełną, wełna merynosów nie „gryzie" jest miękka i przyjemna w dotyku. Strefy RIB wzdłuż linii talii zapewniają idealne dopasowanie do sylwetki i gwarantują swobodę ruchów. Bezuciskowe ściągacze przy nadgarstkach, szyi oraz na biodrach ograniczają ryzyko przedostawania się zimnego powietrza pod dzianinę. Dzianina antystatyczna - nie elektryzuje się, antyalergiczna - nie powoduje uczuleń i podrażnień oraz bakteriostatyczna - nie wchłania brzydkich zapachów. Polecana do sportów zimowych lub aktywności w ekstremalnie niskich temperaturach.

Spodnie męskie typu 1st layer z długą nogawką z wełny pochodzącej z owiec merynosów wykonane w technologii bezszwowej, z dwuwarstwowej, oddychającej dzianiny. Bezuciskowe ściągacze przy kostkach oraz w pasie ograniczają ryzyko przedostawania się zimnego powietrza pod dzianinę.
Skład: 61% wełna, 37% poliamid, 2% elastyn









Dlaczego Brubeck Merino Extreme?  
Od kiedy pierwszy raz usłyszałem o wełnie z merynosów i jej używaniu przy produkcji odzieży górskiej, byłem nieco sceptyczny. W miarę upływu czasu i czytania opinii, że jednak to ma sens, a materiał posiada więcej cech pozytywnych niż negatywów, zacząłem nabierać zaufania. Pomagały mi w tym krótkie, ale za to wielorakie opinie użytkowników. Prawdziwy szał na merino zbiegł się akurat w czasie z zapotrzebowaniem u mnie na zimową bieliznę. Zacząłem więc poszukiwania w celu zakupu odpowiedniego kompletu. Wymagania miałem niezbyt wyśrubowane – produkt przede wszystkim miał by relatywnie tani (to ten bardziej rygorystyczny wymóg), w kroju dopasowany  i powinien posiadać w składzie domieszkę syntetyku. Dlaczego ten ostatni wymóg – zapytacie? Otóż w opiniach często spotykałem się z przeświadczeniami o słabej trwałości 100 % wełny. Domieszka syntetyku miała dodawać materiałowi elastyczności i zwiększać rozciągliwość i właściwości szybkoschnące bielizny (wełna sama z siebie schnie powoli i nie jest zbyt elastyczna). W pewnym momencie przeglądania, wybór mój padł na produkty firmy Brubeck, której bieliznę już użytkowałem (test Brubeck Thermo). Nie zastanawiałem się zbyt długo i znalazłszy stosowna promocję, zaryzykowałem zakup w zimie 2011/2012 r. Wielu moich znajomych zrobiło podobnie.


Warunki używania bielizny
Brubeck Merino Extreme miała stać się moją podstawową bielizną zimową, z preferencją na ujemne temperatury. Miałem w niej nie przede wszystkim nie zmarznąć i czuć komfort po kilku dniach użytkowania. Mając na względzie ekspedycyjne użytkowanie bielizny, a co z nim się wiąże – intensywne używanie, często bez możliwość jej prania przez ponad tydzień, kupiłem właśnie produkt typu merino. Jednym z większych plusów tego materiału jest właśnie antybakteryjność i redukcja przykrych zapachów, co znacznie zwiększa komfort użytkowania i użytkownika jednocześnie. Brubeck Thermo Extreme używałem przede wszystkim w Tatrach zimą, na Grosslockenerze, Kazbeku i podczas wyprawy na Pik Lenina. Myślę, że tym samym mogę być reprezentatywny w swoich opiniach.


Materiał, wykonanie
Po trzech sezonach używania bielizny muszę przyznać – z pewnością wełna merynosów jest mniej odporna na zużycie od syntetyków. Jak producent wspomina, spodnie i bluza wykonane są z kilku rodzajów materiału, a stosunek wełny do syntetyku to około 60%. Mało? Według mnie – wystarczająco.  Ogólnie kilka rodzajów materiału poprawia funkcjonalność, ale każdy z nich ma różne cechy – jedne lepsze inne gorsze. Wełna jest z definicji przede wszystkim ciężka. Bielizna waży tym samym więcej niż analogicznej grubości komplet syntetyczny. Materiał z zasady charakteryzuje się grubym splotem – nie jest tak spójny jak syntetyk, ale pozwala na lepsze dopasowanie do sylwetki. Zewnętrzna warstwa,  według producenta  w 100% z wełny ma tendencję do mechacenia się i kudłacenia.

I tak jak wspomniałem – jedne elementy bielizny mechać się bardziej niż inne, co ująłem na zdjęciu. Do tej pory w materiale nie powstała żadna dziura, ale przy większym stosunku wełny wydaje mi się to bardzo prawdopodobne. Producent twierdzi, iż materiał „nie gryzie”. Po części ma rację – mi w zupełności odpowiada, ale nie każdemu musi. Niektórzy mniej „gruboskórni” znajomi narzekają na materiał, z którego jest wykonana bielizna Brubeck Merino Extreme. Według nich jest on niewygodny i właśnie „drapiący”. Sztuczny emblemat „merino extreme” jest bardzo nietrwały. Już w tym momencie popękał i zaczął odchodzić od materiału. Wkrótce zapewne zniknie.





























Wygoda, funkcjonalność, czyli Brubeck Merino Extreme w praktyce
Bielizna jest stosunkowo wygodna i dobrze dopasowana. Materiał, o czym już wspomniałem, jest bardzo rozciągliwy i nie ma problemu aby dobrze wybrać rozmiar. Preferowane są zdecydowanie szczupłe sylwetki, które podkreśla. Na mój wzrost 184 i 75kg wagi, wybrałem rozmiar L i jestem z tego powodu bardzo zadowolony. W każdym wymiarze trafia on w moją budowę sylwetki i dobrze się dopasowuje. Również i spodnie, które nie uciskają w pasie, nie są zbyt długie ani za krótkie. Wysoki kołnierz prawidłowo opina szyję, rękawy nie uciekają do góry (przypadłość Brubeck Thermo) i mają odpowiednią długość. Bluza jest stosunkowo długa – w zimowej odzieży działa to na plus – jest cieplej w newralgicznych miejscach.
Dodatek syntetyku powoduje, że Brubeck Merino Extreme stosunkowo dobrze radzi sobie z potem. Mając na uwadze zasłyszane wcześniej opinie o słabym wysychaniu wełny, jestem bardzo zadowolony ze swojej bielizny. Nie zauważyłem właściwie różnicy w tempie schnięcia Brubeck Thermo i Brubeck Merino Extreme, choć muszę zaznaczyć, że w wełnianym wdzianku staram się trochę mniej pocić, jeśli można tak to określić.
Różnica jest natomiast istotna porównując właściwości antybakteryjne obu produktów. Wełna merynosów to pierwszy produkt, który faktycznie redukuje nieprzyjemne zapachy. W syntetykach ta właściwość jest na bardzo niskim poziomie, za to parametrami wełny merynosów w tym zakresie jestem naprawdę mile zaskoczony.  Bieliznę można nosić parę dni i jest przy tym relatywnie świeża. Przetestowałem to dokładnie na wyprawie w góry Pamiru, gdzie z praniem było ciężko, a mimo wszystko bluza i spodnie pozostawały w zapachu „do zniesienia”.
Godną zauważenia cechą produktu Brubecka jest jego znikoma wiatroodporność. Jak powyżej wspomniałem, materiał posiada gruby splot i nie jest spójny tak, jak syntetyk. Z jednej strony lepiej oddycha i dopasowuje się, jednak na skórze czuć każdy podmuch wiatru. Bluza jest paradoksalnie bardzo ciepła, ale gdy wiatr zawieje nawet lekko, na ciele pojawia się chłodne i nieprzyjemne uczucie. Nie traktuje tego za wadę, tylko właściwie nigdy nie przewiduje dla bielizny roli pierwszej warstwy bez niczego wierzchniego.
W spodniach Brubeck Merino Extreme kilkukrotnie biegałem na mrozie. Wbrew pozorom – z dość dobrym rezultatem. Nie wychwyciłem różnicy, z porównaniu z syntetycznymi Brubeck Thermo, poza tym iż przy bezwietrznej pogodzie, w Merino Extreme było mi cieplej.




Podsumowanie
Moje subiektywne wrażenia z kilku sezonów używania bielizny są dobre. Za wydane pieniądze, otrzymałem proporcjonalnie dobry towar. Produkty konkurentów kosztują nawet dwukrotnie więcej, ale takich pieniędzy na bieliznę nie jestem w stanie póki co wydawać. Jeśli ktoś szuka bielizny na zimę, z wełny merynosów, rekomenduję Brubeck Merino Extreme. Nie będzie zawiedziony zakupem, a przynajmniej nie powinien być.
Co się tyczy samej wełny tego gatunku, to po używaniu bielizny, jestem do niech pozytywnie nastawiony. Dobry materiał na mróz i umiarkowany wysiłek fizyczny. Zdecydowanie gorzej od syntetyka znosi urazy mechaniczne, ma mniejszą wytrzymałość i trochę gorzej schnie, ale na warunki mroźne i ekspedycyjne jest zdecydowanie bardzo dobry i warto mieć odzież tego typu w swojej sportowej szafie.
Pozdrawiam.
Tomasz Duda


Ocena
Materiał                   4/5
Krój                          5/5
Wygoda         3/5
Transport wilgoci        3/5

piątek, 4 kwietnia 2014

Rajd Dolnego Sanu 2014 r. – relacja

Rajd Dolnego Sanu 2014 r. – relacja


Jak można było przeczytać na blogu, w drugiej połowie lutego miałem okazję brać udział w Ekstremalnej Imprezie na Orientację „Skorpion” na Roztoczu.  Był to właściwie powrót na tą imprezę po dwuletniej przerwie, toteż nie wiedziałem jak mi się to wszystko spodoba. Dobra pogoda, ciekawa atmosfera i błądzenie po wąwozach w poszukiwaniu punktów przypomniały mi się na wtedy dobre. Po imprezie już wiedziałem, że biegi przygodowe wciągnęły mnie z butami i na jednej imprezie sezon się nie skończy. Toteż jeszcze zanim nogi przestały boleć, zacząłem przeglądać kalendarz PMnO w poszukiwaniu jakiejś 50tki do przejścia. Wyboru zbytniego nie było, za to kandydat odpowiedni.  Tegoroczny Rajd Dolnego Sanu miał odbywać się Sanoku wśród lokalnych pagórków. Dla mnie znakomicie – lepsze to niż płaska Puszcza Sandomierska, a i w okolicy jeszcze nie chodziłem, toż chętnie zobaczę.



Zachęcony obserwacjami Skorpiona, w odróżnieniu od ostatniej imprezy postanowiłem teraz dobrać odzież na typowo biegową i zrobić trasę relatywnie szybko i przyjemnie, ale bez niepotrzebnych spięć i pospiechu. Prognozy pogody w ostatnich tygodniach wróżyły skrajną aurę – od kilkunastu stopni w słońcu, do temperatury w okolicach zera i śniegu. Niemniej jednak parę dni przez rajdem wszystko się wyklarowało i szykowała się impreza w typowo wiosennym klimacie. Według organizatora trasa miała liczyć 55km (w linii prostej pomiędzy punktami) z sumą podejść około 1400 m.
Pozostawała jeszcze sprawa transportu i współtowarzyszy, których nietrudno udało się namówić. Późno, bo dopiero po 20stej, w piątek 21 marca wyjeżdżamy z Lublina. Łącznie cztery osoby – poza mną Janusz, Łukasz i Piotrek, wszyscy na trasę 50km. Do punktu zbornego w szkole trafiamy dopiero około północy i rozpakowawszy się, czym prędzej kładziemy się na karimaty, aby złapać możliwie jak najwięcej snu.



Wstajemy o 7 rano, dwie godziny przed startem. Przy śniadaniu dowiadujemy się, że organizator rozdaje już mapy. Odtąd moje ruchy stają się gęstsze. Zaznaczam planowaną trasę na mapie, wyznaczam parę azymutów i obmyślam z chłopakami strategię przejścia. Dostajemy aktualne mapy firmy Compass, więc nawigowanie będzie łatwiejsze. Ma to swoje plusy, ale jakoś posługiwanie się sztabówkami z lat 60tych ma w sobie tą nutkę niepewności i wyzwania.
Tymczasem zakładamy marsz zgodnie z numerami punktów. Debata nad kartką trochę się przedłuża, toteż przy odprawa zastaje nas jeszcze zakładających buty. Niemniej jednak wyrabiamy się z przygotowaniem parę minut przed 9:00 i wychodzimy przed budynek, stając wśród około 80 uczestników rajdu.



Start rozpoczyna się leniwie. Lekki trucht, jedni na prawo inni na lewo i biegniemy. Sanoka nie znam, więc przy wyborze dróg wychodzących z miasta zawierzam ludziom przed sobą. Najpierw osiedlami, wkrótce biegniemy chodnikiem wzdłuż głównej drogi na południowy wschód. Piotrek odłącza się od nas kilkaset metrów za szkołą, biegniemy dalej we trzech. Na trzecim kilometrze przekraczamy San, na piątym, przy kościele skręcamy na północ. Podczas podejścia przechodzimy w marsz i po kilkuset metrach znajdujemy  pierwszy punkt kontrolny przy potoku.
Od niego czeka nas mozolna droga pod górę. Kijki znacznie pomagają, a wczesną porą w nogach zakumulowane jest jeszcze dużo mocy. Napieramy więc szybko, płaskie odcinki biegnąc. Mapie nie poświęcam zbyt wiele uwagi – idziemy przecież za szlakiem. Gdy dochodzimy do głównego grzbietu popełniam pierwszy i kardynalny błąd – idę za ludźmi. Próbuję co prawda zorientować się z mapy, ale w tym momencie to już trochę za późno. Kierunek według kompasu teoretycznie się zgadza. Zaczynamy schodzić. W pewnym momencie zejście przechodzi w trawers. Zaczynam powoli domyślać się, że towarzystwo przede mną (ok. 10 osób) pogubiło się. Mam jednak nadzieję, że po wdrapaniu się na widoczny grzbiet wejdziemy już w właściwą dolinę. Niestety mylę się, a radosny trawers trwa dalej. Przerażenie ogrania mnie dopiero gdy w dole widzę skrzącą się wstęgę rzeki Dunaj, której widzieć tu nie powinienem. Łukasz, który na podejściu odstał ode mnie i od Janusza teraz jest już z nami. Chwilę później na drzewach widzę znaki czarnego szlaku turystycznego. Jest źle. Idziemy po przeciwnej strony grzbietu – czas pod górę. Uświadomiwszy sobie głupotę i nadrobione dwa kilometry klnę na czym świat stoi przysięgając sobie od tej pory zaufać tylko swojej mapie i kompasowi. Po wejściu na grań również wybieramy nienajlepszą drogę. Zamiast doliny potoku zbiegamy grzbietem, co kosztuje nogi kilkaset metrów gratis i szukanie punktu.



Przy drugim PK znowu spotykamy Łukasza i po spisaniu go razem czym prędzej idziemy na drogę. Utwardzoną nawierzchnią maszerujemy kilkaset metrów, po czym skręcamy w polną drogę na północ, dopingowani przez panów z ławeczki pod sklepem. Podejście otwartym terenem ma spore walory wizualne. Ze stoku rozpościerają się wspaniałe widoki, przy których podejście szybko upływa. Znowu wraz z Januszem wybijamy się do przodu i sami docieramy na grzbiet. Tam napotykamy wiązankę szlaków turystycznych, która prowadzi grzbietem na płaski szczyt Słonnej (639 m). Blisko kilometr przez las pokonujemy w bardzo przyjemnym biegu. Zejście z grzbietu jest już bardziej strome, ale staramy się pobiec ile się da nie bacząc na jeżyny i potykając się co kilka kroków. Na 18stym kilometrze, nieopodal drewnianego kościoła w Hołuczkowie spisujemy trzeci punkt.



Przed nami długi odcinek asfaltem. Przekraczanie dwóch pasm wzgórz bez wiodącej ścieżki i zakończonych rzeką uznaję za niestosowne. Lepiej trochę pobiec twardą nawierzchnią. Tak też robimy. Pomimo połowy marca słońce w zenicie daje się nam we znaki. Wiatr jest dzisiaj sprzymierzeńcem biegaczy, który reguluje temperaturę i przyjemnie studzi organizmy. Długi łuk asfaltem ciągnie się około sześciu kilometrów i prowadzi nas aż do Krecowa, gdzie umiejscowiono czwarty punkt kontrolny. Nie ma przy nim nikogo i Januszowi zajmuje chwillę zanim go znajdzie, ale najważniejsze że jest. Za nami idą już kolejni zawodnicy.



Spod PK4 musimy wrócić drogą ponad dwa kilometry, po czym zagłębiamy się drogę wiodącą na północ, do lasu i na grzbiet. Idziemy za zielonym szlakiem i to przytępia moja uwagę. Zbaczamy ze szlaku a droga zaczyna zanikać. Nie bardzo wiem, co robić, konsultujemy się z dwoma zawodnikami idącymi za nami. Brniemy dalej na północ, ale wybieramy dwie oddzielne drogi. Wreszcie docieramy do szlaków, którymi idziemy do góry. Na skrzyżowaniu cos zaczyna mi się nie podobać. Ewidentnie mamy zły kierunek i musimy zawracać za szlakami. Spostrzeżeniami dzielę się z grupką osób, która już zdążyła się zebrać. Niektórzy twardo chcą iść na północ (gorzko im przyjdzie za to zapłacić), ja zaś zawierzam przekonaniu i kompasowi. Zawracamy i biegniemy niebieskim szlakiem w przeciwną stronę. To już 30sty kilometr rajdu, a przez zgubienie szlaku nadrobiliśmy dwa gratis. Niemniej jednak biegniemy właściwą drogą i to się teraz liczy. Po łagodnie opadającym zboczu trucht jest niebywale przyjemny. W bieg wkręcam się do tego stopnia, ze zapominam o konieczności odbicia do potoku. Dobiegamy do wsi a ja zadowolony patrzę na mapę. Po tym spojrzeniu w eter wylatuje sroga wiązanka przekleństw na siebie i własna nieuwagę. Biegniemy drogą w górę potoku. Punkt piąty spisujemy, ale kosztuje nas to kolejne dwa kilometry do ogólnej puli.



Z piątki znowu deptamy asfalt, aż do sklepu w Dobrej. Kupujemy 2,5 l pepsi i przelewamy w camelbaki. System ryzykowny, ale wypróbowany. Przy sklepie gryziemy jeszcze po batonie, robię zdjęcia cerkwi i bez zwłoki wracamy na asfalt. Droga do Ulucza to prawie 5 kilometrów asfaltem, z czego długo biegniemy. Okazuje się, że szósty punkt jest ulokowany na stromym wzgórzu Dębnik (344 m). Udom po biegu trudno przyzwyczaić się do uroków podejścia, ale jakoś wdrapuje się na górę.  Gdy docieram do polanki, moim oczom ukazuje się cerkiew jak z baśni. Tablica głosi, że to nawet najstarszy drewniany budynek tego typu w Polsce. Zdjęcia nie oddają klimatu, ale miejsce jest magiczne. Polanka na wzgórzu, drewno porośnięte mchem, aż nie chce się stąd wychodzić. Jednak musimy, kilometry same się nie zrobią.



Do kładki nad Sanem wiedzie utwardzona droga. Biegniemy nią kawałek, ale bardzo silny wiatr wiejący prosto w twarz nie pozwala przebiec całego odcinka. Za nowiutkim mostem zmieniamy kierunek na południowy. Najpierw idziemy drogą, następnie wspinamy się na grzbiet za znakami szlaku niebieskiego. Po wyjściu z lasu ukazuje nam się miejscowość Łodzina, gdzie ulokowano kolejny punkt. Przed miejscowością widzę głęboki parów, który postanawiam obejść. Okazuje się, że nie jest to słuszna decyzja. Poza oszczędzonymi nogami i przewyższeniami, tracimy kilometr. Po zebraniu punktu dwunastego pod cerkwią, wracamy na południe i dalej idziemy asfaltem.
Mniej więcej na 53cim kilometrze docieramy do miejscowości Hłomcza, a stamtąd odbijamy szutrową drogą w kierunku zachodnim. Półtora kilometra dalej, przy śmieciach skręcamy w kierunku wyschniętego potoku. Okolica jest brzydka jak zapowiadał organizator, a więc dobrze trafiliśmy. To już punkt trzynasty.
Po spisaniu go, docieramy do drogi nieopodal i zbiegamy nią ponad kilometr, aż do miejscowości Mrzygłód. Pepsi w camelabaku już mi się skończyło, w najbliższym sklepie kupujemy 1,5 l wody, której jestem największym beneficjentem. Z ciężkimi nogami, powoli biegniemy dalej. To już ten etap, kiedy po każdym postoju powrót do ruchu sprawia ból, a nogi trzeba rozbiegać na nowo. Przez miejscowość biegniemy jeszcze jakieś kilkaset metrów, po czym przekraczamy most nad Sanem i docieramy do Tyrawy Solnej.
Zaraz za rzeką mamy dylemat, jaką drogą podążyć. Słońce jest już nisko nad horyzontem, w ciągu godziny na pewno zrobi się ciemno. Do wyboru mamy prostą orientacyjnie drogę szlakiem niebieskim przez masyw wzgórza Bucharewy (535 m), albo próbę obejścia wzniesienia wzdłuż Sanu. Gdy już mamy kierować się na wzniesienie dobiega do nas jeden z zawodników Rajdu i przekonuje, że wzdłuż Sanu jednak powinno być przejście. Człowiek spada nam z nieba, gdyż nadaje tempo i bez słów motywuje na tym ciężkim odcinku. Stan wody w Sanie okazuje się znikomy i możemy śmiało biec wzdłuż brzegu, przekraczając potok za potokiem. Co ciekawe, buty przez cały czas pozostają suche. Trzeba przyznać, że trasa okazała się bardzo sucha, a to że przeszliśmy ja bez mokrych butów można uznać za fenomen.
Nasze tempo zwiększa się teraz znacznie. Biegniemy stale, cały czas po terenie czasem pod górę. Pokonawszy trzy kilometry, podchodzimy w kierunku południowym, aby dotrzeć do miejscowości. Przechodząc siódmy z kolei potok w głębokim jarze, docieramy na polanę, z której już widać Liszną. Szybko dobiegamy do miejscowości, po czym przechodzimy w marsz. Tutaj dopiero czuję tempo ostatniego odcinka i zaczynam się regenerować. Nic dziwnego, za nami 60 kilometrów trasy. Dalej idziemy z nowym towarzyszem, który początkowo chce biec dalej, ale pozbawiony czołówki, w perspektywie zapadającej nocy zostaje z nami. Pomiędzy kościołem a cmentarzem na wzgórzu spisujemy przedostatni punkt i wciągamy żel energetyczny.
Spod kościoła w świetle czołówek podchodzimy prosto na południe chcąc trafić na szlak niebieski.  W nocy nie jest to łatwe, kilkukrotnie zastanawiamy się gdzie iść. Niemniej  jednak orientując się w położeniu, trafimy wreszcie na grzbiet i szlak. To już jesteśmy prawie w domu.  Za znakami przemierzamy kolejne kilometry szybkim marszem, zagłębieni myślami już w szkole, w Sanoku. Kilkadziesiąt minut później osiągamy drogę asfaltową, którą idziemy około dwustu metrów na północ i widzimy już kościół w Międzybrodziu. Pozostaje jeszcze znalezienie tzw. piramidy czyli grobowca rodu Kulczyckich i Bobrzańskich. Niebawem widać i charakterystyczny kształt, a przy nim już ostatni punkt piętnasty.



Nasz dotychczasowy towarzysz postanawia biec do Sanoka, a my maszerujemy. Dużo już dziś zrobiliśmy, ale jeszcze kilka kilometrów jest do zrobienia. Czuję, że mógłbym pobiec całość drogi do Sanoka, ale nogi uświadamiają mnie, że lepiej nie ryzykować kontuzji. Niemniej jednak na ostatnich kilometrach kilkukrotnie przechodzimy w trucht, a od mostu na Sanie już intensywnie biegniemy do szkoły. Znalezienie wejścia do obiektu powoduje u nas niemała irytację. Nadrabiamy kilkaset metrów po osiedlach, żeby wreszcie znaleźć bramę. Zmęczeni i zadowoleni wbiegamy do szkoły po 11 godzinach non stop na nogach.
Oficjalny czas mój i Janusza to 11h 05min, co sklasyfikuje nas na 8 miejscu w kategorii męskiej 50km (na 57 osób). W praktyce według Endomondo pokonaliśmy 75,2 km, co wskazuje niewiele ponad 7min/km i zaliczyliśmy wszystkie 10 punktów. Stanem wytrzymałości i kondycji jestem tym samym bardzo zadowolony, biorąc pod uwagę, że biegliśmy około połowy trasy, a pod koniec została jeszcze rezerwa siłowa. Daje to dobrą perspektywę do rychłego startu na 100km. Niezadowolony jestem za to  z mojej nawigacji. Chyba właśnie szybkie tępo przykróciło koncentrację i uwagę. Powstały głupie błędy, które kosztowały nas stratą ok. 13km (pętla miała w rzeczywiści 62 km zamiast planowanych 55). Na starcie jednak nie nastawialiśmy się na dobry wynik, ale sprawdzenie się w typowo  biegowym podejściu do imprezy. Rajd Dolnego Sanu to także kolejny trening, z którego należy się cieszyć. Otoczenie wprost nie mogło być lepsze. Piękne tereny, sucha nawierzchnia i cudowna pogoda – czego można chcieć więcej, żeby się zmotywować do wysiłku. To pierwszy RDS w mojej karierze i po jego doświadczeniach gwarantuję, że nie ostatni.
Pozdrawiam
Tomasz Duda.

Endomondo x3